Rozprawy z katastrofą

"Spisek smoleński" - reż. Lech Raczak - Fundacja Orbis Tertius

Na przekór nierówności szans. Bo jak porównać dawne moje zauroczenie Teatrem Ósmego Dnia, gdy jako nastolatek odnalazłem w nim przekonujący gest artystów niegodzących się na "poprzestanie na tym, co tu nazwano rajem na ziemi"? Jakże porównać tamtą sytuację, gdy byłem tak chłonny i naiwny, z dzisiejszą drogą do Poznania na nowy spektakl Lecha Raczaka, dawnego lidera Ósemek?.

Na przekór popielcowej środzie, tak skąpanej w kulturze - we wspólnotowym obrzędzie, w poezji i muzyce, że aż chciałoby się pozostać z popiołem na czole i pokontemplować ten tylko dzień, nie wsiadać do samochodu i nie wplatać w słowa Eliota "Że nie mam nadziei wrócić w żądzy talentu i wiedzy człowieczej" politycznych treści sączonych przez Trzeci Teatr i nie zagłuszać arii "Erbarme dich" zgiełkiem doczesnych sporów, jakie przywołuje Lech Raczak w swoim nowym projekcie teatralnym.

Na przekór temu wszystkiemu trzeba jechać, bo 5 marca to ostatni, na razie, dzień wystawiania "Spisku smoleńskiego" - spektaklu, który choć grany dla zaledwie kilkudziesięcioosobowej publiczności spowodował nie byle jakie protesty i zamieszanie.

I przecież zostaję wynagrodzony, bo oglądam spektakl unikatowy. Przed poznańskim klubem Pod Minogą, w wąskiej uliczce Nowowiejskiego, witają mnie zgiełk, skandowane hasła, biało-czerwone flagi na wysokich gnących się drzewcach. Podjeżdżam: transparent z napisem "Smoleńsk 10.04.2010" oraz nazwiskami: Tusk, Putin, Komorowski, Arabski, Turowski, Sikorski, ale też Krasnokutski, Benedict, Klich. Biała płachta tu i ówdzie z czerwonymi plamami krwi. Trwa pikieta Związku Patriotycznego. Odziani w organizacyjne kamizelki, ludzie w wieku średnim plus, w przerwach między przemówieniami potępiającymi spektakl i piętnującymi prezydenta miasta za dofinansowanie tego widowiska udzielają wywiadów, rozdają ulotki. Przez głośniki puszczają skandowania nagrane przy innych okazjach: zawsze dla mnie beznadziejnie bezsilne - "Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę", "Precz z komuną" - i jakieś pieśni.

Jakbym przeniósł się w czasie pod krzyż na Krakowskim. Po jednej stronie ulicy obóz patriotyczny, po drugiej młodzież, która wyszła z sąsiedniego klubu i dla beki wdaje się w dyskusję z protestującymi. Młodzież wygląda, jakby to była ustawka: odszczekujący chłopak o wyglądzie co najmniej metroseksualnym, jego kumple z groteskowymi cygarami w ustach - wszystko wygląda jak happening przygotowany przez Lecha Raczaka, mający unaocznić barwny kicz narodowego sporu ostatnich lat.

Pikietujący oskarżają twórców spektaklu o nieposzanowanie majestatu śmierci i szyderstwa z umarłych. Potem jednak, wskutek zaczepek młodzieńców, wchodzimy w folklor i lekkie wyzwiska. I na powrót mamy klimat Przekąsek Zakąsek i tych nocy sierpniowych na Krakowskim Przedmieściu. I sycące się wzajemną nienawiścią strony.

Lider pikiety wdaje się w słowne przepychanki z młodymi, przywołuje gruzińską wyprawę Lecha Kaczyńskiego, mówi o braku niepodległości, retorycznie pyta, dlaczego nie wrócił do nas wrak i gdzie jest kokpit. Młodzieńcy, jakby wytrenowani na Krakowskim, popatrują na siebie z zachwytem i podejmują skandowanie: "Gdzie jest kokpit?! Gdzie jest kokpit?!"Happening super. Policjanci i policjantki młodziutkie, chodzą, doglądają, by nie przekroczono europejskich norm.

Obśmiać, by uzyskać oczyszczenie

Do klubu, będącego rzeczywiście dość obskurnym miejscem ze zdewastowanymi toaletami i wiecznym półmrokiem nieczyszczonych zakamarków, wchodzi się jak do jakiegoś azylu. Cichnie zgiełk megafonów, Lech Raczak wita przychodzących, tu zresztą najwyraźniej większość się zna. Twarze szlachetne, zmęczone, spragnione oczyszczenia. I przecież owego oczyszczenia spragnione tym silniej, im silniej pikieta z drugiej strony ulicy głosi swój protest.

Siadamy w salce na górze, na krzesłach rozstawionych wzdłuż sali. Dekoracja uboga, w zasadzie żadna. Trzy stoliki i parę krzeseł. Te meble, przesuwane, ustawiane, staną się i samolotem Tu-154M, i wieżą kontroli lotów na lotnisku Siewiernyj, ale i sypialnią jednego z członków delegacji do Katynia, i brukiem na Krakowskim Przedmieściu, i krzakami w smoleńskim lesie. Teatr ubogi, umowny, stawiający na ekspresję i drobne rekwizyty: pudełka zapałek jako trumny, gaśnica jako groźny miotacz, kule lekarskie jako karabiny.

Jakaś kobieta rozmieszcza na stolikach, przy których siedzimy, lampki cmentarne, zaczyna się spektakl.

Pięcioro w większości mocno przechodzonych aktorów, którzy wcielą się w wiele ról: reżysera, braci Kaczyńskich, Tuska, Putina, Macierewicza, pracowników wieży kontrolnej, pilotów, sołdatów dobijających rannych w katastrofie, warszawskiego strażnika miejskiego, ludzi spod krzyża, aktora uniwersalnego, żony wybierającego się do Katynia delegata, Lecha Wałęsy, kapłana, agenta Tomasza Turowskiego i jego ruskiego pomagiera.

Jednym słowem: teatr alternatywny w dawnym stylu.

"Proszę państwa, rozpoczynamy próbę akcji rekonstrukcyjnej kryptonim Trzy te łamane przez cztery er-zet, czyli przedstawienie Tajnej Trupy Teatralnej Czwartej Rzeczypospolitej, które wykaże czarno na czarnym i biało na białym zbrodnicze knowania rządu Donalda Tuska, a także Komoruskiego i ich udział w zbrodni katyńsko-smoleńskiej i pohańbieniu krzyża świętego. Amen".

A więc szydera od początku. No tak, w ten sposób chce Raczak odreagować. Zza okien dobiegają odgłosy pikiety, a tu, odizolowani od ulicy, będziemy po prostu przedrzeźniać tych ludzi, by obśmiać i uzyskać oczyszczenie. Z głośników na Nowowiejskiego dobiega właśnie odtwarzana pieśń "Ojczyzno ma..." - jedno ze szczytowych osiągnięć kiczu patriotycznego. Utwór, którego przecudnej urody wers "jakże długo cierpienie twe trwa" nie tylko dał nazwę anarchistycznemu pisemku "Twe Twa", ale również wzbudził dreszcz estetycznej zgrozy u Stanisława Barańczaka, który w utworze "Msza za Polskę w St. Paul's Church, grudzień 1984" załamując ręce nad tandetą tej pieśni ("powinno się dawać mandat za takie dwa zbyt blisko zaparkowane słowa"), pieśni towarzyszącej mszom za ojczyznę w żoliborskim kościele, jednocześnie zestawiał elementy męki Chrystusa z okolicznościami śmierci ks. Jerzego Popiełuszki:

"Dłonie przebite ćwiekami, za plecami związane dłonie

Głowa w cierniach, pałkami zmasakrowana głowa

Wołanie znad belki krzyża, uderzenia w bagażnik fiata".

W utworze z tomiku "Atlantyda" Barańczak, notabene jeden z założycieli Teatru Ósmego Dnia, stawiał rozpaczliwe pytanie o samotność umierania i niezdarne szlachetne próby konstruowania wspólnoty. Radził sobie ze śmiercią, radził sobie z kiczem.

Czy i Raczak sobie poradzi?

Wątpliwości ogarniają już przy scenie zatytułowanej "Prolog. Zdradzieckie knowania. Początek nieprawy III Rzeczypospolitej", gdy aktorzy odnoszą się do sprawy Lecha Wałęsy nieszczęśnie uwikłanego we współpracę z SB. Wszystko podnoszone do totalnego absurdu: dwóch esbeków-diabłów wysyła Lecha do stoczni, przypinają mu znaczek z Matką Boską, obiecują załatwić Nobla...

"Ale ostrożny być musisz - ostrzegają diabły Wałęsę - szczególnie z takim Lechem nazwiskiem Kaczyński, bo to umysł nie lada, tyle potrafi, napisał postulaty stoczniowcom. On w sposób zdradziecki rozwali Związek Radziecki, a jeśli się go nie powstrzyma w porę, gotów w szpony kapitalizmu pchnąć Chiny Ludowe. Kanclerz Merkel, sam Putin drżą przed gniewem bliźniaków".

I przecież także w późniejszych scenach, bezpośrednio odnoszących się do tragedii smoleńskiej, przerysowujących i zniekształcających wszelkie zastrzeżenia oraz wątpliwości, znika w ogóle pytanie, a jak było naprawdę?

Że Tusk podjął sprzeczną z polską racją stanu grę z Putinem? Że próbował wygrywać Rosję przeciw prezydentowi Rzeczypospolitej? Że potem oddał Rosjanom śledztwo? Po cóż, po cóż przywoływać fakty, skoro możemy tak rozdąć oskarżenia, tak je wyolbrzymić, by stały się żałośnie śmieszne? Niech Tusk jako lubieżna kochanka prosi Putina o spowodowanie katastrofy prezydenckiego samolotu, a niech jeszcze potem dojdzie do nieporozumienia z rosyjskim słowem "tuman" oznaczającym mgłę. Bo ma być śmiesznie, prześmiesznie. W przygotowaniach wizyty Kaczyńskiego w Katyniu uczestniczy Tomasz Turowski, dawny komunistyczny szpieg w Watykanie? Obśmiejmy i ten dziwny fakt: dajmy groteskową scenkę, jak to Turowski

I razem z Ruskim montują fałszywą radio-latarnię i agent z łezką w oku wspomina watykańskie czasy, że już lepiej niż w tych krzaczorach smoleńskich o świcie było męczyć się w jezuickich sutannach, na mszach, różańcach, paciorkach, litaniach...

Bezczeszczono zwłoki ofiar? A ten sam Turowski informował, że trzy osoby przeżyły? No to stwórzmy scenę dobijania umierających. Posłuchajmy, jak dwaj ruscy przechadzając się wśród szczątków samolotu, szydzą z Poljaczków:

- A zobaa, ten taki mały, jak stare dziecko. Karzeł albo mu nogi ucięto czy co. Modli się. Poczekam, aż powie "Amen".

- Uczyli cię chyba, że mali są niebezpieczni. A ten jest groźny. On chce te pierdolone wąskie tory prowadzić aż do samej Moskwy. Rozwal natychmiast gnoja.

- Tego mi szkoda. Wygląda jak jakiś święty z obrazu. Co ty, to stary dziad. Próchno.

- Tutaj prawie sami starcy. No, byt ich czas. Bóg tak chciał.

- No, w imię boże, kurwa, to chyba wszyscy.

Niesmaczne? Przekraczające wszelkie granice? A nie, pan Raczak mówi, że to nie on, że to Tajna Trupa Teatralna IV Rzeczypospolitej. Że to w prawicowych głowach rodzi się wizja okrutnych Rosjan dobijających rannych. A on tylko relacjonuje. Bierze w cudzysłów. A że sobie przy okazji poużywa na zmarłych? Pewnie! A jak się wszystko okrasi wulgaryzmami, rosyjską mową, to jakoś pójdzie. Co chwila więc częstowani jesteśmy jakimiś piźdźcami, coś tam w chuj, i w ogóle jest zabawnie.

A ludek smoleński? Jakaś starszawa pani w jednej skarpetce białej, a drugiej czerwonej, emigrant alkoholik, antysemita paskudny, który poczuł patriotyczny zew, brodaty niedomęczony opozycjonista, który marzy o byciu prześladowanym, lecząca się na depresję kobieta, ewidentna wariatka. Wszyscy szurnięci, swoje kompleksy i nieszczęśliwe życie odreagowujący zaangażowaniem w Rzecz Smoleńską. Owszem, można powiedzieć, że to wszystko prawda: po naszej stronie niezła modelarnia. I w czasach podzielonej Polski, gdy przekonania dostaje się w pakiecie, czasami trudno z tym żyć, szczególnie gdy jest się agnostykiem smoleńskim. Ale przecież, gdy Raczak zabiera się za odtworzenie ekscesów spod krzyża na Krakowskim, to przekracza granice artystycznej manipulacji. Nie ma w jego spektaklu pijanej tłuszczy, nie ma sikania na znicze, nie ma nocy bluźnierstw. Nie ma obłudnych polityków PO. Jest tylko kulturalny pan strażnik miejski zabierający lampki i protestujący głupawy moher z groteskowym tekstem, że tak się nie godzi, że przecież "to wieczny znicz, 36-godzinny".

Śmieje się więc publika z mohera, akceptuje jakieś przedziwne podstawiania znaczeń i załatwianie różnych wątków: a to Macierewicz w Ameryce, a to ojciec John Bashobora wskrzesza zmarłych i deklaruje miłość do Polski za jej "masochizm, zwłoki, nekrofilię i żałobę". A tu jeszcze jakiś goj Polak będzie głosił swoje tezy, że to wszystko Żydzi...

No ale przecież - śmierć. Naprawdę zginęło 96 osób. Naprawdę zginęła polska elita z prezydentem na czele. Czy Raczak odpuści? Nie za bardzo.

Zaprosi nas 10 kwietnia do sypialni jednego z delegatów, któremu troskliwa żona przypomina o kalesonach, szykuje sweter, szalik, oczywiście z jakąś aluzją do moheru. Patrzymy na naiwniutkich ludzi: żona każe wziąć mężowi trochę dolarów, bo nie wiadomo, czy działają tam bankomaty (och, cóż za rusofobia!), a Raczak skłania nas do szyderczego uśmiechu: my wiemy, patrząc z perspektywy śmierci, że to wszystko bez sensu, bo Tu-154M nie wyląduje szczęśliwie.

Słuchamy jeszcze groteskowej ostatniej rozmowy telefonicznej braci Kaczyńskich, o smażeniu jajecznicy, o zdrowiu mamy, a jak, wyśmiejmy ich, póki jeszcze dwaj żyją - posłuchajmy, jacy to sfiksowani frustraci...

Potem anodinowska prawie wersja ostatnich chwil z obowiązkowym "Terrain ahead! Terrain ahead!" i "Puli up! Puli up!", bo przecież i zdaniem Raczaka sprawa katastrofy jest arcyboleśnie prosta.

Nawoływanie "Polski 101, gdzie jesteś, gdzie jesteś?", z obowiązkowym "Job twoju mać". A później aktorzy wykonują patetyczny zbiorowy song pełen patriotycznych klisz: jakiś dzień klęski, zwycięski, sztandar na szańce, licząc paciorki różańca... I wreszcie puenta wzmocniona histerycznym kobiecym krzykiem: "Giniemy, giniemy, za Polskę giniemy z okrzykiem kurwa mać".

Używa sobie Raczak, prawda, używa obrzydliwie, a alibi, że niby odtwarza prawicowy teatr wyobraźni, dość marne.

Bo ta pieśń ofiar katastrofy to co? Komu chce przypisać ten idiotyczny hymn?

Ścigany przez prawdę

Raczak ścigany jest jednak przez prawdę, Efektowny moment martwej ciszy po katastrofie, gdy przy pustej, wyciemnionej scenie nagle zaczynają rozbrzmiewać dzwonki telefonów komórkowych. Których już nikt nie odbierze. Jest natrętny sygnałek nokii, są bardziej fikuśne melodyjki, jest polonez Ogińskiego. Nagle w błazeński spektakl wdziera się wstrząsająca prawda. I to jest moment, gdy chce się powiedzieć: panie Raczak, daj pan już spokój, tam naprawdę zginęli ludzie, przestań się pan tym bawić.

Ten prosty ascetyczny środek chwyta za gardło i pokazuje, jaki potężny mityczny potencjał tkwi w katastrofie smoleńskiej. Czy tylko ja jeden w całym klubie Pod Minogą pomyślałem wówczas o odmowie sfinansowania filmu "Smoleńsk"?

Także inne drobne koncepty Raczaka wysadzają jego zamysł szydery w powietrze. Wprowadzanie aluzji do obrzędów z "Dziadów", bo się tak jakoś panu reżyserowi skojarzyło, i swoje "a kysz, a kysz" wrzucił, czymże jest, jak nie mimowolnym naprowadzeniem na myśl, że może lud ma rację? Tak, ten wierzący w gusła, ciemny, bełkoczący coś lud.

I może sobie Lech Raczak robić jakieś wygibasy, może obśmiewać wszystko, obrażać nieżyjących, kpić z podmienionej nogi prezydenta Kaczyńskiego i z rozpaczy jego brata, ale przecież dogoniony przez historię nagle zostaje z niczym.

Szyderstwa z nawiedzonych ludzi widzących w Putinie kagebistę, a nie cywilizowanego polityka, zaś w Rosji azjatyckie imperium, nie zaś europejski kraj, nagle w ciągu paru dni stały się jakieś puste.

Powiało mrozem ze Wschodu i oto Raczak stracił kompanów. Nagle salon, jego ukochany salon obwieszcza światu, jaki to Putin groźny, a Rosja żarłoczna. Opuszcza Raczaka Michnik, który to za natchnieniem Turowskiego razem z Wajdą świeczki na grobach okupacyjnej Armii Czerwonej kazał rodakom zapalać 9 maja 2010 r., głos zmienia TVN i już moher ostrzegający przez odrodzeniem Imperium Rosyjskiego nie taki jednoznacznie głupi.

Śmiej się, śmiej, twórco teatru alternatywnego, tańcz na zgliszczach smoleńskich, udawaj, że wszystko jest arcyboleśnie proste, obśmiewaj ciemny ludek, który krzyczy coś o złej Rosji, który domaga się wraku. Tylko głupio ci trochę z tym śmiechem, z tym spektaklem w jedną noc przecenionym.

Andrzej Horubała
Do Rzeczy
14 marca 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia