Rozprzężenie sensu

"Ewangelia" - reż. Szymon Kaczmarek - Teatr Dramatyczny w Warszawie

Szymon Kaczmarek postanowił przenieść na teatralną scenę najbardziej tajemniczą spośród czterech kanonicznych ewangelii. Odkąd w interpretacji Biblii zaczęto używać tzw. metody historyczno-krytycznej, ów tekst Janowy budzi bardzo wiele kontrowersji w świecie uczonych biblistów. To, że w wielu istotnych sprawach odbiega on od wersji synoptyków (czyli pozostałych trzech ewangelii), dostrzeżono już w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Wtedy teologowie próbowali jednak uzgodnić wzajemnie sprzeczne przekazy. Dziś na tę sprzeczność znawcy Pisma zwykle godzą się bez większych zastrzeżeń. Pozostaje wyjaśniać jej źródła

Spektakl Kaczmarka właściwie również jest próbą takiego wyjaśnienia. W gładkich wywodach współczesnych biblistów Jan przedstawiany jest bowiem jako tzw. „twórcza osobowość teologiczna”. Znaczy to tyle, że jego zamiarem nie było zrekonstruowanie przebiegu życia i działalności Jezusa z Nazaretu, lecz refleksja nad wiarą w Boski Logos, który, jak czytamy w Prologu tej zagadkowej księgi, „stał się ciałem”. Ewangelia Jana miałaby być zatem specyficzną teologią, taką, która za punkt wyjścia dla swych wywodów bierze autentyczne opowieści o życiu wielkiego Galilejczyka. Skoro tak, słowa wypowiadane przez Jezusa w Janowym tekście właściwie nigdy nie musiały być przez Niego wypowiedziane. Logia Jezusowe zapisane w Czwartej Ewangelii więcej tedy mówić nam mogą o wierzących w Niego pierwszych chrześcijanach niż o samym Jezusie „historycznym”.

Choć tę intelektualną konstrukcję uznano dziś za „prawdziwą” na większości poważnych wydziałów teologicznych świata, nie bez powodu współczesna myśl filozoficzna podpowiada, że „prawdy” w odniesieniu do tych samych fenomenów bywają liczne. Najważniejszą czynnością staje się więc szukanie prawdy (to zresztą jedno z przykazań Dekalogu Teatru Dramatycznego: „szukaj prawdy – prawd jest wiele”) bez nadziei jednak, iż jakakolwiek odnaleziona w pocie czoła prawda ujawni się ostatecznie jako wyłączna i wystarczająca.

Kaczmarek, mniejsza o to, na ile świadomie, dokonuje w swym spektaklu dość przewrotnej ilustracji tez nowoczesnej biblistyki. Ale też jego interpretacja wydaje się radykalniejsza niż mozolne rozstrząsania dzisiejszych teologów, którzy – mimo wszystko – raczej nie są skłonni zapominać, iż ten tekst wciąż pozostaje dla wielu uobecnieniem Objawienia. Reżyser nie bawi się w teologiczne niuanse. Problem Czwartej Ewangelii okazuje się wedle Kaczmarka dość prosty: Jezus to tylko marionetka w rękach „twórczego pisarza” Jana. Gestykulacja rodem z teatru lalek w pierwszych chwilach przedstawienia nie pozostawia co do tego wątpliwości. Mistrz z Nazaretu nie może się bronić, gdyż umarł. Jeśli zaś umarł, to jego życie – zgodnie z tezą Rolanda Barthesa przedstawioną w słynnym eseju Śmierć autora – mogło natychmiast stać się tworzywem dla innych. Nie tylko dla rzetelnych biografów, także dla manipulatorów i artystów.

W ujęciu Kaczmarka św. Jan ma bogatszą od Jezusa nie tylko osobowość, ale i duchowość. Słynne zdania: „ja jestem światłością świata”, „jam jest chleb żywy”, „kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie” oraz wiele innych to sentencje samego Jana, przypisane przez niego zmarłemu Nazarejczykowi. Czy mogą być one uznane za owoc miłości do Mistrza, czy też są raczej tylko produktami geniuszu „Umiłowanego Ucznia”? Jakkolwiek by się sprawy miały, Kaczmarek każe nam się zastanawiać, jakie są właściwie źródła religii chrześcijańskiej.

Chrześcijaństwo niekoniecznie bowiem przez Jezusa zostało stworzone. Nietzsche obwiniał o to św. Pawła. Kaczmarek sugeruje, że właściwym twórcą tej religii był św. Jan. Dlatego Jezus w pewnym momencie znika. W scenie, w której aktorzy z poświęceniem deklamują tekst rozmowy z Samarytanką przy Jakubowej Studni, św. Jan zastępuje Jezusa. Odtąd autor Czwartej Ewangelii może już swobodnie budować swe ewangeliczne wizje. Wszystkie postaci poddawane są mocy jego quasi-demiurgicznej twórczości. Samarytanka (Joanna Drozda), której ciało nie wiadomo dlaczego pomalowano na niebiesko, nie zostanie przez Jana dopuszczona do zwisającego nad mini-estradą mikrofonu, by wyśpiewać z Leonardem Cohenem pochwalne „Alleluja”. Przemieni się szybko w matkę Jezusa na weselu w Kanie i w przyłapaną na cudzołóstwie ladacznicę. Łazarz (Andrzej Tyrol) stanie się Szymonem Piotrem, który toczy niezbyt jasny spór (na temat zdrady?) z ubranym w futerkową czapkę Judaszem. Ten zaś przeobrazi się w końcu w osiołka, na którym Jezus (a może św. Jan?) triumfalnie wkroczy przed Paschą do Jerozolimy.

Sam Jezus zostanie wreszcie umieszczony przez Jana w trumnie i wysmarowany pomarańczową mazią. Jeśli wierzyć programowi, chodzi tu o akt żałoby po stracie bliskiej osoby. Chrześcijaństwo narodziło się przecież w momencie krzyżowej śmierci Jezusa, gdy, jak nas poucza Janowa ewangelia, z jego przebitego boku wypłynęła krew i woda. Być może śmierć ta jest jedyną pewną „prawdą” chrześcijaństwa. Wszelkie biograficzne dane można przecież – jak to się dzieje w warszawskim przedstawieniu – lepić dość dowolnie. W końcu wątpliwości dotyczące zmartwychwstania nie pojawiły się wraz z Oświeceniem. Sami apostołowie nie byli w stanie rozpoznać zmartwychwstałego Pana, o czym dobitnie zaświadczają nawet kanoniczne ewangelie. Wskrzeszony Łazarz w kaczmarkowej Ewangelii również bezradnie zapytuje: „jak tam jest?”. Śmierć wyznacza granice pewności.

Dlatego też chyba w warszawskim spektaklu Jan właśnie w scenie z Samarytanką wchodzi w rolę swego Mistrza. Tylko bowiem uzurpator, który wierzy w wyłączność i niepodważalność własnej prawdy, mógł wypowiedzieć słowa następujące: „Nadchodzi jednak godzina, owszem już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec. Bóg jest duchem; potrzeba więc, by czciciele Jego oddawali cześć Ojcu w Duchu i prawdzie, a takich to czcicieli mieć chce Ojciec”. Umarłego Jezusa trudno winić za to, że jego uczniowie wspomagają się Bogiem, by dowodzić wyjątkowości swego religijnego doświadczenia. Jezus-Syn Boży konieczny jest Janowi tylko do tego, by rozbujałe ego Apostoła mogło choć przez chwilę zawładnąć innymi. Dlatego „Umiłowany Uczeń” wszystkie inne postaci spektaklu raz po raz traktuje z agresją. Jakże daleki to obraz od tradycyjnego wizerunku starca-teologa, który pod koniec życia w boskim natchnieniu spisuje najpiękniejszą z ewangelii.

Szymon Kaczmarek deklarował przed premierą, że „teatr jest miejscem, gdzie można rozpocząć dyskusję, gdzie można dekonstruować teksty i odczytywać je na nowo”. Czy jednak wraz z jego spektaklem pojawiło się jakiekolwiek przekonujące „nowe odczytanie”? Teza, iż Jan Apostoł jest manipulatorem i uzurpatorem w jednej osobie, mimo swej ostrości, znalazła jednak dość mierne artystyczne odbicie na scenie. Czerwony dywan, dźwięki grunge’owej muzyki dobiegające ze stojącej u boku sceny wieży hi-fi, triki w rodzaju wody, która po wlaniu do kieliszka zmienia się w czerwoną ciecz niczego szczególnie intrygującego do tak pożądanej przez twórcę spektaklu reinterpretacji Ewangelii Jana nie wnoszą. Wywołują za to śmiechy na widowni, która ma prawo wierzyć, że reżyser swych dekonstrukcyjnych zabiegów, mających prowadzić do prawdy, nie traktuje do końca poważnie.

Czy w ten sposób Kaczmarek istotnie szuka prawdy, która ma, zgodnie z Jezusową sentencją zapisaną w Czwartej Ewangelii, prowadzić do wyzwolenia? Wolność to niekoniecznie rozprzężenie wszelkich sensów. Swobodne dekontrukcyjne gry również w sztuce nie gwarantują poruszającego efektu artystycznego. Dlatego warszawska Ewangelia pozostawia widzów nie tylko z trudnymi pytaniami, ale i poczuciem niedosytu. Świętość, nawet dekonstruowana, wymaga przynajmniej odrobiny szacunku. Inaczej zostaje niesmak.

Sebastian Duda – filozof, teolog, biblista związany z Katolickim Uniwersytetem w Lowanium w Belgii. Publikuje w „Newsweeku Polska”, „Przeglądzie Powszechnym”, „Więzi”, „Znaku” i „Krytyce Politycznej”.

Sebastian Duda
Teatr 03/10
20 marca 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia