Rozwibrowana baletnica

rozmowa z Krystyną Mazurówną

Rozmowa z Krystyną Mazurówną, tancerką i choreografem o miłości, bez której nie umie żyć; wiecznej zabawie, przełamywaniu wszelkich schematów i konwencji, bez czego - a jakże! - również nie może żyć; obojętności Paryża i rozsadzającej ją radości życia.

W 1968 roku wyjechała Pani do Paryża, a ja odnoszę wrażenie, że Pani jest stale obecna w Polsce. 

- Bo ja cały czas jestem wszędzie. Ubolewam trochę nad tym, ale jestem niestałą kobietą. Jestem niestała w miłości, swoich gustach artystycznych, upodobaniach do strojów, sposobie zarabiania na życie i również w przywiązaniu do miejsca. Teoretycznie jestem Polką, która mieszka w Paryżu i uwielbia Nowy Jork. Kursuję więc między Paryżem - Polską - Nowym Jorkiem. Ale mam też skoki na boki. I tak naprawdę moje miejsce jest w samolocie.

Co Panią ciągnie do Polski?

- Wszystko. Korzenie, których ja niby nie uznaję, ale one są. Wszystkie moje przyjaciółki to głównie Polki rozsiane po świecie.

Chce Pani powiedzieć, że utrzymuje Pani tylko stare przyjaźnie i nowych nie zawiera. Jest Pani bardziej ostrożna? 

- Nie jestem ostrożna. Takiego słowa nie znam. Zawieram ciągle nowe znajomości. A te nowe to też najczęściej Polacy. Nie kontroluję tego. 

A kontroluje Pani coś w swoim życiu?

- Obcinanie paznokci?

Co Panią pcha do Nowego Jorku? 

- Niesamowita energia, która jest w tym mieście, chociaż Ameryki nie znoszę. Nowy Jork żyje 24 godziny na 24. A ja jestem sowa i dlatego lubię wieczór, noc... 

Wróćmy do Polski. Jak to się stało, że panienki wychowane w domu z fortepianem, z rodziny naukowców, postanowiły zostać tancerkami?

- Kiedy miałam 3 lata, rodzice zabrali mnie na spektakl baletowy. I wtedy postanowiłam, że zostanę baletnicą. Może gdyby wtedy zabrali mnie na wystawę do muzeum, byłabym dziś malarką. Rodzice byli zdziwieni, że z siostrą chcemy iść do szkoły baletowej. Ojciec miał zastrzeżenia, że jestem zbyt wątła. Znalazłam - jak na wszystko w życiu - i na to sposób. Urządziłam w domu strajk głodowy. Powiedziałam, że zjem kanapkę, jeśli pozwoli mi zapisać się do szkoły baletowej. Nie chciał mnie zagłodzić i zgodził się. Podpisałyśmy wtedy z siostrą zobowiązanie, że całe życie poświęcimy baletowi. 

A potem, jak przyjmował Pani i siostry sukcesy baletowe ojciec, wielki matematyk?

Zawsze patrzył na mnie jak na podrzutka, ale z akceptacją. Ojciec był tolerancyjny. Ale chyba nigdy nie widział mnie, jak tańczę na scenie. Nie wiem, czy widział mnie w telewizji. Nie wypowiadał się na ten temat. Krótko tańczyłyśmy razem z siostrą w Operze Warszawskiej. Ona wyjechała do Szwajcarii, gdzie nadal tańczyła, a potem założyła własną szkołę baletową. 

Powiedziała Pani, że ojciec nie widział Pani chyba nawet w telewizji. A ja przed naszym spotkaniem obejrzałem sobie teledysk do piosenki Piotra Szczepanika "Kochać", w którym tańczy Pani z Gerardem Wilkiem. Wasz taniec ciągle budzi emocje. 

- To był czas, kiedy prawie nie wychodziłam z telewizji. Któregoś razu poszliśmy z Gerardem do Kamieniołomu w hotelu Europejskim, gdzie on nauczył mnie pić whisky. Tak długo smakowałam ten trunek, że nad ranem doszliśmy do wniosku, że on przenocuje u mnie, bo mam duże mieszkanie. Około 9 zadzwonili z telewizji, że za chwilę zaczyna się nagranie tej piosenki. A ja rzeczywiście zapomniałam o tym. Nie mieliśmy ani kostiumów, ani prób. Powiedziałam tylko Gerardowi, że ja będę tyłem do kamery i będę mu podpowiadała, co ma robić. To dla mnie największy wstyd i o dziwo, zawsze gdzieś można ten kawałek zobaczyć.

Wstyd wstydem, ale tańczyliście pięknie, tak jakbyście wcześniej doskonale ten numer wyćwiczyli. Jesteście na tym filmiku szalenie naturalni i prawdziwi.

- Być może. Chociaż prawdą jest, że najbardziej lubię naturalność. Kiedy ktoś mnie pyta o stronę filozoficzną mojej choreografii, odpowiadam: jaka tam filozofia? Ruch jest sztuką wizualną i trzeba chłonąć go wzrokiem, a nie wczytywać się w program.

W latach 60. na ekranie telewizorów pojawiały się dwie kobiety, które budziły emocje publiczności i polityków. Jedna nazywała się Kalina Jędrusik, a druga - Krystyna Mazurówną.

- Pochlebia mi taka opinia. Uwielbiałam Kalinę. Prawdą jest, że łączyła nas reakcja władzy. Gomułka ściągnął but i rzucił nim w telewizor, kiedy na pięknych piersiach Kaliny zobaczył krzyż. Ze mną było natomiast inaczej. Znalazłam się w gronie artystów, którzy dali koncert w Pałacu Rady Ministrów. Tańczyłam z Witkiem Grucą. Następnego dnia poszliśmy po honoraria, a kiedy doszło do mnie, okazało się, że nie ma mnie na liście. Już chciałam robić awanturę, kiedy urzędnik odciągnął mnie na stronę i powiedział: "Pani przyjdzie w innym dniu, znajdziemy jakiś sposób, aby pani zapłacić za występ. Ale teraz nie możemy, bo Gomułka powiedział, że jest pani przeerotyzowana. I że pani ma za śmiały kostium". A Xymena Zaniewska ubrała mnie wtedy w cielisty trykot i nic więcej.

W 1968 roku była Pani u szczytu sławy. Jeździła Pani ze swoim zespołem jak Polska długa i szeroka. Dlaczego opuściła Pani kraj? 

- Dobrego użył pan określenia: jeździliśmy jak Polska długa i szeroka. Tylko raz wypuścili nas do Pragi czeskiej na festiwal, gdzie zdobyliśmy pierwsze miejsce w kategorii baletu współczesnego. Tej samej nocy dostaliśmy 18 kontraktów zagranicznych z paryską Olimpią włącznie. Po powrocie do Warszawy moi tancerze złożyli wymówienia w Operze Warszawskiej, aby móc te zobowiązania zrealizować. Nie spodobało się to oczywiście dyrekcji opery i szczególnie partii. W przededniu naszego wyjazdu do Paryża, zadzwoniono do mnie, że wyjazd odwołano. Usłyszałam, że najpierw przez trzy lata musimy się sprawdzać przed robotnikiem i chłopem. Moi tancerze przekonali mnie, że będą się sprawdzać. Tańczyliśmy na dożynkach, w fabrykach, w telewizji, występowaliśmy w filmach... Ciągle nam za dobrze szło. Jeden z moich tancerzy kupił sobie samochód, ktoś inny mieszkanie spółdzielcze. Trochę mnie kokietowano różnymi stypendiami, swobodą twórczą... Miałam wielkie mieszkanie na Starówce, samochód, dziecko. Któregoś dnia mnie zaszantażowano, że jeśli nie opuszczę Polski, wszyscy moi tancerze trafią na dwa lata do wojska. Zrobiłam ucztę pożegnalną i poprosiłam, aby każdy zabrał to, co mu jest potrzebne. Pamiętam, że Gruca wyszedł z fotelem skórzanym, a koleżanka z telewizorem. A ja do samolotu zabrałam walizkę, paczuszkę listów miłosnych, dwa pierścionki po mamie i syna za rękę.

Myślę, że ta paczuszka listów miłosnych była sporych rozmiarów, ponieważ mówi się, że Mazurówna była i jest kochliwa.

- To prawda. Miłość jest wspaniała, a życie bez miłości nie jest do końca wypełnione.

Wyjazd nastąpił po rozstaniu z ojcem Pani starszego syna, Krzysztofem Teodorem Toeplitzem.

- Tak, nawet po rozwodzie z prawowitym mężem Tadeuszem Plucińskim. Byłam wtedy związana z Wackiem Kisielewskim.

Jak przyjął Panią Paryż? 

- Obojętnie, jak to Paryż. Mogłam zabrać ze sobą pięć dolarów, ale ktoś powiedział mi, że o przewiezienie większej gotówki mogę poprosić naszych dyplomatów. Przed wyjazdem spieniężyłam co nieco i oddałam dolary w dobre ręce. Było ich 1200. W Paryżu kierowca ambasady przywiózł mi pieniądze, ale pan dyplomata zatrzymał sobie z tej kwoty 20 procent. Francuski znałam tylko tyle co ze szkoły baletowej. Chodziłam od teatru do teatru i szukałam pracy. Stawałam przed kasą biletową i mówiłam: tancerka, praca, szukać... Wreszcie po kilku miesiącach trafiłam na casting i tak już poszło. Cały czas tańczyłam. Byłam solistką w pożegnalnym spektaklu legendarnej Josephine Baker, tańczyłam w prywatnym klubie Onassisa w Grecji. Potem byłam wiele lat solistką w Casino de Paris. To był fantastyczny czas. Po pierwszym intensywnym okresie prób przez 6 lat mieliśmy tylko jeden spektakl wieczorem. Pozwoliło mi to na urodzenie syna i córki już z francuskim mężem. 

Wokół Pani krąży nimb artystki, szalonej, a tu proszę: troje dzieci. 

- Kiedyś spotkałam się po latach z koleżankami ze szkoły baletowej, okazało się, że mam najwięcej dzieci. Ale prawdę powiedziawszy, powinnam mieć więcej dzieci. To mi się najbardziej udało w życiu, a nie te kilka łamańców w telewizji, artykuły... Mam też dwóch wnuków. 

Co z Pani za babcia?

- To prawda. W tej roli jestem kiepska.

Kiedy plotkarze przestali opowiadać o kolejnych mężach Krystyny Mazurówny, zaczęli gadać o mieszkaniach. 

- Mieszkania to moja obsesja. Jako dziecko dzieliłam pokój zawsze z siostrą. Ojciec za każdym razem, kiedy zmienialiśmy mieszkanie, obiecywał, że teraz już na pewno będę miała swój pokój. Ale nigdy go nie miałam. Kiedy rozwodziłam się z moim francuskim mężem, zostawiłam mu mieszkanie, dom na wsi i samochód. Musiałam obejrzeć się za nową pracą, bo pożegnałam się również ze sceną i mieszkaniem. Nikt mi nie chciał wynająć mieszkania, musiałam je kupić, choć byłam na zasiłku dla bezrobotnych. Nie chcąc być dłużej starzejącą się tancerką, byłam między innymi szatniarką, bileterką w kinie, kelnerką, stylistką mody, choreografką... Kupiłam mieszkanie, zaraz potem sąsiednie po lewej i po prawej. Potem dokupiłam strych, a niedawno kupiłam lokal pode mną. Dzięki temu jako emerytowana baletnica po latach zdobyłam nowy zawód, który mi pozwala żyć na wyższym poziomie niż emeryturka, którą sobie wytańczyłam. Urządzanie mieszkań pozwala mi realizować siebie. To taka sama kreacja jak robienie choreografii czy wymyślanie sobie życia, co ja bardzo lubię. Zawsze się bawię, zawsze gram jakąś rolę. Kiedy byłam szatniarką, starałam się grać rolę szatniarki. Kiedy sprzedawałam bilety w kinie, starałam się być dla wszystkich równo uprzejma. A że było to chyba najtańsze kino w Paryżu, przychodzili tam głównie kloszardzi, którzy widząc moją uprzejmość, mówili: jaka klasa. 

Przetańczyła Pani kawał życia. Zdarza się Pani wychodzić jeszcze na scenę w tej roli?

- Kilka miesięcy temu zadzwonił ktoś z telewizji francuskiej z pytaniem o mnie. Odpowiedziałam grzecznie, że jeszcze żyję. Pani poprosiła mnie, abym następnego dnia przyszłą rano o ósmej do studia w kostiumie i makijażu. Zdumiona zapytałam: w jakim kostiumie? Usłyszałam po drugiej stronie: "tectonik". Poszukałam w internecie i okazało się, że chodzi o modny w dyskotekach taniec. Problem, że ja do dyskoteki już nie chodzę. Ale rano następnego dnia znalazłam się w studio odpowiednio ubrana i zatańczyłam.

Pani dzieci twierdzą, że jest Pani młodsza od nich.

- Sama się temu dziwię. Poukładani i dobrze ułożeni artyści. A ja lubię się bawić w życiu. Oni traktują wszystko poważnie. Wydaje mi się to naturalne, że dzieci buntują się przeciwko rodzicom. Ja się buntowałam przeciwko domowi, który był przepełniony nauką, przeciwko kanonom tańca klasycznego, przeciwko ustrojowi. Oni chyba buntują się przeciwko temu mojemu rozwibrowaniu. Ale dbają o mnie. 

Mówią po polsku?

- Oczywiście. Najstarszy syn bardzo dobrze, drugi gorzej, a córka mocno kaleczy. Zanim się rozwiodłam z moim paryskim mężem, w domu była polska gosposia, mówiło się po polsku, mąż też. Kiedyś zabrałam moją teściową na występ Śląska albo Mazowsza. A oni otwierali swój występ mazurem i śpiewali: "Jeszcze jeden mazur dzisiaj, choć poranek świta, czy pozwoli panna Krysia...". Wtedy ona zapytała mnie, czy jestem tak popularna w Polsce. Żeby nie wdawać się w tłumaczenie, odpowiedziałam, że tak. I wtedy ona zapisała się na uniwersytet na naukę polskiego.

Za kilka dni premiera "Chopin inaczej". Kolejny bunt?

- Ja wszystko w życiu robię inaczej. Może nie umiem poprawnie, po bożemu. Nie chcę robić muzeum. Idę po omacku. Wybrałam kilka mniej oklepanych nokturnów, które nagrała mi córka tak jak się je powinno grać. A potem poprosiłam ją, aby nagrała je trzy razy wolniej. Złamała wszelkie kanony. Następnie mój syn Kasper Toeplitz przetworzył to wszystko elektronicznie... Zostały dwie minuty czystego Chopina. A poza tym jest chaos. W tym chaosie da się jednak zauważyć swego rodzaju poemat o miłości, bo mam w sobie resztki duszy romantycznej. 

Gdzie w tym chaosie jest Krystyna Mazurówna?

- Obserwuję go i zachwycam się nim.

Krystyna Mazurówna urodziła się we Lwowie. Mieszkała w Łodzi i Warszawie, gdzie w 1957 roku ukończyła szkołę baletową. Tańczyła w Operze Warszawskiej, prowadziła własny zespół tańca współczesnego, tworzyła choreografie m.in. do muzyki Komedy. Zagrała w kilku polskich filmach. Od 1968 roku mieszka w Paryżu. Od kilkunastu lat pisze do prasy polonijnej felietony, a od czasu do czasu zajmuje się choreografią.

Stefan Drajewski
Polska Głos Wielkopolski
28 stycznia 2010
Portrety
Ryszard Bugajski

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia