Sądzę albo i nie sadzę

"Wszystko zmyślone" - reż. Anna Karasińska - Narodowy Stary Teatr w Krakowie

Wtorek

Wtorek? Naprawdę? Ktoś da głowę, że wtorek? Co, nikt się nie zgłasza? W sumie - nie dziwię się wcale. Nie zdumiewa mnie milcząca niepewność ogółu i dbając o to, by się w tonie, w poetyce ostatnich teatralnych i okołoteatralnych, emocjonalnie oraz intelektualnie niespotykanie gorących tygodni utrzymać, wybieram intonację ostrożności, muszę być jak najpłochliwsze surykatki.

Zatem - wtorek, owszem, wtorek albo i nie wtorek, więc choć najprawdopodobniej wtorek, mimo oczywistości tej - nie przywiązuję się do wtorku... Tak oto jestem towarzysko kryty. I bezpieczny już, wyznaję. Na "Wszystko zmyślone" - wyreżyserowany, choć też niewyreżyserowany przez Annę Karasińską ostatni spektakl albo i nie spektakl sezonu, a zarazem pożegnalny spektakl albo i nie spektakl dyrektora Jana Klaty, który ma fotel opuścić 1 września - tuż przed wakacjami poszedłem do Narodowego Starego Teatru, ponieważ lubię chodzić. Okazało się, że mogłem śmiało nie iść lub też iść gdzie indziej, do zoo na ten przykład. I tak byłoby, jak było, gdyż było tak, że byłem w teatrze, ale też w głębszym sensie jednak nie byłem, albowiem nie było spektaklu, na który poszedłem. Lecz to nie wszystko. Nie dość, że nie było spektaklu, to na wstępie okazało się na dokładkę, że z założenia nie być go miało, za to miał być i był spektakl, czyli niespektakl o tym, że nie będzie spektaklu. O czym poinformował mnie dobiegający z głośników głos pani Karasińskiej, która, kiedy referat swój nagrywała, być może dłonie na piersiach splotła i kciukami młynka kręciła. Da ktoś głowę, że nie kręciła? Rzecz jasna - istnieje możliwość, że nie był to jej głos.

Czwartek

Jeśli dobrze sobie przypominam, albo i nie przypominam, głos metodycznie i z niespotykaną szczerością informował widzów, że nie będzie spektaklu, choć znajdują się w teatrze i na spektakl przybyli, w kasie nabywszy bilety na spektakl. Że nie będzie dekoracji, tylko puste miejsca przeznaczone na dekoracje. Że zamiast kostiumów zobaczą prywatne ciuszki, a także najzwyczajniejsze, cywilne makijaże i fryzury. Że światło rozbłyśnie, lecz wyłącznie robocze. Że nie będzie aktorów w rolach, jeno aktorzy, by tak to ująć, przed rolami, aktorzy jeszcze nie wcieleni w postacie, a tylko referujący, co oraz jak by zagrali, gdyby mieli grać. Że widzowie nie mają co liczyć na opowieść spójną, na jakąkolwiek fabułę, na czas ujęty w klamrę początku i końca, o środku w samym środku już nie wspominając.

Że, po prostu, będzie to spektakl, albo i nie spektakl, o spektaklu, jaki, proszę widza, mógłby być, gdyby go zrobić, lecz my go nie zrobiliśmy, ale za to pokazujemy, co by było, gdybyśmy zrobili. Słowem - że będzie bardzo, gruntownie, dzielnie awangardowo. O tym poinformował głos. I tak też było przez chyba najdłuższą godzinę mego życia. Inaczej mówiąc - trwał sobie na scenie maleńkiej lity czeski film. I teraz, jak wtedy, przypomniał się początek powieści "Trans-Atlantyk"... Pamiętacie?

Niedziela

Aktorzy, ale przecież w głębszym sensie nie do końca aktorzy, bo w nie w pełni aktorskich okolicznościach - Monika Frajczyk, Ewa Kolasińska, Bartosz Bielenia i Zbigniew Kosowski - na pustą scenę, maźniętą zupełnie obojętnym, prosektoryjnym światłem roboczym, prywatnie albo i nie prywatnie wchodzili, i każdy głosem amatorskim - powiedzmy, że dochodzącym jakby wprost znad niedzielnej jajecznicy na bekonie i cebuli, o poranku przez emerytowanego księgowego-astmatyka mozolnie dziobanej w kuchni z widokiem na parking pod blokiem - więc takim, choć może i nie takim głosem, monotonnie referowali sprawy miłości, która się nie wydarzy, sprawy marzeń, które się nie ucieleśnią, a także sprawy lęków przeróżnej maści, które nikogo nie dotkną, gdyż będą tylko papierem wypadającym z ust aktorów, co zagrają coś, owszem, lecz kiedyś, bo z pewnością nie dziś wieczorem. Wszystko to pozwalało wymyślić na poczekaniu kuriozalną awangardową restaurację, w której klient zamawia zabielaną pomidorową z makaronem, a kelner nie dość, że nie przynosi zabielanej pomidorowej z makaronem, to nie przynosi także - samych składników. Nie rozstawia przed klientem ani pomidorów, ani śmietany, ani makaronu, tylko splata na piersiach dłonie i kciukami młynka kręcąc, klepie wyuczone formułki o fenomenalnym smaku wirtualnych pomidorów, takiej śmietany oraz makaronu, po czym z uśmiechem wręcza rachunek, pytając, czy smakowało, czy może jednak nie. Ot, klasyczna nasza gra w kucanego berka, ewentualnie w durnia. W świecie sztuki dzieła podobne do dzieła Karasińskiej zwane są "dziełami w toku", rzeczoną zupę więc trzeba okrasić mianem ambitnej, awangardowej "zupy w toku". Przed-spektakl jako spektakl. Zupa albo i nie zupa, czyli zupa poniekąd, a pan jedz bądź też nie jedz. Czeski teatr, pomidorowa czeska. O co i komu chodzi? Gdzie Rzym, a gdzie Krym? Wie ktoś? Co, nikt się nie zgłasza do odpowiedzi? Nikt nic nie wie?

Poniedziałek

Tak, Witold Gombrowicz - 24 lipca minęła rocznica jego śmierci, 4 sierpnia zaś obchodziłby urodziny - na wylot znał tę polską skłonność do lepkiej mętności, co to zezwala na powiedzenie zarazem "Tak" oraz "Nie" i tym samym pozwala obywatelowi na bycie obywatelem krytym, bo jak by co, to obywatel przecież nie powiedział ani "Tak", ani "Nie". Czyż nie? Znał tę nieusuwalną nadwiślańską mentalność, do której jak ulał pasuje nazwa bożych stworzonek tycich, o których nauczycielki biologii mawiają "Oto nibynóżki!", albo jakoś tak. Czy jest ktoś, kto nie zna prologu powieści "Trans-Atlantyk", tej sceny, kiedy odcięty w Buenos Aires od Polski Gombrowicz idzie z wizytą do niejakiego Cieciszowskiego, by prosić o radę, co czynić? Cieciszowski palcami młynka kręci i rzecze: "Rozumiem Boleść twoje, ale przecież przez ocean nie przeskoczysz, więc tyż postanowienie twoje pochwalam albo nie pochwalam, i dobrześ zrobił, żeś się tu został, choć może niedobrze". I dalej, wciąż młynka kręcąc: "Nie jestem ja na tyle szalonym, żebym w Dzisiejszych Czasach co mniemał albo i nie mniemał. Ale gdyś tu się został, to idźże zaraz do Poselstwa, albo nie idź, i tam się zamelduj, albo nie zamelduj, bo jeśli się zameldujesz lub nie zameldujesz, na znaczną przykrość możesz być narażonym, lub nie narażonym". I jeszcze: "Sądzę, albo i nie sądzę. Róbże, co sam uważasz (tu palcami kręci), albo nie uważasz (i palcami kręci), bo już głowa twoja w tym (znów palcami kręci), żeby cię co Złego nie spotkało, albo i spotkało (i znów kręci)".

Środa

Cały, powiedzmy tak, dowcip z Karasińskiej "dziełem w toku" na tym polega, iż dowodzi ono iście pytyjskich mocy Karasińskiej! Na myśli mam intelektualne wydarzenia, te na kanwie wybranej nowej dyrekcji Narodowego Starego Teatru nagle przebudzone "nibynóżki", których pląsy mętne i jak z taniej operetki od tygodni wstrząsają Krakowem, a też chyba całą teatralną Polską. Powie mi ktoś, o co właściwie chodzi? Czy pan Klata naprawdę pana Mikosa do teatru nie wpuszcza, czy też wpuszcza? Czy pan Mikos rzeczywiście musi urzędować w knajpie pod teatrem, czy też nie musi? Poróżnił się pan Mikos z panem Gieletą, kandydatem na dyrektora artystycznego, a może się nie poróżnił? Skąd żurnaliści biorą, albo i nie biorą, rewelacje, kto mianowicie ma pana Gieletę ewentualnie zastąpić albo i ewentualnie nie zastąpić? O cóż chodzi bitnym aktorom, którzy co drugi dzień się buntują lub też nie buntują? Co się wydarzy, albo nie wydarzy, we wrześniu, kiedy czytać będziecie te zdanka, które w sierpniu piszę? Obejmie nowa dyrekcja teatr czy też nie obejmie? Czy cokolwiek okaże się we wrześniu realne albo nierealne, czy też wszystko pozostanie sobą tylko poniekąd, a nawet nie poniekąd...? Ta afera - siostra bliźniaczka dzieła "Wszystko zmyślone". Tylko że wyrośnięta. Spektakl w toku, pomidorowa w toku, więc i nowa dyrekcja w toku? Czeski film. Dowcip bawarski. Czyli nieśmiertelny szlachetka Cieciszowski - wielki polski reżyser! Może i największy!

Paweł Głowacki
Miesięcznik Kraków
7 września 2017

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia