Sakramenty, ekskrementy

"Prezydentki" - reż. Piotr Kruszczyński - Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego Poznań

"Język to za każdym razem ciało działającej postaci. Język ciągnie postacie za sobą: jak blaszane puszki, które ktoś przywiązał psu do ogona. Człowiek nie zna przecież nic prócz języka" (tłum. M. Borowski, M. Sugiera) - to fragment przedmowy do "Mojej psiej twarzy" Wernera Schwaba. I jeszcze cytat z glosy do samych "Prezydentek": "Językiem, jaki wytwarzają Prezydentki, są one same" (tłum. Monika Muskała). Proces ustanawiania podmiotu poprzez język zostaje w poznańskim spektaklu pominięty. Piotr Kruszczyński proponuje raczej projekt komedii charakteru, będącej agonem kontrastowych, karykaturalnych typów.

Język przestaje być wektorem uruchamiającym postacie - a zatem zignorowany zostaje modus twórczy austriackiego pisarza. W pozornie wiernej inscenizacji zachodzą znaczne przesunięcia względem dramatu. Spotworniały "Schwabdeutsch" rozdziela się na równe, całkiem harmonijne strumienie mowy potocznej. Obrazoburczość utworu wymanewrowano w stronę uwspółcześnionej dulszczyzny. Klamrą widowiska staje się wymowne odsłonięcie i zasłonięcie firanki skrywającej przestrzeń gry. Ustanowienie perspektywy podglądacza, wyłuszczenie aspektu "teatru międzyludzkiego" i gry pozorów wiąże spektakl bardziej z krytyką kołtunerii aniżeli z traktatem o egzystencji regulowanej przez mechanizmy języka. Język niczego nie stwarza, nie jest uprzedni względem świata, stanowi raczej pochodną zróżnicowania charakterów. Nie wykształca tym samym swoich pomiotów - bytom zasiedlającym sceniczny świat bliżej raczej do p o d m i o t ó w, choć i tak ciężko mówić o pełnokrwistych, wiarygodnie charakterologicznie bohaterach. Reżyser chętniej skupia się na podkpiwaniu z tępej mieszczańskiej ideologii napędzanej przez hipokryzję, w której sakramenty niespostrzeżenie przeradzają się w ekskrementy.

Schludna firanka odsłania lekki nieporządek, a przynajmniej brak finezji w komponowaniu wystroju mieszkania. Nazwijmy to estetyką płyty pilśniowej. Podłogę wyściela tania klepka, ściany pokryte są tapetą o nieatrakcyjnym ziemistym kolorze. Po prawej stronie sceny przestrzeń organizuje lodówka jako dominanta, po lewej - kilka świętych obrazów zawieszonych obok okna. To terytorium władzy trzech "zarządczyń" - Ireny, Renaty i Maryjki (warto odnotować, że część imion została zamieniona na ich polskie odpowiedniki). "Prezydentki" nie tworzą zbioru podobnych sobie jednostek, zlewających się w homogeniczną masę w jednym porządku języka. Każda z kobiet została obdarzona silnie zarysowanym charakterem. Irena Bożeny Borowskiej-Kropielnickiej to przaśna baba, obnosząca się ze znalezioną na śmietniku futrzaną czapą niczym z papieską tiarą. Renata w wykonaniu Danieli Popławskiej to lampucera o pokaźnym temperamencie, przechadzająca się po mieszkaniu w panterkowym kombinezonie, frymuśnej blond peruce i czerwonych szpilkach. Dwie kobiety skonstruowano na sposób lustrzany, są względem siebie kolizyjne. Owszem, na początku zwraca uwagę kontrast chłopskiej tężyzny Ireny i minoderii Renaty. Dokładniejsze przyjrzenie się relacjom lokatorek pozwala wydobyć kolejne niuanse. Zderzenie postaci, ich pozornie nieznaczące pogadanki o dzieciach, mężczyznach i psach ujawniają linię sacrum i profanum, na której balansują. Aluzje biblijne widoczne są już w imionach potomków. Irena hołubi syna Bogusława, który wszakże "nie utrzymuje stosunków z kobietami" - co stanowi powód do troski, choć przy tym ratuje go przed rozpustną zatratą. W kontrze do Bogusława zostaje ustawiona córka Renaty, jawnogrzesznica Maria Magdalena, która chirurgicznie usuwa jajowody, by móc swobodnie korzystać z uroków płciowości.

Dychotomia sacrum i profanum najpełniej objawia się jednak w postaci Maryjki, kreowanej przez Małgorzatę Łodej-Stachowiak. Aktorka tworzy postać bardzo organiczną; uderza nieforemność kobiety, jej fizyczna karykaturalność - Maryjka nosi kwiecisty fartuch niczym babcia klozetowa, legginsy, niezgrabne adidasy (buty pielgrzyma?) i dziecinne warkoczyki. Przy tym sprawia wrażenie odrobinę ograniczonej umysłowo, choćby wtedy, gdy szepcze solilokwia nieco nawiedzonym, jasnym jak dzwoneczek głosikiem lub martwieje na dłuższą chwilę w katatonicznej pozie. W początkowej części spektaklu często stoi zwrócona przodem do ściany, nierzadko zapatrzona na święte obrazki. Ale Maryjka odgrywa rolę szczególną; samą swoją obecnością demistyfikuje faryzejską moralność towarzyszek. Pierwsze tąpnięcie zachodzi w czasie opowieści Maryjki o wyławianiu przedmiotów z miejskich szaletów "na chwałę Pana Jezusa". Oczywiście bez rękawiczek, jako że ekskrement jest pochodną boskości. [!]. U zaszczutej Maryjki objawia się ikra opowiadacza. Irena i Renata na szaletowe klechdy reagują zrozumiałym oburzeniem, choć same z coraz większą lubością wchodzą w tryby skatologicznej metaforyki.

Tymczasem Maryjka z niegroźnego bajarza przeistacza się w swoistą prorokinię. Opisy toaletowych łowów przywodzą na myśl poetykę świadectw mistyków. O przekroczeniu można mówić nie tylko w odniesieniu do doświadczeń transcendencji. Świat sceniczny niszczeje, a przy tym rozszerza swoje granice. Rozjuszone prezydentki demolują wnętrze. Ściany mieszkania walą się niczym mury Jerycha. Irena i Renata pogrążają się w świecie małych objawień, tak prozaicznych, jak choćby odkrycie zapomnianej butelki wódki. Kilka kolejek sprowadza na kobiety "dar mówienia" - i to bynajmniej nie apostolskiej glosolalii. Towarzyszki najzwyczajniej popadają w sentymentalne tony, które ułatwiają snucie opowieści o kloaczno-wątrobianych romansach. Otępienie zmysłów odwraca uwagę od pogrążającej się w coraz silniejszym ferworze Maryjki. Ta, owinięta firaną niczym szatą liturgiczną, przekracza granice proscenium, krąży wśród publiczności, znika z zasięgu wzroku, by wypaść nagle z bocznych drzwi. W finale usiądzie na sedesie, widocznym sponad zawalonych murów - to bluźnierczy obraz wniebowzięcia. Sprawy ostateczne zostały potraktowane w stylu iście Schwabowskim, choć końcówka uległa lekkiej modyfikacji. Pierwowzór opisuje mord dokonany na Maryjce przez jej kamratki. W spektaklu ginie inna bohaterka; Maryjka triumfuje w nimbie chwały, gotowa na niezidentyfikowane "coś ponad". To nieco odmienne spojrzenie na swoistą e-sk-atologię - ostatecznie duchowość, jakkolwiek by nie była upodlona, zwycięża nad tyranią przaśnego gminu.

Trochę dziwi mnie akcentowanie przez większość recenzentów wątku rzekomej "poznańskości". Owszem, imiona postaci zmieniono na polskie, na lodówce stoi zegar z trykającymi się koziołkami. Nie dostrzegam jednak zabiegów wykraczających poza drobny retusz. "Prezydentki" owszem, oddalają się od językowej abstrakcji Schwaba, to jednak za mało, by mówić o kontekście lokalności. Spektakl istnieje w zawieszeniu; najbliższej mu chyba do farsy przedrzeźniającej kołtuńską mentalność. Siłę napędową stanowi zderzenie przejaskrawionych charakterów podlane ekstremalną metaforyką. Jeżeli potraktujemy przedstawienie Kruszczyńskiego jako rzecz nie posiadającą ambicji większych niż sztuka bulwarowa, wtedy można wyrokować o sukcesie przedsięwzięcia. Poznańskie "Prezydentki" są sprawnie zagrane, aktorki budują równe role. Momentami bywa naprawdę komicznie. Jeżeli jednak twórcy chcieli szokować, to niestety, ale wybór repertuarowy okazuje się cokolwiek nietrafiony. Polski teatr dawno oswoił twórczość Austriaka; "ta wątroba nie jest już bez sensu", parafrazując autora. Z materią dramatów Schwaba mierzyli się między innymi Augustynowicz, Lupa, Wiśniewski. Oburzeni widzowie? Z pokazu wyszła jedynie trzyosobowa grupka. Może kadencja "Prezydentek" jako naczelnych prowokatorek kraju dobiegła końca już w latach dziewięćdziesiątych?

Owszem, wciąż bulwersujące może się okazać profanowanie chrześcijańskiej ikonosfery. W inscenizacji Kruszczyńskiego szczególnie uderza jeden niuans. Nie chroni się tu struktur Kościoła, nie ocala dogmatów ani sakramentów. Kto zatem skrywa się pod egidą? W dramacie Schwaba partnerem Erny jest polski rzeźnik, Karol Wottila. Swojego czasu w Polsce ów niuans rozpalił wiele kontrowersji poprzez oczywiste podobieństwo do prawdziwego nazwiska Jana Pawła II. W spektaklu Wottila został bezpiecznie podmieniony na Karola Wódke. Reżyser, zamiast zabawy z odbezpieczoną bronią, wybiera beztroskie wymachiwanie pistoletem z wodą. Czy to zarzut? Nie wiem. Należałoby się najpierw zastanowić, czego dziś oczekujemy od "Prezydentek". Jeżeli mentalnej i estetycznej wywrotki, to niestety, nie mamy czego spodziewać się po realizacji Teatru Nowego. Czy iskrząca się wokół Schwaba aura skandalisty, wciąż jeszcze chyba żywotna, zobowiązuje do przyjęcia analogicznej postawy prowokatora? Być może jedyną wartością, którą możemy dziś wydobyć z twórczości Austriaka, jest jej walor komediowy. I na tym polu Kruszczyński odnosi sukces.

Dziwią mnie trochę opinie krytyków, którzy widzą w poznańskich "Prezydentkach" studium bólu, beznadziei zrutynizowanej wegetacji, a przede wszystkim - ślady współczucia. "Studium" to duże słowo, "współczucie" - być może jeszcze większe. Tak, można opowiadać o udrękach codzienności, załamując ich kształty szkłem groteski. W tym przypadku przedstawia się nam jednak estetykę skrajności, przetapianie mieszczańskiego sumienia na płynną masę zrecyklingowanych form. Zakładam, że ostatnią rzeczą, o jakiej myślał Schwab, jest współczucie prezydentkom. Język, który powołuje je do skarlałego życia, staje się orężem walki o władzę. Obserwacje tych zmagań mogą budzić wyłącznie politowanie. W spektaklu jedyną zasadą sankcjonującą świat jest śmiech. Jeżeli o taki efekt chodziło reżyserowi, to mogę mu tylko pogratulować. A co jeśli "Prezydentki" w założeniu miały wykroczyć poza - obrzydliwą co prawda, ale jednak - krotochwilę? Cóż, nie tym razem. Być może warto poszukać nowego idiomu prowokacji?

Agata Tomasiewicz
Teatr dla Was
9 kwietnia 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...