Salon Bezsenność Z Arturem Barcisiem

rozmowa z Arturem Barcisiem

Znany i lubiany aktor wystąpi już w piątek w kolejnej odsłonie "Salonu Bezsenność" w Kieleckim Centrum Kultury. Przedstawieniem "Artur Barciś Show" zabierze widzów w sam środek aktorskiego świata.

Komedia polecana jest zarówno przeciętnym odbiorcom kultury popularnej, jak i młodym adeptom aktorstwa. Każdy może się z niej dowiedzieć czegoś nowego na temat kulis artystycznego życia. Widzowie poznają zarówno trudy strony technicznej - a więc zmagania z niepoprawną dykcją, tremą czy po prostu aktorskimi wpadkami, jak i strony towarzyskiej - dzięki serii zabawnych anegdot, a czasem już niemal legend zza kulis teatru i filmu. Całość przebiega w żartobliwym, ale i momentami refleksyjnym tonie.

"Artur Barciś show" to jednoosobowy występ, w którym aktor wciąga do zabawy także widzów. Publiczność razem z nim śpiewa piosenki czy ćwiczy dykcję. Zwyczajowo po występie w "Salonie Bezsenność" artysta znajdzie czas na spotkanie i luźną rozmowę z widzami.


Artur Barciś jest absolwentem łódzkiej PWSFTviT. Zwykle grał role ludzi pokrzywdzonych przez los, przegranych. Sławę przyniosła mu seria epizodów w kolejnych odsłonach "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego, gdzie grał tajemniczą, milczącą postać pojawiającą się zawsze w kulminacyjnym punkcie akcji. Pod koniec lat 90. dużą popularnością cieszył się serial komediowy "Miodowe lata", w którym grał jedną z głównych ról - fajtłapowatego kanalarza Tadeusza Norka. Od 1984 roku występuje w warszawskim teatrze Ateneum. Ostatnio próbuje sił jako reżyser.

"Artur Barciś show" rozpocznie się o godz. 18 na małej scenie KCK. Bilety kosztują 40 zł i można je kupić w kasach KCK.

Rozmowa z Arturem Barcisiem

Jakub Wątor: Mówi Pan, że aktorstwo to styl bycia. Jest Pan zatem więźniem tego stylu bycia czy dobrowolnym poddanym?

Artur Barciś: Niemal od zawsze marzyłem o tym, by być dobrowolnym poddanym tego królestwa, i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Oczywiście trzeba sobie na takie poddaństwo zasłużyć. Mam nadzieję, że mi się to udało.

Czy miał Pan takie role, w których chciałby już pozostać na stałe? Role, na które zamieniłby Pan swoje własne życie...

- Chyba nie. Z racji moich warunków fizycznych z reguły grałem ludzi skrzywdzonych przez los, zakompleksionych, w jakiś sposób okaleczonych. Oczywiście nie mam pretensji o to, że obsadzano mnie w takich, a nie innych rolach, ale żadnej z nich nie zamieniłbym na swój własny los.

Życie jest najlepszą rolą, jaką Pan gra?

- To już pokaże bilans, który zostanie dokonany na końcu mojej ścieżki. Staram się być dobrym człowiekiem i reżyserować swoje życie tak, by nikt przeze mnie nie cierpiał.

A propos - czemu tak wielu aktorów próbuje swych sił reżyserskich? Z potrzeby władzy? - Jest to swego rodzaju progresja. Człowiek chce się rozwijać, robić coraz więcej i coś nowego. Reżyseria jest wzięciem większej odpowiedzialności. Kiedy jestem aktorem i źle gram w sztuce, to do pewnego stopnia jest to wina reżysera. Źle zrobił, że mnie obsadził w roli lub błędnie mną pokierował, dał złe wskazówki. Reżyser jest rozliczany ze wszystkiego, co dzieje się na premierze. I myślę, że właśnie ta potrzeba większej odpowiedzialności tkwi w nas i powoduje, że zabieramy się za ten fach. Oczywiście ma pan również rację w kwestii władzy - w jakimś stopniu i to jest motywacja, bo władza, którą się posiada, będąc reżyserem, czy - jak niektórzy to nazywają - pierwszym po Bogu, jest bardzo podniecająca.

Bardziej podnieca władza reżyserska czy aktorskie władanie uczuciami widzów? - Oj, to są dwie zupełnie różne sprawy. Manipulowanie czy posiadanie pewnej władzy nad widzem, który reaguje tak, jak my chcemy, to wielka frajda. Ale jest to zdrowe. Ludzie nie przychodzą do teatru za karę, tylko dobrowolnie i chcą się wzruszać czy śmiać, chcą być manipulowani i poddają się tej konwencji teatralnej. To pewnego rodzaju umowa między widzem a artystą. Natomiast władza reżyserska to zupełnie co innego i trudno to porównywać.

W "Artur Barciś Show" odsłania Pan kulisy życia aktorskiego, które widzom często kojarzą się z zabawą, cyganerią. Czy Pan sam przechodził przez taki etap? - Oczywiście, że tak. To były głębokie czasy PRL-u. Wspominam to bardzo miło, chociaż do dziś nie mogę uwierzyć, że to się naprawdę działo. Wtedy po zagranym spektaklu nie szło się do domu, tylko zostawało w teatrze na zakrapianym alkoholem omówieniu sztuki. Wiadomo, że człowiek wypije setkę, to budzi się w nim drugi człowiek, który też by się napił. W związku z tym szło się do SPATIF-u, gdzie spotykało się z kolegami z innych teatrów. Do domu wracałem o godzinie 4 nad ranem, a już o 10 byłem na próbie teatralnej w pełni sił i gotów do pracy. Dziś jest to niewykonalne, bo kac jest dla mnie bardzo bolesny i nikt nie zmusi mnie, bym nadużył alkoholu przed próbą czy spektaklem. Zresztą ten styl życia już nie istnieje, chociażby z tego powodu, że dawniej prawie nikt nie miał samochodu i do domu po pijanemu można było wracać jakkolwiek. Dziś prawie każdy jeździ autem i "omówienia" po spektaklu umarły śmiercią naturalną. W tym sensie trafiłem w dobre czasy. Gdy byłem młody, to wszyscy się bawili, żeby jakoś odreagować ten PRL. Obecnie ja nie mam zdrowia ani czasu na zabawę, a i czasy fajniejsze, więc nie ma czego zapijać.

Jakub Wątor
Gazeta Wyborcza Kielce
5 lutego 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia