Samobójstwo zakończone powodzeniem

"Przed odejściem w stan spoczynku" - reż: Grzegorz Wiśniewski

Sięganie po lekko zwietrzałe i hermetyczne teksty jest działaniem, delikatnie mówiąc, ryzykownym. Może skończyć się scenicznym samobójstwem, a przynajmniej bolesnym strzałem w kolano. Dzieje się tak w momencie, gdy dramat rozmija się z duchem czasu oraz potrzebami intelektualnymi odbiorcy, któremu nie proponuje się żadnych treści wartych przemyślenia. Czy te uwagi w jakikolwiek sposób pasują do najnowszego spektaklu Grzegorza Wiśniewskiego "Przed odejściem w stan spoczynku"? W żadnym wypadku. Reżyser potrafił bowiem tchnąć całkiem nowego ducha w pozornie przeterminowany tekst Thomasa Bernharda.

Celowo użyłam słowa „przeterminowany”, ponieważ potencjalny widz, zapoznawszy się pobieżnie ze streszczeniem sztuki, niechybnie przyklei właśnie taką łatkę. Dziś prawdziwych hitlerowców już nie ma, powie ktoś. A przecież „Przed odejściem w stan spoczynku” nie jest niczym innym, tylko kontrowersyjną historią o byłym oficerze SS i jego siostrach. Rudolf Hoeller wraz z Klarą i Verą 7 października, jak co roku, obchodzą rocznicę urodzin Heinricha Himmlera, ministra spraw wewnętrznych w III Rzeszy, twórcy SS, Gestapo oraz sieci obozów koncentracyjnych. Tym samym Bernhard brutalnie rozdrapuje i posypuje solą najboleśniejsze rany narodów niemieckojęzycznych. Wydobywa na światło dzienne krępujące sprawy, które rodacy najchętniej zamietliby pod dywan, udając, że to było dawno i nieprawda. O ile sztuka ubodła do żywego Austriaków i Niemców, to czy może równie mocno przemawiać do polskiej publiczności (w końcu na naszym podwórku uprawiamy swoje gry demaskacyjne – w stosunku do byłych współpracowników komunistycznych; wątpliwe, by zachodni sąsiedzi reagowali emocjonalnie na doniesienia o kompromitowaniu kolejnych postaci)?

A jednak Grzegorz Wiśniewski potrafił stworzyć wrażenie, że problematyka poruszona w sztuce Bernharda dotyczy nas wszystkich, bez względu na narodowość i aktualną datę w kalendarzu. Na fundamencie prostej historii o obchodzeniu urodzin reżyser wybudował imponujący gmach uniwersalnych sensów. Stworzył także przejmujące studium natury człowieka, które trudno oglądać bez przerażenia i wzrastającego poczucia grozy istnienia.

Akcja dramatu dzieje się w bliżej nieokreślonym, mieszczańskim domu, jakich wiele. Z zewnątrz wszystko wygląda zwyczajnie i niewinnie – troje rodzeństwa mieszka razem od zakończenia wojny. Brat Rudolf, który pełni zaszczytną funkcję prezesa sądu i cieszy się ogromnym szacunkiem wśród społeczeństwa, czule opiekuje się swoimi siostrami. Tymczasem mury te skrywają mroczne tajemnice, osłaniają chorą, zdegenerowaną rodzinę przed wzrokiem śmiertelnych. W trakcie spektaklu widać wyraźnie, ile jest obłudy i hipokryzji w zachowaniu Hoellerów, widać różnicę między wizerunkiem spreparowanym na potrzeby świata a rzeczywistymi relacjami. W „Przed odejściem w stan spoczynku” kwestionuje się mit szczęśliwej rodziny, wolnej od jakichkolwiek patologii (co jest tym bardziej ironiczne, że naziści proklamowali przecież obraz zdrowych, doskonałych komórek społecznych). W domu Hoellerów pełno złych emocji, zaś kościec wzajemnych relacji stanowi wzajemna nienawiść.

Rudolf, jak już wspomniałam, pracuje jako sędzia, który za chwilę przejdzie w stan spoczynku. Nikt nie wie, że za czasów Hitlera pracował jako zastępca komendanta w jednym z obozów koncentracyjnych – i to nie pod przymusem, lecz najzupełniej dobrowolnie, w imię wyznawanej ideologii. Po upływie 10 lat w dalszym ciągu nie może pogodzić się z przegraną obozu nazistowskiego. Nastanie demokracji postrzega jako upadek wielkiego narodu niemieckiego, który zrzekł się własnej godności, dał się uwieść Ameryce i kapitalizmowi, zapominając o kluczowych wartościach. Gorąco wierzy, że kiedyś odrodzi się narodowy socjalizm, a Niemcy znów będą panami Europy.

Jednak dopóki to nie nastąpi, Rudolf może przywdziewać nazistowski mundur wyłącznie w domu, przy okazji urodzin Himmlera. Minister III Rzeszy pełni funkcję domowego bóstwa, któremu należy się cześć i chwała, najwyższy szacunek i miłość bezwarunkowa. Szanowny sędzia wszystkie siły poświęca podtrzymywaniu kultu nazistów. Przeszłość maluje się w jasnych barwach, natomiast teraźniejszość to piekło, czas konspiracji, ukrywania swoich prawdziwych poglądów. Rudolf ewidentnie nie potrafi dostosować się do nowej rzeczywistości, stąd bezustannie wskrzesza lepszą przeszłość.

 Na jego przykładzie można również doskonale zaobserwować mechanizmy towarzyszące przyjmowaniu i utrwalaniu zbrodniczych światopoglądów. Kiedy człowiek raz zostanie zainfekowany złem, kiedy zło weżre się w umysł niczym gangrena w ciało – nie ma szansy wyleczenia. Rudolf nie obnosi się na zewnątrz ze swoimi przekonaniami nie dlatego, że uważa je za niewłaściwe i godne potępienia, ale dlatego, że pomylone, zaślepione  społeczeństwo ustaliło między sobą, że narodowy socjalizm jest już passe. Tymczasem te poglądy zostały zahibernowane i tkwią w ludziach, czekających na sprzyjające okoliczności, by się ujawnić ze swoimi przekonaniami.

Jednak ten stan oczekiwania musi wywoływać w Rudolfie permanentną frustrację, której towarzyszy wrodzona skłonność do sadyzmu, zadawania innym cierpień oraz kompletne rozchwianie emocjonalne. W okresie drugiej wojny światowej te popędy znajdowały ujście w obrębie obozu koncentracyjnego. Po upadku Hitlera złe instynkty Rudolfa każą mu znęcać się nad siostrami: niewolniczo posłuszną Verą oraz niepełnosprawną Klarą. Obie są sterroryzowane, choć każda na inny sposób.

Vera to siostra w funkcji żony. Czcząc brata jako bohatera, niedocenionego bojownika o słuszne sprawy, w tym ślepym zachwycie daje mu się wykorzystywać seksualnie, bić, poniżać, dręczyć. Nie widzi nic niewłaściwego w sytuacji, kiedy na rozkaz siada przy fortepianie, a nad nią stoi brat ze szpicrutą. Co więcej, w drugiej części spektaklu okazuje się, że ona również ma władzę nad Rudolfem – niczym Walkiria podsyca w nim wiarę w nazizm, krytykuje zwątpienie i opowiada się po stronie siły, nie sentymentów. Zresztą, Vera w głębi duszy również jest sadystką. Cynicznie zatrudnia do pomocy w domu głuchonieme dziewczynki, bo te istoty przebywające w świecie ciszy nie mają realnych możliwości, by opowiedzieć komukolwiek, co dzieje się w domu Hoellerów. Szczególnie widać całe jej okrucieństwo w relacjach z siostrą – praktycznie cały czas okazuje jej pogardę i swoją wyższość. Wmawia, że Klara jest nic niewarta jako człowiek. Stanowi jedynie balast dla nich, dla porządnych ludzi, którzy mogli przecież oddać ją do domu opieki. Przez nią Vera nie może bywać w operze i teatrze, nie może zażywać rozkoszy świata tak, jakby sobie tego życzyła. Oczywiście, Klara tego w ogóle nie dostrzega w moim egoizmie!

Klara – lewicowa intelektualistka, która straciła czucie w nogach w wyniku amerykańskiego nalotu na szkołę – próbuje przeżyć w piekle rodzinny Hoellerów. Największym cierpieniem i upokorzeniem dla niej jest całkowita zależność od znienawidzonego, demonicznego rodzeństwa. Upokarza ją świadomość, że nie ma żadnego wpływu na swój los, toteż musi patrzeć, co wyprawiają brat z siostrą. Oboje wyżywają się na niej bez najmniejszych zahamowań. Dreszcze wzbudza pamiętna historia, jak Rudolf rozkazał zgolić Klarze głowę na łyso i ubrać w więzienny pasiak – bo miał wewnętrzną potrzebę zrekonstruowania najlepszych lat swojego życia. Mimo to sędzia żąda od niej bezwzględnego posłuszeństwa i szacunku, nie życzy sobie słuchać gorzkich słów prawdy.

Choć Klara nie może po prostu odejść z domu, wbrew wszystkiemu stara się ocalić poczucie własnej godności. Otwarcie krytykuje Verę i jej chore poglądy, o kazirodczych relacjach nie wspominając. Przeciwko bratu buntuje się poprzez kamienne milczenie – gdy próbuje ją wciągnąć w dialog, zacina się w sobie i nic nie mówi. Chociaż za karę Rudolf zrzuci ją z wózka inwalidzkiego na ziemię, przejdą obok niej zupełnie obojętnie widzowie udający się do foyer podczas antraktu. Podczas całego spektaklu Klara dopuszcza się różnych nieobliczalnych czynów: rozbija o fortepian ramkę ze zdjęciem Himmlera, opluwa Rudolfa, przedrzeźnia siostrę, zgrzyta widelcem o talerz, doprowadzając do szału i rodzeństwo, i publiczność.

To najbardziej tragiczna postać w tym dramacie. Klara jest równocześnie symbolem sparaliżowanych  intelektualistów, którzy nie mają zbyt wielu możliwości zaprotestowania przeciwko szerzącemu się złu. Są jednocześnie wzniośli i groteskowi, sukcesywnie zwalczani przez ludzi mających monopol na rację. Gdy upadły ostatnie bastiony faszyzmu w Europie, coraz natarczywiej pytano: jak to było możliwe, że tyle światłych osób dało się omamić zbrodniarzom? Dlaczego humaniści nie wystąpili otwarcie przeciwko totalitaryzmowi? Czemu nikt nie zaprotestował w porę? Wówczas zachwiała się wiara w nieomylność i siłę sprawczą intelektualistów. Byli współwinni, bo nic nie zrobili. Kwestia ta wciąż pozostaje otwarta na początku XXI wieku.

Atmosfera, jaką wytworzył w przedstawieniu Grzegorz Wiśniewski, to przerażająca mieszanina śmierci, dewiacji, przemocy, seksu, ciągłego zagrożenia. Reżyser wydobył na scenie najniższe instynkty człowieka, tworząc zarówno przerażający, jak i fascynujący portret zwyrodniałej rodziny.

Oczywiście, „Przed odejściem w stan spoczynku” nie byłoby tym, czym jest, gdyby nie kapitalne aktorstwo. Andrzej Wichrowski jako Rudolf, Milena Lisiecka jako Vera oraz Matylda Paszczenko w roli Klary stworzyli cudownie barwne, żywe kreacje, zasługujące na najwyższe noty. Wichrowski potrafił pokazać najsubtelniejsze rysy prawdziwego psychopaty i sadysty, despotycznego, a zarazem targanego wątpliwościami, czy to wszystko ma sens. Lisiecka na oczach publiczności przedzierzgnęła się z lekko zaniedbanej gospodyni domowej, marudzącej na swój los i stojącej nad deską do prasowania, w płonącą wewnętrznym ogniem Walkirię w czarnej, balowej sukni, długich aksamitnych rękawiczkach i w blond peruce. Paszczenko natomiast zagrała chyba najtrudniejszą rolę, której nijak nie da się opisać zwyczajnymi słowami. Ten kunszt trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy.

Warto jeszcze na koniec wspomnieć o świetnym pomyśle scenograficznym, jaki został wykorzystany w spektaklu. W pierwszej części bohaterowie przebywają w przestrzeni własnego mieszkania – fortepian, fotel, domowe sprzęty, wśród których krząta się Vera w trakcie przygotowań do świętowania urodzin Himmlera.
A w drugiej? Aktorzy siedzą przy czarnym, błyszczącym stole. Zniknęła ściana folii, zaś oczom widzów nieoczekiwanie ukazuje się sala, gdzie rozwieszono kilkumetrowe flagi III Rzeszy (widzowie widzą od drugiej strony Duża Salę w Teatrze im. Jaracza), a na balkonie podświetlono tron dla nieobecnego Reichsführera-SS. Trzeba przyznać, że efekt był więcej niż imponujący – wystrój znakomicie podkreślał klimat szaleństwa, perwersji i demonizmu.
Grzegorz Wiśniewski stworzył spektakl, który nikogo nie może pozostawić obojętnym. Skutecznie podsyca w widzach lęk przed własnym gatunkiem. Stawia sporo ważnych pytań o etykę, historię, społeczeństwo, władzę. Choć porwał się na ryzykowny tekst, efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. I to nie Wiśniewski popełnił samobójstwo na scenie, lecz Rudolf Hoeller. Zbrodniarz odszedł, sztuka zwyciężyła.

Monika Wycykał
Dziennik Teatralny Katowice
2 października 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia