Sanatorium mroku

"Czarodziejska góra", reż. Andrzej Chyra - zapis opery z Festiwalu Malta w Poznaniu z 2015

Na co dzień nie oglądam opery. Byłam w operze dwa razy w życiu. Nie jest to najbliższy mi gatunek teatralny. Dlatego będzie to raczej tekst z perspektywy bardziej odbiorcy teatralnego. Obejrzałam z ciekawości transmisję „Czarodziejskiej góry" w reż. Andrzeja Chyry z muzyką Pawła Mykietyna, librettem Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk i scenografią Mirosława Bałki.

Ostatnie wydarzenia i zagrożenie wirusem sprawia, że wysoka sztuka jest dostępna dzięki internetowi w domu, z fotela czy kanapy. Każda sytuacja ma swoje dobre strony, ponieważ były to zdecydowanie dobrze spędzone dwie wieczorne godziny.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to klimat absolutnego niemal mroku. Widzimy monumentalną, czarną ścianę, w której znajdują się „okna", przez które zaglądamy do wnętrz umownych pomieszczeń. Czarna ściana pochłania większość światła, więc wszystko dzieje się jakby w półmroku. W drugiej części ściana ta zostaje położona na podłodze sceny i tworzy labirynt, który niemal unieruchamia bohaterów. Mirosław Bałka stworzył genialną scenografię. Jedną z najważniejszych i najbardziej symbolicznych scen jest końcówka pierwszej części widowiska, w której Hans Castorp (główny bohater) chce się wydostać z tego miejsca, podejmuje decyzję o wyjeździe. Wspina się położoną nieco w głębi, ale dobrze widoczną pochylnią, po której cały czas zjeżdża na dół – jego wysiłek jest syzyfowy.

Bardzo ważna jest tu metafora anakondy jako stworzenia, które owija się wokół swojej ofiary, dusi ją, a potem połyka w całości (właściwie nasuwając się na nią) i trawi. Podobnie jest z tym pełnym mroku miejscem. To sanatorium nie pomaga, nie doprowadza do wyzdrowienia, ale tworzy wokół pacjenta aurę niepewności, zamknięcia. Ludzie, właściwie inni pacjenci i lekarze przytłaczają głównego bohatera. Można odnieść wrażenie, że u Castorpa widzimy coraz większą klaustrofobię – głównie psychiczną, choć nie tylko. Co ciekawe, bohater wydaje się w drugiej części totalnie bierny wobec tego, co dzieje się wokół niego. Stoi, nie rusza się, natomiast wszelki ruch odbywa się wokół. Szaleją w nim jedynie uczucia, które widoczne są głównie na twarzy.

Opera „Czarodziejska góra" to rzecz zdecydowanie zachwycająca. Gratulacje należą się wszystkim twórcom. Fakt, że mówimy tutaj oczywiście o transmisji, która nie pozwala poczuć w pełni jej klimatu, a jednak wciąga i można ją docenić, oglądając ze słuchawkami na uszach, w ciemnym pokoju. Ogląda się to z przyjemnością. Pięknie skomponowane sceny pod względem plastycznym, muzyka o skomplikowanej strukturze, do tego kunszt wszystkich występujących artystów. Jest to opera, która wymyka się kanonom, a którą zdecydowanie warto zobaczyć. Warto też podkreślić, że poziom audiowizualny nagrania był bardzo wysoki.

To widowisko można potraktować jako „impresję na temat" kultowej już powieści Manna. Chyra wraz z grupą świetnie dobranych twórców stworzył wizję dziwnego, międzynarodowego sanatorium, w którym słychać wiele języków. Jawi się ono jako miejsce wybitnie niekomfortowe, które nosi bardziej znamiona domu starców czy nawet zakładu psychiatrycznego. Szczególnie, że nad bohaterami od początku unosi się widmo śmierci – osią spektaklu jest postać Amerykanki, która popełnia samobójstwo w pokoju, który potem otrzymuje Castorp. Oglądamy mroczny, nieprzyjazny świat, będący jednocześnie labiryntem, grobem, inkubatorem lęków, w którym niewiele jest miejsca na prawdziwe uczucia.

Transmisja odbyła się 22.03.2020

Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
25 marca 2020
Portrety
Andrzej Chyra

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia