Sceny z życia Karola Marksa

"Narodziny Fryderyka Demuth" - reż. Maciej Wojtyszko - Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

Przychodzimy do teatru, żeby coś przeżyć. Chcemy, żeby coś w nas weszło, wdarło się, nie pozostawiło obojętnym. Teatr ma nas dotykać, bo jest jednocześnie ulotny i namacalny. To nie jest telewizja, gdzie możemy szybko zmienić kanał. Jednak są takie widowiska, na których możliwość przełączenia kanału lub funkcja szybkiego przewijania bardzo by się przydały.

Po zapaleniu świateł widzimy scenkę z życia codziennego – śpiący na łóżku mężczyzna, obok niego po cichu myje się kobieta. Za chwilę dowiemy się, że mamy przed sobą dom Karola Marksa – mieszka w nim wraz ze swoją ciężarną żoną, czwórką dzieci i służącą. Do końca spektaklu będziemy widzieć jedno pomieszczenie, w którym potoczą się rozmowy o życiu, filozofii, uczuciach. Pokój, do którego będą wpadały rozkrzyczane dzieci. Taki wycinek rzeczywistości – biograficzna, niezauważalna (bo pomijana) drobina. I przez cały spektakl nie wydarzy się nic. To znaczy utrzyma się jeden poziom emocji i przeżyć, właściwie bez specjalnego punktu kulminacyjnego. I będzie nam to przeszkadzało. Nawet długa przerwa między aktami niczego nie wniesie, ponieważ okaże się, że w scenografii jedynie „przewędrowało" okno oraz zmienił się kolor tapet na ścianach.

Długie widowisko bez spektakularnych rozwiązań. Wszechobecna poprawność, która objawia się nawet w grze aktorskiej. Można odnieść wrażenie, że również aktorzy lekko się dystansują, nie wykorzystują wszystkich swoich możliwości – nie sięgają w głąb siebie. W pięknych, dopracowanych strojach snują obyczajową opowieść „o życiu niewesołem" Karola Marksa (Marcin Sianko) i jego przyjaciela Fryderyka Engelsa (Grzegorz Mielczarek), który wiernie mu towarzyszy. Ten męski duet aktorów nie wystarcza, żeby udźwignąć spektakl. Nie wystarcza również urocza gra młodziutkich aktorów w rolach dzieci głównego bohatera. One wprowadzają pewien element zaskoczenia oraz urozmaicenie. Ich pojawienie się rozbija trochę strukturę, ożywia scenę. Bardzo zabawny jest też Krzysztof Piątkowski jako Wilhelm Liebknecht, którego postać ma wyraźny, kabaretowy rys. Dzięki niemu możemy się czasem roześmiać.

Jednak czeka się. Chciałoby się czegoś mocnego. Czegoś, co w jakiś sposób złamałoby tę formę – przekroczyło ją. Tak się niestety nie dzieje i oglądamy dwugodzinny serial, wpisujący się w pewną próbę „odbrązowienia" twórcy socjalizmu naukowego. Szkoda, bo przez oparcie całości na dialogach emocje są jakby za szybą, nie dotykają nas. Jesteśmy bezpieczni, nie nastąpiła w nas emocjonalna rewolucja. Wyjdziemy na ulicę i przestaniemy myśleć o Karolu Marksie, który zdradził swoją żonę, cierpiał biedę i nigdy nie ukończył swojego największego dzieła. Miłość do rodziny, wierność idei i lojalność przyjaciół nie dotrą do nas bezpośrednio. Będzie to takie uczucie, jakie ma się po obejrzeniu średnio interesującego programu w telewizji – takiego, na który patrzy się raczej z nudów niż dla zdobycia wiedzy czy zapewnienia sobie rozrywki. A szkoda.

 

Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
8 listopada 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia