Sceptyk naturalny

Jerzy Trela. Współtwórca Teatru STU. Od 38 lat aktor Starego Teatru w Krakowie. W przedstawieniach Jerzego Jarockiego, Konrada Swinarskiego, Krystiana Lupy i Jerzego Grzegorzewskiego dostał niezłą szkołę. Mówi, jakby milczał. Milczy powoli. Milczy wymownie. Jeśli zaklnie, to każdy poziom staje się szybciutko pionem.
Hanna Halek: - No? Rozmawiamy? Jerzy Trela: - Tak, tak, tak. - Jak Pan lubi, żeby się do Pana zwracać? Panie Jerzy? Panie? Jurku? - Jak Pani chce. Pani tu rządzi. - Panie Jurku będzie OK? - Panie Jurku może być. Ale z czym się Pani będzie do mnie zwracać? Bo ja to jestem trudny, jeśli chodzi o wywiady. - Ma Pan zamiar traktować mnie "z buta"? Tak? - Nie, nie. Z buta nie... No, już zaczynajmy. - Urodził się Pan i wychował w wiosce Leńcze pod Krakowem. Góralski pierwiastek mocno w Panu siedzi. Wygląda Pan nawet jak góralski mężczyzna. Mój ojciec był góralem. Wyglądał jak Pan. - Proszę mi tylko nie opowiadać swojego życiorysu. - Chyba, że się Pan upiera... - Ja tak całkiem z tych prawdziwych gór nie pochodzę. Moje korzenie są nie z samych Tater, tylko z Pogórza. Z Beskidu. Z okolic Wadowic. Prawdziwy góral by się obraził, gdybym powiedział, że jestem jednym z nich. Mam jednak wielu kolegów - prawdziwych górali. Skalnych, tak bym ich nazwał. W regionach odległych od wielkich miast ludzie są inni, to oczywiste. Wprawdzie Kraków to też wielkie miasto, tylko że strasznie ciasne. Jeździło się do niego w dzieciństwie na wycieczki. Było to strasznie męczące dla mnie i kolegów, bo wyjeżdżaliśmy wcześnie rano, o czwartej, i cały dzień potem chodziliśmy po kościołach i muzeach. W końcu wieczorem lądowaliśmy w teatrze. W którym na ogół Pan zasypiał. - Tak, w Teatrze Słowackiego były wygodne fotele. Takie były moje związki z teatrem w dzieciństwie. Chciał Pan zostać kolejarzem? - Nie chciałem. Mimo że pochodzę z rodziny kolejarskiej. Mój dziadek, wujek, ojciec: wszyscy byli kolejarzami. Ojciec był maszynistą i mama moja chciała, żebym poszedł w jego ślady. Przecież Pana ojciec zginął w pracy... - Tak. W wypadku. Jak miałem 9 lat. Dowiedziałem się o tym godzinę przed pogrzebem. Spędzałem wtedy wakacje u wujka we Wrocławiu. Był lipiec. Wracałem do domu, nie wiedząc, że jadę na pogrzeb ojca. Wujek nie powiedział mi o tym wcześniej, bo chciał, żebym tę długą podróż jakoś przetrzymał. Pogrzeb był dla mnie niesamowicie przykrym przeżyciem. Zostawił we mnie piętno na całe życie. Postanowiłem więc nie kontynuować tradycji rodzinnej. Mama z ulgą przyjęła takie postanowienie? - Bardzo przeżywała fakt, że nie chciałem być kolejarzem. Mimo tej tragedii? Jakie moce ciągną człowieka do takiego ryzyka? - Nie wiem. A ja się tak uparłem, że nawet egzaminu do technikum kolejowego świadomie nie zdałem. Żeby mieć całkowicie zamkniętą furtkę, wolałem nie zdać. Poszedłem do liceum plastycznego, mimo że w dzieciństwie cała ta maszyneria, te wszystkie przejeżdżające pociągi były dla mnie fascynujące. Każde dziecko chce być przecież kimś. Każdy chłopiec chce zostać strażakiem czy kolejarzem. Dzieciom imponują takie rzeczy. Na dodatek, mój ojciec prowadził prawdziwą buchającą lokomotywę, nie jakiś tam elektrowóz. Po latach w Pańskim życiu zjawił się profesor Tischner. Pomogło? - Udział w "Filozofii po góralsku" księdza profesora Tischnera, który wraz z reżyserem Arturem Więckiem, powierzył mi narrację swoich opowieści, jest ostatnim moim związkiem z góralską mentalnością, filozofią i mądrością. W swym ostatnim czasie ksiądz miał kłopoty z mówieniem i namaścił mnie, bym ja to robił za niego. Było to dla mnie wielką radością. Czy mądrość Tichnera jest także Pańska mądrością? - Prawdziwą mądrość, tak po prawdzie, określa bardzo proste zdanie, choć definicja prawdy jest bardzo złożona. Ksiądz Tischner żartował sobie: "Co to naprawdę jest prawda? To jest to, to jest to, to jest tamto, ale jest jeszcze jedna prawda. Gówno prawda". Ale tak rzeczywiście jest, prawda? Każdy ma swoją prawdę. - Myśle, że tak. Istnieje tylko subiektywne odczuwanie prawdy, mimo że definicja jest jedna. A definicja księdza Tischnera jest finalna, sprowadzająca się do wszystkiego. Doskonale puentująca to żartobliwa formułka świadczy o jego mądrości i przede wszystkim o poczuciu humoru. Mnie się wydaje, że nie ma mądrości bez poczucia humoru. Prawdziwy mędrzec ma w sobie radość. - Tak. Sokrates na przykład był wesołym człowiekiem. Mimo że męczyły go ludzkie przywary, o których pisał, pozostawał wielkim kpiarzem. A Pana co śmieszy? - To, że cos mnie śmieszy, nie znaczy, że reaguje spontanicznie. Często się ironicznie uśmiecham, spod brwi. Ale coraz mniej mnie wszystko śmieszy. Bo coraz więcej Pan wie? - To pewnie sprawa wieku, doświadczeń. Mam kolegę, który wstaje rano, przeciąga się z apetytem i mówi: "Znowu słońce świeci dla mnie". Trzeba mieć takie usposobienie. Ja jestem z natury sceptykiem. To nie znaczy, że brak mi poczucia humoru. Nie. Czasem budzi się we mnie jakiś tam czad. Jeden z moich kolegów, Jerzy Nowak, zapytany o anegdotę na mój temat, powiedział: "Co tu o nim opowiadać? Przecież on jest cały anegdotą!". Pan jest bardzo aktywnym zawodnikiem. Trudno na Pana zapolować. Spotykamy się po wielu próhach. - Granie fascynuje mnie bardziej niż gadanie o życiu. Uważam, że aktor więcej ma do powiedzenia na scenie, kiedy może dodać do mądrości autora swoje przemyślenia. A tak się samemu wymądrzać? Po co? Gdyby wszyscy tak myśleli, to nie byłoby do czyjej mądrości dokładać, na scenie na przykład. Co wtedy? - Nic. Na szczęście nie każdy tak myśli. Wtedy byłby Pan kolejarzem, a tak przed "Warszawianką", w której grał Pan Starego Wiarusa, wytarzał się Pan przynajmniej w błocie. - Podchodziłem do "Warszawianki" żartobliwie, ale też poważnie. Miałem niedościgniony wzorzec, którym był Ludwik Solski. Z anegdot wiedziałem, że zawsze przed wejściem na scenę biegał wokół budynku teatru i dopiero wtedy wpadał na scenę. Półżywy Stary Wiarus. Ja też zapragnąłem wnieść coś z Solskiego. Stary Teatr sąsiaduje z placem Szczepańskim, gdzie przyjeżdżały kiedyś autokary z wycieczkami. Obok bramy znajdowało się podwórko i ci wszyscy turyści, nie mogąc znaleźć toalety, po prostu tam sikali. Była niedziela, po deszczu, mnóstwo kałuż. Powiedziałem kolegom, że idę się przygotować jak Solski i wytarzałem się w takiej kałuży. Zapomniałem o tych turystach. Na scenę wraz ze mną wszedł smród. Wielki smród. Bukiet moczu. Nie chciałbym trywializować powagi "Warszawianki", ale było w tym coś niesamowitego. Czuło się zapach wojny. W "Szczęśliwych dniach" zagłada Pan na scenę w szlafroku jako zniechęcony, mechaniczny nieco Willie. Postać tak gorzko pogodzona z upływem czasu jest mądra czy głupia? - Nie mam powodów do takiego oceniania. Ta sztuka nie mówi o mądrości czy głupocie tylko o ludzkim obumieraniu, o samotności, o potrzebie drugiego człowieka. O szukaniu jednej chwilki, każdej chwilki. Żeby ona nie była ostatnia, żeby po niej nastąpiła jeszcze jedna. To sztuka o potrzebie obecności drugiego człowieka. W ostatniej scenie, gdy z Krystyną Jandą stoicie, ona w czarnej sukni ślubnej, Pan w gamiturku, problem mądrości poruszony jest wyraźnie. - Każda sztuka, poza problemami, które porusza, ma w sobie mądrość. Każdy artysta chce dać widzowi wskazówkę, coś powiedzieć albo nie dopowiedzieć. Nie chodzi o pouczanie, tylko o refleksję. Jestem za tym, żeby duchowość widza podnosić, a nie obniżać. Zadaniem sztuki jest pobudzanie wrażliwości człowieka! Teatr nie może schodzić do poziomu blokowiska. Teatr to kondensowanie wielkich możliwości, a nie tylko zastanawianie się, czy wagina jest w poprzek, czy wzdłuż. Dlatego jest Pana mniej w filmie? - Miałem możliwość grania u Swinarskiego, Jarockiego czy Grzegorzewskiego. W scenariuszach Dostojewskiego, Szekspira, Eurypidesa, Sofoklesa, Mrożka. To oni mnie w teatrze zatrzymali. W filmie rzadko trafiałem na dobrą rolę. Nie chcę się powtarzać. Trzeba było po prostu zarobić na lodówkę, więc grałem. W pamięci jednak niewiele mi utkwiło. W "Karate po polsku", w "Spokoju" Kieślowskiego czy w "Quo Vadis" miałem materiał do zagrania. Jednak to teatr dał mi większą satysfakcję i większe możliwości. Czuję się w pełni spełniony w tym zawodzie. To o czym Pan marzy? - Jeśli idzie o marzenia, to im człowiek jest dojrzalszy, tym marzenia bardziej się kurczą, zanikają. Kiedyś miałem taką rolę - marzenie. Zagrałem ją, położyłem ją. W związku z tym przestałem marzyć, jeśli chodzi o role. Która to rola? - Nie powiem... Marzę o wyjeździe w Bieszczady. Boi się Pan samotności? - Czy ja się boję samotności? Nie, raczej nie. Lubię czasem być sam. To jest potrzebne. Na chwilę, na pogadanie z sobą. Nie wiem, jakbym się czuł w całkowitej samotności. To by chyba było źle. Złoszczę się często na siebie, że jestem aktorem, że ciągle jestem dyspozycyjny, że ciągle muszę być uzależniony od zespołu, jakkolwiek sympatyczny on jest. I dlatego czasem myślę: "Dlaczego nie zostałem rzeźbiarzem? Siedziałbym sobie w Bieszczadach i robiłbym to, co bym chciał i kiedy bym chciał". A tak co wieczór robię to, co muszę. Spada na mnie od czasu do czasu okres zmęczenia. Jednak mój zawód daje mi tyle przyjemności, że w nim trwam. Jaki to jest rodzaj przyjemności? Bezkarne i bezpieczne próbowanie cudzych sytuacji i tożsamości? - Nie. Tu nie ma nic bezkarnie. Pracując swoim organizmem, psychiką, systemem nerwowym, ciałem, jak mogę czuć się bezkarnie? Teraz mam przedstawienie "Wielkie Kazanie Księdza Bernarda", wg Leszka Kołakowskiego, że kiedy schodzę ze sceny i ściągam koszulę, to ona jest mokra. Ta praca to wielki wysiłek. Ona kosztuje. Doceniam to, ale nie do tego zmierzałam. Czy grając złodzieja, można spróbować, jak smakuje kradzież? Czy można poznać prawdę, grając kłamcę? - Na scenie można całować mężczyznę, kobietę, dziecko. Można robić to, na co człowiek nie pozwala sobie w cywilu. Jeśli ktoś poważnie traktuje ten zawód, to wie, że ta iluzja jest stworzona dla widza. Ja myślę o tym, żeby przekazać coś widzowi, a nie o tym, jak przyjemnie jest całować drugiego na scenie. Oczywiście są nurty, w których próbuje się robić na scenie coś naprawdę, np. pluć na kolegę. W twarz. Śliną. Robienie tego zahacza o pewien absurd. Teatr jest i będzie iluzją, teatr to nie życie. Oczywiście, im bliżej jesteśmy życia, tym bardziej potrafimy go dotknąć, otrzeć się o nie na scenie, ale to nigdy nie będzie prawda. Przecież ja nie gram dla siebie. To jest, owszem, moja satysfakcja i przyjemność, ale głównym celem jest stworzenie jak najbardziej wiarygodnej iluzji dla widza, którego chcę przekonać, poruszyć, wzruszyć, a czasem rozśmieszyć, bynajmniej nie ogłupić. Aktor jest kelnerem serwującym mniej lub bardziej wykwintne dania? - Na tym to polega. Przecież jest kasa, ludzie tu kupują bilety, a ja jako aktor mam wobec nich zobowiązania. Tylko małe dzieci bawią się w wyimaginowany świat wyłącznie dla siebie. Wydaje mi się, że do wieku 4, 5 lat są najwspanialszymi aktorami, bo grają tylko dla własnej potrzeby. Ale Panu udaje się zatrzymać to małe dziecko w sobie, jak to możliwe no zagraniu ponad 300 ról? - W samych "Dziadach" 360 razy. Nie wiem. To instynkt chyba. Gdy grałem górala Bacusia w "Janosiku", to akurat Swinarski obsadził mnie w roli Gustawa Konrada. Z jednej strony bardzo się ucieszyłem, bo w wieku 31 lat dostać taką propozycję od takiego reżysera, to było coś niezwykle ważnego, a z drugiej nie było sposobu, bym zerwał umowę z filmem. Wtedy Wiktor Sądecki wpadł na genialny pomysł. Wieczorem, przy kolacji mówi do reżysera: "Weźże go ubij, niech on jedzie do tego Swinarskiego". - Reżyser ciupażkę na Pana nasłał. Z pistoleta mnie zastrzelił kamrat Janosika. Reżyser wymyślił dodatkową scenę, w której zostałem ubity, wpadam do Białki i płynę z nurtem do Krakowa, do Swinarskiego, do teatru. W którym to było odcinku? - Ale o czym to my mówimy? Anegdota została opowiedziana i już. Mówił Pan, że tylko na najwyższych uniesieniach można zrobić prawdziwą sztukę. -Jak się robi letnio, to i sztuka wychodzi nijaka. Z czasem dochodzi zawodowstwo. Artystą zostaje się później? - Podstawą jest opanowanie zawodu, rzemiosła, a artystą zostaje się później. Trzeba najpierw robić coś dobrze, ale dopiero później okaże się, czy to jest artyzm. Nikt nie rodzi się artystą? - Vincentvan Gogh, urodził się artystą, ale ciągle chciał się nauczyć lepiej malować. Ciężko pracował, żeby znaleźć swój język. Tak bardzo szukał, że z rozpaczy obciął sobie ucho. Nie można być artystą bez ucha? - Znam tylko jeden przypadek: Beethoven. Wracając do rzeczy... Sam artyzm nie wystarcza. Potrzebny jest jeszcze profesjonalizm. Brak ucha istotnie może unieszczęśliwić, ale nie zabiera artyzmu. Jedno z drugim musi iść w parze. Ale sztuka nie ma przecież końca. Ani początku tak naprawdę... - Muszę lecieć przebrać się w szlafrok. Za chwilę zaczyna się spektakl. Jak Panu przesłać materiał do autoryzacji? - Proszę Pani. Ja nie mam maila. Wyślę pocztą do Starego Teatru. Tak będzie najlepiej. Dobra? Tylko proszę wysłać ten wywiad. Jerzy Trela aktor teatralny, telewizyjny i filmowy. W 1969 roku ukończył PWST w Krakowie. W latach 1961 - 1971 występował w krakowskim Teatrze Rozmaitości. Od 1970 roku jest aktorem Starego Teatru. Jest wykładowcą PWST w Krakowie, w latach 1984 - 1990 pełnił funkcję rektora tej uczelni. Od 1986 do 1989 roku był członkiem Narodowej Rady Kultury. Zagrał ponad 300 ról. W samych "Dziadach" wystąpił 360 razy.
Hanna Halek
Machina 23/08
18 lutego 2008
Portrety
Jerzy Trela

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia