Sex, biznes i rock'n'show

"Courtney Love" - reż. Monika Strzępka - Teatr Polski we Wrocławiu - 19. Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych

"Courtney Love" zapowiadano jako spektakl, w którym mieliśmy zobaczyć odtworzenie wesela Strzępki i Demirskiego Kilkakrotne przekładanie premiery narobiło apetytu dużej części publiczności, a gdzieniegdzie pojawiały się głosy, że oto zbliża się współczesna wersja dramatu Stanisława Wyspiańskiego. Jak to jednak bywa w takich przypadkach, oczekiwania rozmijają się z ostatecznym efektem. Co więcej, "Courtney Love" nie jest ostrzem wymierzonym w żadną z postaci bieżącego życia społecznego czy kulturalnego. Ani frazes Demirskiego, ani sceniczny zmysł Strzępki nie służą tym razem do wytykania zjawisk związanych z bieżącymi wydarzeniami politycznymi. Czasy "Był sobie Andrzej" wydają się być już teraz zamierzchłą historią.

Wrocławskie przedstawienie zdaje się rozwijać jeden z wątków wcześniejszego "O dobru". Chodzi mianowicie o przedstawienie realiów muzycznego show-biznesu. Punktem wyjścia dla duetu stała się legenda Nirvany, a zwłaszcza jej lidera - Kurta Cobaina. Skojarzenia z ukazaną w wałbrzyskim widowisku Amy Winehouse są jak najbardziej słuszne. Kariera i samobójcza śmierć obu zmarłych gwiazd rocka stanowią główną oś akcji w obu spektaklach.

W "Courtney Love" intryga rozwija się jednak w odmienny sposób. Cobain (w tej roli Marcin Pempuś) ściera się ze swoją najbliższą rodziną i współpracownikami. Ten wartościowy dramaturgicznie element nie staje się jednak zaletą przedstawienia. Wprost przeciwnie, niemalże czterogodzinna inscenizacja jest pełna nierówności. Konflikty wewnątrz samej Nirvany sprowadzają się głównie do wzajemnego bluzgania. Courtney Love przedstawiona jest jako kobieta mająca wiecznie głowę w chmurach. Silny makijaż aktorki stylizuje jej wygląd na image Marilyn Monroe. Dlaczego? Spektakl nie wydobywa tej postaci z cienia, ani też nie nadaje jej cech legendy. Wydaje się, że twórcy szukają punktu zaczepienia, dzięki któremu ich opowieść wyszłaby poza konwencję telenoweli.

Bo "telenowela" jest najlepszym określeniem dla konstrukcji przedstawienia Strzępki i Demirskiego. Nadmiar wątków, męczący słowotok i brak konkretu przybliżają widowisko Teatru Polskiego do filmu, który można z powodzeniem podzielić na kilka odcinków. "Dramatyczne" losy Cobaina i jego najbliższych wcale nie okazują się tutaj szczególnie wstrząsające. Konsekwentne rozbijanie iluzji scenicznej doprowadza do spłycenia co ciekawszych momentów. Dla przykładu: w roli Frances Cobain obsadzono Michała Opalińskiego. Aktor stara się jak może, by pokazać dziewczynę z wygórowanymi ambicjami, w dodatku żerującą emocjonalnie na ojcu. Ale w pamięci pozostaje Opaliński wydzierający się wniebogłosy, kiedy stara się naśladować krzyk małego dziecka.

Relacje między Kurtem a Courtney są zaznaczone bardzo słabo. O tym, że Love zależy w jakikolwiek sposób na mężu, świadczy zaledwie jedna scena. Courtney pochyla się w niej nad zaćpanym małżonkiem, próbując go ocucić. Psychofan Nirvany stoi w tym czasie obok i wyzywa kobietę, zamiast pomóc swojemu idolowi. Właściwie jedyną pełną kreację psychologiczną w tym przedstawieniu stwarza Adam Cywka jako Szef Wytwórni. Pragnący sukcesu materialista dąży do dokładnego zaplanowania sobie całego życia. Jego postawa zostaje w sposób bolesny wykpiona. Szkoda, że w "Courtney" brakuje takich scen. Bo gdy dochodzi wreszcie do zaprezentowania monologów wypowiadanych w tonie nieco bardziej "serio", to zazwyczaj dotyczą one pretensji postaci do całego świata. W szczególności dotykają zaś bezduszności świata muzycznego show-biznesu. Po raz kolejny głównymi bohaterami przedstawień teatralnych stają się ludzie zakochani w swojej bierności. Twórcy wyśmiewają jednostki, które sprzedały swoją niezależność dla taniej sławy i blichtru (przyganiał kocioł garnkowi?). Długie partie tekstu napisane są charakterystycznym stylem Demirskiego, który zaczyna być parodią samego siebie. Końcowa przemowa Courtney z frazesami o "nutelli" i "oczach misia" razi kiczowatością i brakiem pomysłu na pełnokrwiste sylwetki.

Można by powiedzieć, że aktorstwo w "Courtney Love", mimo psychologicznych uproszczeń, jest naprawdę dobre. Ekipa Polskiego gra zespołowo, poszczególni członkowie grupy łatwo wchodzą ze sobą w interakcje. Dają one niejednokrotnie komiczny efekt. Aktorzy bawią się po prostu przyjętą konwencją. Mariusz Kiljan nawet nie stara się grać na wyższej tonacji. Od swoich ról całkowicie dystansuje się Michał Majnicz, który niemal wszystkie reakcje Grohla ukazuje w sposób "plakatowy". Tylko że z takiej postawy trudno wyzyskać coś wartościowego dla przedstawienia ponad rozrywkę - dla niektórych dyskusyjną. Wina to samych aktorów czy już reżysera?

Michał Korchowiec opiera kolejne projekty swojej scenografii na robieniu coraz większego bałaganu. Porozrzucane kołdry, kanapy i łóżka nie budują dla akcji żadnego logicznego kontekstu. Grana na żywo muzyka nadaje widowisku tempo i stanowi antrakt, który przynosi ulgę od ciągłego gadania. Przeboje Nirvany i Hole stanowią jedynie tło dla działań scenicznych. Strzępka z Demirskim umieścili je chyba tylko dla rozładowania poszczególnych epizodów. W przedstawieniu pojawia się też typowe dla spektakli duetu snucie wizji historii alternatywnej. Tutaj w wersji: co by było, gdyby Kurt nadal żył? Zapewne stałby się podstarzałą gwiazdą w rodzaju Roda Stewarta, który teraz zachwyca już tylko nazwiskiem. Ale co ma z tego wynikać dla widza? Podstawowy postulat teatru publicystycznego, jakim jest aktywne odnoszenie się do bieżących wydarzeń, nie ma tutaj swojego zastosowania. "Courtney Love" jest tym samym przedstawieniem niezłym aktorsko, miernym wizualnie, a w dodatku opowiada w gruncie rzeczy o niczym.

Osadzenie akcji spektaklu w grunge'owej Ameryce ma przywołać skojarzenia z narodzinami "muzycznego kapitalizmu" w Polsce lat 90. Wejście zachodnich koncernów na nasz rynek poskutkowało co prawda zaostrzeniem konfliktów na linii muzycy-wydawnictwo, ale czy i przedtem nie było równych i równiejszych? Kto miałby być w dodatku polskim Cobainem? Ryszard Riedel? Szukanie takich i innych zbieżności jest jałowe, zwłaszcza że nie ma w spektaklu konkretnych odniesień do rodzimej rzeczywistości. Polska to jednak nie Ameryka, mili państwo, czy tego chcecie, czy nie!

Szymon Spichalski
Teatrdlawas
16 marca 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia