Sezon powracających reżyserów

powracający artyści nie mają "syndromu Zadary"

Reżyserzy wracają z emigracji. Pierwsze, czego doświadczają, to szok kulturowy. Bo ich pomysły się tu często nie sprawdzają

Wracają reżyserzy młodzi i ci bardziej doświadczeni. Z wykształceniem i praktyką zdobytymi poza Polską. Ściąga ich nie tylko nostalgia, ale też fascynacja nowym polskim teatrem, jego możliwościami i osobowościami. Wydawać się może: "Nic nowego! Przecież już Michał Zadara...". Wrócił i ze świeżym, otwartym umysłem rzucił się na polską klasykę, która była dla niego fascynująca, egzotyczna, nieskażona szkolnym "przerabianiem".

Ale powracający artyści nie mają "syndromu Zadary". Polskie teksty rzadko ich obchodzą. Chętniej sięgają po sztuki i tematy przeszczepione z rzeczywistości teatralnej, w której wzrastali. Wykształcona we Francji Anna Smolar po współpracy z Agnieszką Holland nad "Aktorami prowincjonalnymi" w Opolu sięgnęła więc po "Jedną ręką" Joëla Pommerata, nowej gwiazdy francuskiej dramaturgii. Francuski symbolizm miesza się tam z francuską "kulturą dyskusji" (czyli monstrualnym rozgadaniem wokół kwestii ogólnych). Największa fala idzie jednak z Niemiec.

Zaczęło się od Grażyny Kani, przeszczepiającej z niemieckiej sceny teksty, styl i sposób inscenizacji. Potem Wojciech Klemm (były dyrektor teatru w Jeleniej Górze) po krótkim flircie z polskim pozytywizmem ("Omyłka" na podstawie nowelek Prusa i Konopnickiej) zabrał się do antykapitalistycznych tekstów Bertolta Brechta i Heinera Müllera. Adam Nalepa przeniósł do Gdańska szalony klimat berlińskich klubów, realizując "Blaszany bębenek" Grassa. Krzysztof Minkowski po groteskowym dramacie o NATO, Stasi, NRD i kapitalistycznym micie dobrobytu ("We are the camera" Fritza Katera, Jelenia Góra) wyreżyserował "Trzy siostry" jako krytykę polskiego (a zwłaszcza jeleniogórskiego) prowincjonalizmu. Posłużył się wybitnie minimalistyczną, jednoznacznie kojarzoną z teatrem niemieckim formą "dystans plus działania fizyczne".

Aktualne i nieco przebrzmiałe już problemy zachodnich społeczeństw: postkolonializm, terror korporacyjny, neoliberalizm, polityczne manipulacje, poczucie zagrożenia wobec nadciągających ze wschodu "obcych" - reżyserzy razem z importowaną tematyką przenoszą też często formę. Inkrustują ją akcentami, które według nich są typowo "polskie", lokalne, zrozumiałe i bliskie tutejszemu widzowi.

Czy takie roztrząsanie wpływów i inspiracji ma sens? Co to w ogóle za ksenofobiczne skróty: teatr "francuski", "niemiecki", "polski"? Może zamiast mówić: "pojawili się NASI reżyserzy wykształceni w OBCYCH estetykach", lepiej powiedzieć po prostu: "pojawili się reżyserzy ciekawi/nieciekawi, dobrzy/źli..."? Jednak teatr to najbardziej lokalne medium ze wszystkich dziedzin sztuki. Mocno osadzone w miejscowej kulturze i przyzwyczajeniach. Francuskie rozgadanie (nawet na najbardziej intrygujące filozoficznie tematy władzy i winy) nie przyjmie się bez poparcia wyrazistym pomysłem inscenizacyjnym. Niemiecki dystans nie pociągnie całego spektaklu. Szansą na przezwyciężenie tej kulturowej bariery jest pierwiastek autorski, własny, niezależny od narodowych klisz stylistycznych. A tego najczęściej brak.

Modelowym przykładem międzykulturowego nieporozumienia jest spektakl "W stanie wyjątkowym" (Falk Richter) w reżyserii Iwony Jery (Teatr Nowy, Kraków). Richter pisał swój tekst w reakcji na wzrastające w społeczeństwach zachodnich poczucie zagrożenia (terroryzmem, wypadnięciem z rynku, zalewem imigrantów). Ona (Martyna Peszko) i On (Piotr Sieklucki), zamknięci z dzieckiem w idealnym mieszkaniu-twierdzy, sprzedali wolność za złudne poczucie bezpieczeństwa, zgodzili się na całkowitą kontrolę swojego życia, odgrodzili się od tego, co dzikie i "niemonitorowane".

Reżyserka, która wyemigrowała z Polski w 1984 roku, po kilku dniach researchu na krakowskich ulicach i lekturze kilku tekstów socjologicznych zapragnęła powiedzieć coś o problemie zamkniętych osiedli. Efektem jest spektakl rozbity między małżeński psychologizm, telewizyjny kabaret i obrazy-klisze z teatru ostrych form. Po niezwykle efektownej, szokującej ekspozycji (przestrzeń z kolorowych kwadratów-pikseli, aktorzy jak postaci ze slapstikowego horroru, przeszywające dźwięki gry komputerowej, wprawiające ich ciała w komiczne drgawki) przedstawienie wpada w turbulencje, balansując między histerią, socjologicznymi "złudzeniami na temat" a sentymentem.

Powracający emigranci mogą wzbogacić polską scenę nowymi pomysłami, przyczynić się do zrewidowania naszych przyzwyczajeń. Powinni jednak korzystać nie tylko z wyuczonego za granicą warsztatu i wyobrażeń, "jak to powinno być zrobione w Polsce", ale też z własnej wrażliwości.

Joanna Derkaczew
Gazeta Wyborcza
17 czerwca 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...