Siedem lat na poligonie

rozmowa z Małgorzatą Niemirską

Proces dochodzenia do efektu końcowego interesuje mnie znacznie bardziej niż on sam. Tak było od początku, od szkoły teatralnej. Wiele pomogła mi sobie uświadomić pani profesor Ryszarda Hanin. Była pierwszą osobą, która uwolniła mnie od fałszywego wyobrażenia na swój temat. Do dziś jestem jej za to wdzięczna. Po takich spotkaniach jest się kimś lepszym - mówi MAŁGORZATA NIEMIRSKA, aktorka Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Z Małgorzatą Niemirską rozmawia Małgorzata Piwowar:

Rz: W niedzielę TVP Kultura pokaże "Wymazywanie" Thomasa Bernharda, spektakl Krystiana Lupy, zarejestrowany dziewięć lat po scenicznej premierze. Większość przedstawień przez tak długi czas zatraca swój pierwotny kształt. A to?

- W tym przypadku jest inaczej. Krystian Lupa nie pozwoliłby na jakiekolwiek odchylenie od wypracowanego kanonu. Za każdym razem, kiedy po długich przerwach wznawiamy ten spektakl, czujemy świeżość. Nie daje nam spokoju, odziera nas z rutyny, każe, by wszystko działo się tu i teraz, jakbyśmy grali premierę. Wspaniała literatura, adaptacja, forma reżysera, nasze zauroczenie - to wszystko sprawia, że ciągle są między nami wielkie emocje. Ten wybitny spektakl bardzo długo czekał na nagranie telewizyjne z powodu braku pieniędzy. Udało się dopiero za trzecim podejściem. Ale rzeczywiście, czas był najwyższy, by "Wymazywania" nie spotkał los wielu niezwykłych spektakli, czyli trwanie jedynie w pamięci widzów i wykonawców. Tym razem stał się cud. Mam wrażenie, że przedstawienie zmieniło się, ale na jeszcze lepsze.

Zaszła też istotna zmiana w obsadzie. Zabrakło Marka Walczewskiego kreującego postać kardynała Spadoliniego. Za tę rolę został nagrodzony Feliksem Warszawskim.

- Nie chciałam o tym mówić, bo to zbyt bliska mi sprawa. Żałuję, że praca mojego męża nie mogła zostać uwieczniona. Choć trzeba powiedzieć, że Kajtek Kowalski, który wszedł w "dublurę", świetnie sobie poradził. To było trudne dla nas wszystkich. Proszę sobie wyobrazić, że w czasie pokazu w teatrze zarejestrowanego "Wymazywania", stała się rzecz metafizyczna. W momencie wejścia postaci kardynała na scenę zerwała się taśma. Może traktuję to wyjątkowo, ale coś w tym jest. Marek był aktorem, który grając, nie dotykał ziemi. Niestety, dziś już go z nami nie ma.

Większość artystycznego życia spędziła pani w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Woli pani ten sprzed lat, w którym rozpoczynała karierę pod koniec lat 60., czy dzisiejszy?

- Wtedy był salonem, w którym spotykali się twórcy. Teatrem wyjątkowym nie tylko w skali Warszawy, ale i Polski. Miał szczęście do ciekawych osobowości artystycznych, choć z dzisiejszego punktu widzenia była to szacowna, by nie powiedzieć tradycyjna instytucja. Teraz jestem już chyba matuzalemem w zespole Dramatycznego. Dziś jest zielone światło dla młodych, na nich przede wszystkim się stawia. Może zbyt często zapomina się, że w teatrze tradycja też jest ważna.

W pamięci widzów pozostał do dziś "Kubuś Fatalista i jego Pan" grany przez wiele sezonów przy niezmiennym aplauzie. Czy aktorom sprawiał równie wielką frajdę?

- Rzeczywiście, nie było takiej widowni, która siedziałaby niema czy z nieprzyjaznym nastawieniem. Wcześniej czy później widzowie ulegali urokowi tego spektaklu. Jego konstrukcja i formuła były tak świetnie wymyślone, że nie byliśmy w stanie go położyć. Cieszyliśmy się na każdy wieczór, kiedy graliśmy to przedstawienie, różniące się zresztą od repertuaru ówczesnych teatrów. Według formuły reżyserskiej Witka Zatorskiego zapraszaliśmy widzów do wspólnej zabawy. Zdarzyło się nawet, że pewien pan przyjął tę propozycję w sposób dosłowny i towarzyszył nam na scenie do końca przedstawienia. Zatorski był niezwykły, potrafił wyczarowywać cudowne światy i kochał aktorów.

Zagrała pani u niego także Celimenę w "Mizantropie". To jedyna rola, jaką zagrała pani dwukrotnie; drugi raz po 16 latach u Julii Wernio w teatrze w Gdyni. Było łatwo wejść po raz drugi do tej samej rzeki?


- Miałam duże opory. Za pierwszym razem udało się, więc zdawałam sobie sprawę, że poprzeczka została zawieszona wysoko. Ale propozycja była kusząca. Celimena w wieku 30 lat i o dwie dekady starsza to dwie różne kobiety. Biologia i doświadczenie życiowe podpowiadają za każdym razem inne rozwiązania. Młodsza kobieta nie ma świadomości rozsiewanego czaru i pewnej bezczelności. Druga, "podniszczona", jest znacznie bardziej doświadczona i bogatsza o świadomość przemijania.

Kiedy w 1981 roku przyszedł stan wojenny, a dyrekcję Dramatycznego zabrano Gustawowi Holoubkowi, odeszło z zespołu wielu aktorów, także pani i Marek Walczewski.

- Chcieliśmy spróbować czegoś nowego. Tak się złożyło, że w tym samym czasie dyrekcję Teatru Studio objął Jerzy Grzegorzewski, nasz przyjaciel. Był artystą wywierającym piętno na każdym, z kim pracował. Uwrażliwiony na formę, kreował teatr plastyczny, umowny. Tworzyli z Markiem niezwykły tandem. A i ja bardzo skorzystałam na tej współpracy. Do dziś brzęczą mi w głowie rady Jurka: "Pamiętaj, jak ważne jest wejście i zejście". Uczył aktorów szukać odpowiedniej formy scenicznej.

Lubi pani dziś chodzić do teatru?

- Teatrów jest tak dużo, aktorów tak wielu... Od dawna jestem zdania, że powinna być jedna szkoła teatralna. Żal mi tych młodych, którzy dostają dyplom magistra sztuki aktorskiej, a potem są bezrobotni. Załapią się na serial, okładkę, czują się gwiazdami, a niczego jeszcze nie potrafią. To swoisty rodzaj zawodowego kalectwa.

Może nie mieli szczęścia trafić na odpowiednich ludzi?


- Pewnie tak. Gdyby pracowali z wybitnymi twórcami, nie przyszłoby im do głowy rozmieniać się na drobne zaraz na początku. Taki Lupa na przykład to całkiem inny świat. Nie znam dziś drugiego reżysera, który umiałby tak fantastycznie pracować z aktorami. Potrafi odgrzebywać w człowieku głębokie pokłady świadomości i podświadomości, czasem straszne. Dzięki niemu dowiadywaliśmy się o sobie rzeczy, o jakie byśmy się nie podejrzewali. Proces dochodzenia do efektu końcowego interesuje mnie znacznie bardziej niż on sam. Tak było od początku, od szkoły teatralnej. Wiele pomogła mi sobie uświadomić pani profesor Ryszarda Hanin. Była pierwszą osobą, która uwolniła mnie od fałszywego wyobrażenia na swój temat. Do dziś jestem jej za to wdzięczna. Po takich spotkaniach jest się kimś lepszym.

Wynika z tego, że w pani zawodowym życiu teatr jest najważniejszym miejscem.


- Może dlatego, że nie trafiłam nigdy na filmową rolę, która zafascynowałaby mnie do końca, z którą bym się utożsamiała. Może to jeszcze przede mną, bo profesor Hanin mawiała: "Jesteś jak dobre czerwone wino - dojrzewasz z biegiem lat".

A jaki ma pani dziś stosunek do Lidki z "Czterech pancernych".

- W kółko jestem o nią pytana i niezbyt lubię to ciągłe wspominanie. Stara historia. Miałam 16 lat, byłam jeszcze w szkole, kiedy producenci serialu wędrowali od szkoły do szkoły, szukając kandydatki do roli Lidki. A potem ta młodzieńcza przygoda zmieniła się w epopeję, trwała siedem lat. Jeździłam na plan zdjęciowy przez całe studia w PWST i jeszcze pierwszy rok grania w teatrze. Siedem lat młodości w tych samych butach, furażerce, mundurze - to się mogło znudzić. Do tego wyjazdy na poligony, wcale nie było łatwo. Nie miałam życia. Potem przyszły długie lata zmagania się z wizerunkiem Lidki. Teraz czuję sentyment do tej postaci, ale wtedy bywało strasznie.

Dziś niemal każdy aktor gra w serialu. Pani też...


- Tak jak większość - z powodów finansowych. Teatr nie zapewnia, niestety, godnej egzystencji. W "Samym życiu" spędziłam osiem lat, lepszych i gorszych. Na początku scenariusz był ciekawy, miał w sobie tajemnicę. Ale seriale mają to do siebie, że trzeba być gotowym na ciągłe, często nieoczekiwane zmiany, więc nie ma mowy o budowaniu postaci. Czasem trzeba wykonywać cyrkowe numery. Należy grać czujnie, by móc się wycofać, gdy scenariusz skręca w nieoczekiwaną stronę. Kiedy zaczęłam pracę w "Tancerzach", także sądziłam, że mają szansę być nieco ambitniejszą propozycją, ciekawszą od innych w tym gatunku. Zdawało mi się, że są w nim potrzebni nie tylko młodzi ludzie, ale i takie postaci jak dyrektorka szkoły, którą grałam, czy woźny, grany przez Janusza Michałowskiego. Ale okazało się, że jest inaczej - nasze role zeszły na drugi plan. Szkoda. Ale wierzę, że wszystko jeszcze przede mną.

***

Telewidzom jest znana jako Helena, właścicielka szkoły z serialu "Tancerze", oraz Anna Szpunar z "Samego Życia". Ale najwięcej Polaków zapamiętało ją jako Lidkę z "Czterech pancernych i psa". Chciała zostać tancerką, ale wobec sprzeciwu rodziców, postanowiła studiować aktorstwo. W 1969 roku ukończyła PWST w Warszawie i zaczęła pracę w wymarzonym Teatrze Dramatycznym. Zadebiutowała rolą Królewny w przedstawieniu "Marchołt gruby a sprośny" w reż. Ludwika René. Na początku lat 80. na 12 lat przeniosła się do Teatru Studio, gdzie występowała w spektaklach Jerzego Grzegorzewskiego. Zagrała tam m.in. z mężem Markiem Walczewskim małżeństwo Peachumów w "Operze za trzy grosze". W 1989 roku pokazała monodram "Katarzyna II".

Obecnie znów jest aktorką Dramatycznego i można ją zobaczyć na scenie m.in. jako babcię Lol w "Don Kiszocie" Mateusza Pakuły w reż. Macieja Podstawnego. W spektaklu telewizyjnym "Wymazywanie" Krystiana Lupy, który pokaże TVP Kultura, gra ciotkę z Titisee. Jest siostrą Ewy Wiśniewskiej.

Małgorzata Piwowar
Rzeczpospolita
11 grudnia 2010
Portrety
Grzegorz Walczak

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...