Sieroty kapitalizmu

"Śmierć komiwojażera" - reż. Radosław Stępień - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Chociaż sztuka Arthura Millera "Śmierć komiwojażera" ma już 70 lat, w interpretacji Radka Stępnia zaprezentowanej w Teatrze Wybrzeże pozostaje na wskroś aktualna. Takich Willy'ch Lomanów, którzy wpadli w pułapkę własnych ambicji i niespełnionych oczekiwań, chodzi po ulicach bardzo wielu. Gorzki i niełatwy w odbiorze spektakl jest również okazją, by zobaczyć na scenie Mirosława Bakę w najwyższej formie.

Scenariusz jest ten sam niezależnie od szerokości i długości geograficznej. Karmieni propagandą sukcesu nie wyobrażamy sobie, by nie stał się on naszym udziałem. Musimy mieć określony status społeczny, odpowiednią pozycję zawodową i szczęśliwe, spełnione życie rodzinne. I pieniądze, rzecz jasna, bo to one są wyznacznikiem naszej wartości, to nimi mierzy się sukces.

"Śmierć komiwojażera" poświęcona jest tym, którzy tego sukcesu nie osiągnęli. Rodzina Lomanów to ludzie pozbawieni siły przebicia, niepotrafiący podbić rynku pracy, ani nawet zaistnieć w świadomości innych. Ledwo wiążą koniec z końcem, głównie dzięki pożyczkom od przyjaciela domu Charleya, bo Willy, głowa rodziny i jej żywiciel, nie jest rekinem marketingu. Nigdy mu się nie przelewało, ale teraz, przed emeryturą, już nie jest w stanie zarabiać jako komiwojażer. W firmie, której poświęcił całe życie, musi znosić kolejne upokorzenia ze strony nowego właściciela, syna dawnego szefa, który zatrudnia go już tylko na umowę-zlecenie. A wydatków przybywa - kolejna rata za pralkę, ubezpieczenie, naprawa lodówki...

Happy, syn Willy'ego, co zarobi wydaje na zabawę i prostytutki. Cała nadzieja w Biffie, złotym chłopcu, który zdaniem ojca stworzony jest do osiągnięcia wielkich rzeczy. Willy wie, że Biff to materiał na kierownika, może nawet na dyrektora - świat stoi przed nim otworem. Jednak dziwnym trafem chłopak nigdzie nie może się zahaczyć na dłużej. "Jestem wart dolara za godzinę, wiesz? Próbowałem w siedmiu stanach i nigdzie nie udało mi się podbić tej stawki" - w końcu wykrzyczy ojcu w twarz. Niespełnione ambicje, którymi Willy od dziecka obarczał synów, utrudniają im nie tylko sukcesy zawodowe, ale też rozkładają życie rodzinne Lomanów.

Bohaterów poznajemy w momencie powrotu Biffa do domu, co uruchamia kolejną lawinę wzajemnych pretensji, żalów i frustracji. Na pierwszy rzut oka widać, że rodzina Lomanów jest dysfunkcyjna. Ojciec coraz bardziej zamyka się w sobie, rozmawia z nieżyjącym bratem, marzy o sukcesach, których nigdy nie było i kurczowo trzyma się nadziei na odmianę losu rodziny dzięki Biffowi, jak dotąd zawodzącego go na całej linii. Biff miota się niczym ranne zwierzę, jest przewrażliwionym egocentrykiem i każde zachowanie ojca interpretuje negatywnie. Happy bez walki wszedł w buty ojca - to nieudolny komiwojażer, okłamujący samego siebie, by zachować twarz przed sobą i bliskimi. Do kompletu mamy Lindę - krzątającą się po domu matkę, utrzymującą dom w jako takim ładzie.

Reżyser Radek Stępień wraz z dramaturgiem Konradem Hetlem skupiają się na problematyce sztuki Millera, sięgając niekiedy po irytującą, niełatwą w odbiorze formę. Zdarza się, że aktorzy wypowiadają swoje kwestie równocześnie w dwóch różnych punktach sceny, co mocno utrudnia ich percepcję. Przejścia od sceny do sceny (zaznaczone wyraźną zmianą światła) przypominają filmowy wręcz montaż. Niektóre z nich (jak rozmowa Willy'ego z Bernardem, kumplem Biffa ze szkoły czy spotkanie Willy'ego ze swoim szefem) mocno kontrastują z pozostałymi, co oczywiście nie jest przypadkowe.

Zdarzają się też pewne niekonsekwencje - obserwujemy nagranie wideo Willy'ego z synami z czasów dzieciństwa, jakie popularne były w latach 80. i 90., a podczas rozmowy o podwyżce Howard z dumą prezentuje Willy'emu swoją nową zabawkę - cud techniki, gigantyczny magnetofon szpulowy, co sugerowałoby czasy bliższe autorowi sztuki. Twórcy czasem zbyt chętnie sięgają po multimedia - na przykład napis "intermission" pojawiający się co jakiś czas w projekcji na ścianie, wydaje się zupełnie zbędny.

Jednak "Śmierć komiwojażera" poświęcona jest przede wszystkim dramatowi jednostek, które nie potrafią odnaleźć się w kapitalizmie. Reżyser wraz z dramaturgiem tworzą gęstą atmosferę psychologicznego dramatu, którego najważniejszym elementem jest dramat Willy'ego, dobitnie przedstawiony przez Mirosława Bakę. Od pierwszej chwili mamy do czynienia z aktorskim popisem. Aktor stany emocjonalne Wily'ego oddaje na pełnym skupieniu, misternie kreśląc jego portret psychologiczny - człowieka wyplutego przez system, pomiętego, życiowego rozbitka, naznaczonego brakiem sukcesu. Rojenia o sukcesach Biffa i poczucie odpowiedzialności za ich brak stają się obsesją Lomana seniora, człowieka głęboko nieszczęśliwego. Baka nie ma na scenie konkurencji. To wokół niego orbitują pozostali.

Biff Piotra Biedronia nosi w sobie pewną tajemnicę. Z jednej strony jest porywczy, niemal furiacki, z drugiej czuje się przegranym i jako jedyny ma odwagę się do tego przyznać. W odróżnieniu od Happy'ego, w interpretacji Piotra Chysa zakompleksionego lekkoducha. Z kolei subtelnie postarzona na potrzeby roli Anna Kociarz ich matkę Lindę kreuje na nieszczęśliwą, pokorną cierpiętnicę, bez słowa sprzeciwu znoszącą swoją dolę i usługującą ukochanym mężczyznom. Ciekawe epizody tworzą Marcin Miodek jako ekscentryczny szef Willy'ego, jeżdżący na rowerku dla dzieci oraz Justyna Bartoszewicz w roli wulgarnej prostytutki.

Dramat niemocy Lomanów rozgrywa się w nadgryzionym zębem czasu, skromnym mieszkaniu - ze zniszczonym krzesłem za stołem czy odrapaną lodówką. Muzyka Michała Górczyńskiego w dowcipny sposób korzysta z popkulturowych odniesień, oparta jest jednak na pogłosie "zza ściany", jaki daje upadająca piłeczka golfowa - potraktowana jako synonim sukcesu. W drugiej części spektaklu scenografia Elizy Gałki zredukowana zostaje do gołych ścian i kilku rekwizytów. Rzecz dzieje się więc wszędzie i nigdzie, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że tak kreując przestrzeń gry twórcy, poszli na skróty, zasłaniając się umownością.

Spektakl Teatru Wybrzeże nie jest gładką, wymuskaną rozprawą. Wiele w nim różnych smaczków, wiele też scenicznego "brudu", korespondującego z poplątanymi jak przewody umieszczone nad sceną losami bohaterów. Z jednej strony to teatr psychologiczny wysokiej próby z aktorskim popisem Mirosława Baki, z drugiej podszyty gorzką refleksją, trudny w odbiorze spektakl, który z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu.

Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
19 marca 2019

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia