Skala boskiego rozczarowania

"Ojciec Bóg" - 23. Gliwickie Spotkania Teatralne

Aby rządzić światem oraz spoglądać na niego gospodarskim okiem pilnując, by panował na nim ład, potrzeba nie lada umiejętności. Jednak by być dobrym ojcem... no właśnie, sprawa wydaje się dużo bardziej skomplikowana, zważywszy, że niewiele można tu zaplanować. Obiekt poddawany wychowaniu nieustannie i niespodziewanie znika z pola widzenia naszych radarów. "Ojciec Bóg" to monodram, w którym Marcin Perchuć wciela się w rolę Stwórcy, jednak jego problemy krążą wokół spraw niezwykle ludzkich.

Wizualnych fajerwerków nie będzie. Rozkładany stolik, krzesło oraz kilka biurowych, tekturowych przegródek muszą wystarczyć do zbudowania centrum dowodzenia światem, biura samego Boga, którego umysłu wcale nie zaprzątają skomplikowane konflikty zbrojne, niszczące ziemię kataklizmy czy wszędobylski grzech. Sen z powiek spędza mu syn. Nie pierworodny Lucek, który „objął filię na dole” i z autorami występków wszelakich radzi sobie doskonale. Czyni to ten młodszy, długowłosy i krnąbrny, poddający w wątpliwość metody pracy ojca. Dla niego patriarchalne, archaiczne sposoby postępowania rodzica są nie do zaakceptowania. To w końcu mściwy, ślepo wierny zasadom starzec wyznający zasadę „zero litości”. Niezrozumienie jest wzajemne, ojciec bowiem martwi się, że jego dziecko (poza jednym małym incydentem w świątyni) „nie zrobiło nigdy żadnej masakry”, a przebywanie w obórce ze zwierzętami („przynajmniej nie ma alergii”) i wychowanie wujka Józka sprawiło, że „szacun, porządek, tradycja” oraz podstawowe prawo zemsty i kary nie są wyznawanymi przez niego wartościami. Młodzieniec konsekwentnie niszczy wszystko, co zbudował ojciec - wskrzesza zmarłych, wybacza cudzołożnicom, uzdrawia chorych. I pomyśleć, że tuż po narodzinach ojciec wysłał mu kurierem pieniądze, kosmetyki i kadzidła… Ciężko wtedy pracował z Duchem Świętym w Azji, ale o synu pamiętał nieustannie. Może jest nieco mściwy i zazdrosny, może trochę za bardzo lubi testy, których ofiarą padli Hiob, czy Abraham, ale kiedy z Duchem Świętym „mieli fazę”, zrobili najlepszy event świata. Fakt, w siódmym dniu urwał im się film, ale to było coś. A syn? Miłosierny, współczujący, słaby. Chodząca wychowawcza porażka. Sumeryjskie tabloidy i celtyckie brukowce nie byłyby w stanie opisać skali boskiego rozczarowania.

Doskonale napisany, dowcipny tekst Katarzyny i Jacka Wasilewskich czytać można na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze z przymrużeniem oka dotyka on wątpliwości wywołanych przez nieścisłości, od których roi się w chrześcijańskim systemie religijnym. Mściwość i gniew trudno pogodzić z miłosierdziem i bezgraniczną dobrocią, a Stwórca występujący w trzech osobach i jednocześnie nakazujący wiarę w jednego Boga, wymyka się naszym sposobom pojmowania. Lecz zasadniczo tekst porusza problemy związane z ojcostwem, przywołując rozterki towarzyszące większości rodziców. Tu, na dachu świata, ojciec też martwi się, że poświęcał dziecku za mało czasu, że ma z nim za słaby kontakt, ale musiał pracować, żeby być kimś, żeby dziecko miało kogo stawiać za wzór. A jednak syn wybrał inną niż oczekiwana drogę, postanowił zostać stolarzem lub rybakiem, zamiast zdolnym, ambitnym – jak ojciec i brat – menadżerem. Rozczarowanie rodzica, który w swoim mniemaniu nie poradził sobie z rolą, jakiej sam się podjął, jest tak duże, że najtrafniejszym podsumowaniem jego położenia staje się wypowiedziane przez niego stwierdzenie: „Przestałem w siebie wierzyć i stałem się ateistą. Ale wy wierzycie”. I właśnie owo istnienie dla innych, siła, którą trzeba w sobie znaleźć, by dzieci nie czuły się porzucone i bezbronne, są jednym z najczęściej towarzyszących rodzicom uczuć. Bezsilny Bóg pali papierosy łamiąc w końcu własne, nieludzkie zasady, spadając w przepaść wątpliwości powstałych z rozdźwięku pomiędzy współczuciem a sprawiedliwością, pomiędzy tym, co dobre i złe. „Bez zasad się gubicie, licząc na miłosierdzie” – krzyczy, ale sam już chyba nie wierzy w siłę swoich argumentów. Smutne jest jednak to, że nie miłość, lecz bezsilność zbliżyła go do bycia człowiekiem, do zrozumienia tych, których stworzył.

Monodram Marcina Perchucia w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza to spektakl doskonale skonstruowany i sprawnie napisany. Dowcipny tekst wywołujący śmiech i zadumę w doskonałej interpretacji zdolnego aktora to wszystko, czego potrzeba, żebyśmy mogli mówić o dobrym teatrze. W przedstawieniu wykorzystano jedynie kilka niezbędnych rekwizytów, a umiejętne operowanie światłem sugestywnie przenosiło nas w kolejne obszary przemyśleń i wewnętrznych światów głównego bohatera. W dodatku zachodzący w widzu proces nie kończy się z ostatnią sceną spektaklu. Na długo po opuszczeniu teatru słyszymy słowa, będące najtrafniejszą konkluzją, doskonałym podsumowaniem większości rodzicielskich problemów: „Trzeba kochać syna jak siebie samego, a nie siebie w synu”. Gdy jednak przestaje się być bogiem we własnym świecie, trudno jest zamknąć rzeczywistość w ramach, wyrytych na kamiennych tablicach nakazach, które kiedyś zdawały się być jedynym właściwym drogowskazem. Gdy zostaje się ojcem, świat zmienia się nie do poznania, a w jego centrum staje bezbronna istota, która potrafi zniewolić nawet najsilniejszego mężczyznę.

Olga Ptak
Dziennik Teatralny Katowice
22 maja 2012

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia