Slalom

"Fantazy" - reż. Michał Zadara - Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera w Warszawie

Michał Zadara przedziera się przez kolejne pomysły na polską klasykę. Tym razem trafiło na "Fantazego".

Do niedawna triki Zadary mogły śmieszyć, dziś budzą uśmiech politowania. Ile razy bowiem można w mediach rozpowiadać, że do tej pory wszyscy, wystawiając "Dziady", zwłaszcza część III, grubo się mylili. We wrocławskiej inscenizacji sprzed trzech miesięcy Konrad przemienia się w zwykłego śpiewaka z ludu. Podczas Wielkiej Improwizacji ćwiczy głos, bo Zadara tak interpretuje słowo "śpiewak", którym posłużył się Mickiewicz. No i proszę, to, co najwyraźniej dotąd tak wszystkich uwierało: ta niepewność, kim naprawdę jest Konrad, raz na zawsze zostało unieważnione. Reżyser wydał werdykt i pobiegł z nim do gazet, aby w związku z tym zrewidować także historię polskiego teatru. Teraz już wiem, że dekady temu Holoubek czy Trela nie wiedzieli, co grają

Z "Fantazym" Zadara znów odkrywa pole do interpretacji, z tym że zagaduje rzeczywistość. W przedpremierowych wypowiedziach pokusił się o stwierdzenie, że dziś większość twórców na siłę uwspółcześnia klasykę i przez to staje się ona niezrozumiała. Gdy tymczasem trzeba ją grać tak, jak została napisana. Interesujący jest ten pouczający ton młodego twórcy, który za chwilę na reżyserskim koncie uzbiera 50 premier. Dlaczego akurat tego skrajnie poetyckiego dramatu nie wolno przełożyć na współczesny język, komunikat? Elżbieta Morawiec po premierze "Fantazego" Swinarskiego ze Starego Teatru (1967) nazwała arcydzieło Słowackiego "dramatem o narodowej bezmyślności". Jak się okazuje, Swinarski poszedł wówczas w tę stronę, jego spektakl do bólu rozgrzebywał sam problem upadku idei i wyczerpania polskich postaw. To była Polska po roku 1830, w której po wielkopańskich marzeniach hrabiostwa Respektów zostały zgliszcza. Udawanie kogoś innego staje się wstępem do koniecznego zerwania masek. Swinarski pokazał tragedię melancholii, nawet defetyzmu, i w tym pewnie tekst ten wydaje się najciekawszy; a gdy jeszcze przyjrzeć się, jak na przekór schematom Słowacki zbudował jego strukturę, przebijając się przez chyba każdy liryczny rejestr, jaki w ogóle w dramacie może się zmieścić

Dlatego "Fantazy" tak kusi, zabranie się do niego to była dla reżyserów zawsze jedna z najtrudniejszych decyzji. Swoje wersje dramatu pokazało kilku wielkich, lecz na pewno nie wszyscy

Dziś z kolei do swoich deklaracji programowych Zadara mógłby wmieszać Adama Hanuszkiewicza, który miesiąc przed słynną realizacją Swinarskiego zrobił w warszawskim Teatrze Powszechnym swojego "Fantazego", i to od razu tak, jak lubił: z szerokim gestem - obsadzając się także w tytułowej roli. Zresztą od paru lat nagminnie Zadarę z Hanuszkiewiczem się porównuje: że to niemal to samo silenie się na ekstrawagancję, przerysowywanie sytuacji do granic zgrywu z narodowych toposów, popkulturowe wrzutki dialogujące z naturą teatru, gwiazdorski styl grania. Nie wiem, czy oddający mocz na ścianę celi Konrad, czyli Bartosz Porczyk w III części "Dziadów" Zadary, czuje na sobie ironiczne oko Hanuszkiewicza, ale na pewno ten sam "gest urynowy" dwa razy pojawia się w dzisiejszym "Fantazym" z Powszechnego i może zatem stanie się jednym ze znaków rozpoznawczych reżysera. Porównania, jak to z porównaniami bywa, sprawdzają się jedynie do pewnego stopnia. Zadara rzeczywiście uwielbia ekstrawagancję i w tym Hanuszkiewiczowi na pewno nie ustępuje, z drugiej strony w odniesieniach na poziomie pop trudno wymieniać jedynie jego nazwisko; dziś robi to wielu, nieraz subtelniej niż Zadara - co nie znaczy, że jemu nigdy się to nie udawało.

Jeśli chciał pokazać Słowackiego jako komedię w klasycznym kostiumie, mógł to zrobić. Często w takiej sytuacji znaczenia wypełniają się same, jeśli tylko pozostaje się precyzyjnym i nie przeszkadza tekstowi. A dla teatru Zadary byłaby to już ekstrawagancja sama w sobie: w jego "Dziadach" rzeczywistości wymieszały się tak, że stanowiły dziecięcy patchwork, a nie - jak chciał Zadara - ironiczny (po raz pierwszy, jak zapewniał) świat zaplanowany przez Mickiewicza. Jednak ten "Fantazy" jest tylko w połowie klasyczny, i to głównie dlatego, że służą mu ostentacyjnie tradycyjna scenografia Roberta Rumusa i światło Artura Sienickiego, zresztą to sposoby na to, by zasugerować kiczowatość życia bohaterów Słowackiego, ich śmieszność, wyjściową myśl reżysera. Poza tym nie wiadomo, co dzieje się tu z dramatem. Zadara jest przekonany, że warto pobawić się nim w komedię omyłek. Już po chwili ten mechanizm zawodzi.

Michał Sitarski jako Fantazy robi, co może, aby tekst trafił do widza, ale gubi się, nie zauważając, że powoli komedia przechodzi w tragikomedię, by w V akcie kulminować jako tragiczny patos, który obnaża powierzchowność ludzkich poczynań. Dość powiedzieć, że w finale tekst Słowackiego okazuje się nośnikiem tego, co w dramacie antycznym określano ironią tragiczną. Zadara jednak co najmniej do aktu IV wmawia, że trzeba być zrozumiałym. Dlatego brnie w klimaty rodem z melodramatu, a opuszczając w antraktach kurtynę, wyświetla czarno-białe plansze z obsadą, jak w przedwojennym filmie. Wciąż podważa teatralną umowność: w sekwencji, w której Fantazy musi pogrzebać swego ukochanego wyżła, Sitarski szpadlem zrywa ze scenicznej podłogi trawiastą atrapę, by dopiero pod nią znaleźć prawdziwą ziemię. Jest takich forteli więcej, lecz przecież nie może ich wystarczyć na niemal cztery godziny przedstawienia. W końcowej scenie cmentarnej z Idalią i Fantazym, jednej też z teatralnie najmocniejszych scen polskiego romantyzmu, Zadara przyjmuje tonację elegijną, która nijak ma się do reszty spektaklu. To ma być elegia o nas samych dzisiaj? Przecież już od początku wiemy, że pasują do nas kicz i sztuczne ambicje. Znów to proponowanie tego, co akurat wygodne, z utratą szansy na spójność.

Zespół Powszechnego odnajduje się w tym "Fantazym" znakomicie, ale nie ukryje tego, że mimo precyzji słowa (pod tym względem to jednak krok do przodu Zadary) pozostaje na powierzchni tekstu. Aktorzy wyczuwają dialog w swoich sytuacjach, jednak nie ogarniają celu, do którego mieliby zmierzać. To paradoks, bo przy takim poświęceniu Słowacki robi im psikusa. Idalia Barbary Wysockiej co prawda jest w tym najbardziej konsekwentna i traktuje rolę jako (poniekąd słusznie) przyczynę całego zamieszania, ale manieryczność i dezynwoltura to nie wszystko, co należałoby Idalii dać. Michał Czachor jako Rzecznicki pokazuje tylko po raz kolejny, że lubi grać do publiczności. Za to Paulina Holtz (Respektowa) i Grzegorz Falkowski (Respekt) jedyni dostrzegają, że w "Fantazym" w tych samych postaciach na równych prawach egzystują sobie duma oraz bankructwo duszy.

Z kolei poza kontekstem romantycznym można powiedzieć, że po roku dyrekcji Pawła Łysaka w Powszechnym zbankrutowała idea teatru, który się wtrąca. Na Hübnerowskiej scenie dostaliśmy sezon potężnych rozczarowań.

Przemysław Skrzydelski
W Sieci
2 lipca 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...