Ślązak lipy nie lubi

rozmowa z Kazimierzem Kutzem

I takie mamy tylko dla siebie małe życzenie - żeby wrócił też do pracy artystycznej, bo brakuje nam Jego nowych filmów i spektakli. Doceniamy Kutza-polityka, szanujemy Kutza-społecznika, ale wielbimy ponad wszystko artystę...

Kazimierz Kutz kończy dziś 80 lat. Wielu ludziom wydaje się to zupełnie niemożliwe, choć przecież Szacowny Jubilat metryce nie zaprzecza.

My twierdzimy z całym przekonaniem, że jest to najmłodszy osiemdziesięciolatek w Polsce.

Piękny osiągnął wiek, ale Panu Kazimierzowi daleko do pozy sędziwego, spokojnego i niezaangażowanego w cudze kłopoty emeryta. Jest Kazimierz Kutz wielkim artystą i mądrym człowiekiem, ale jest też swoistą Kutz-Instytucją, której ludzie ufają.

Wymyślone kiedyś hasło "Kutz to móc" nie straciło do tej pory nic na aktualności. Równie prawdziwe dla Niego jest określenie Król Kazimierz Wielki, wymyślone przez nas na użytek urodzinowy. Duchem wielki. Umysłem wielki. Wielki mądrością Ślązaka i Polaka, królującego nam od tylu dziesięcioleci.

"Niezależnie z jakiej perspektywy opowiadać życie Kazimierza Kutza - filmowca, pisarza, producenta, zawsze będzie to opowieść o człowieku zdobywającym dla siebie wolność" - napisał ostatnio o Nim "Tygodnik Powszechny".

W wydanej przez krakowski Znak na Jego obecny geburstag (co po śląsku znaczy urodziny) książce biograficznej Aleksandry Klich "Cały ten Kutz" znajdziemy między innymi rozmowę o starości: "Ja mam to szczęście, że swoją starość spędzam w biegu i obiegu myślowym. Mogę poświęcać więcej czasu niż w młodości na refleksję, lektury, rozmowy. Dzięki temu trzymam swoje życie wewnętrzne na własnym cynglu".

Nie ma przesady w żadnym z tych określeń.

Z całego serca życzymy więc Panu Kazimierzowi, żeby zdrowie Mu dopisywało i nigdy nie zabrakło Mu ludzkiej życzliwości.

Z Kazimierzem Kutzem o talencie, śląskim uporze i długach do spłacenia rozmawia Henryka Wach-Malicka

Zastanawiał się pan kiedyś, co, prócz talentu, rzecz jasna, zdecydowało o pańskim sukcesie? Ambicja? Przebojowość? Upór?

Ja jestem taką, można powiedzieć, dobrze przemyślaną rodzinną inwestycją. W mojej rodzinie, przynajmniej od dwóch pokoleń wstecz, było coś takiego, co nazwałbym niesłychaną fascynacją uduchowieniem.

Wtedy na Śląsku największym marzeniem było mieć w rodzinie kogoś wykształconego, najlepiej księdza, choć nie tylko. Patrzyło się na dzieci, na wnuki i wybierało takiego, co dobrze rokował. W moim domu padło na mnie. To ja byłem tym, który miał potencjał; szybko się uczyłem, byłem ciekaw świata. No i zawsze przejawiałem niezależność.

Był pan krnąbrny?

Nie, to nie o to chodzi. Chodzi o pewną przestrzeń wolności, którą ma się w sobie, a którą otoczenie może stłamsić albo rozwinąć. Mnie tej wolności dano w domu tyle, ile potrzebowałem. Nikt nigdy się nie wtrącał w moje decyzje, nie byłem karcony ani do czegokolwiek zniechęcany. Taka była decyzja mojej matki: nieodwołalna i niepodważalna. Można powiedzieć, że byłem na specjalnych prawach. W domu był ścisły porządek i podział obowiązków; ten chodził po trawę dla królików, tamten po węgiel, ktoś inny sprzątał. Nikt się zresztą od tego nie wymigiwał; podział roboty był, że tak powiem, naturalny. Nawiasem mówiąc, to był genialny przykład pedagogiki familijnej; dziś widzę to wyraźnie. Dziecko od małego uczyło się odpowiedzialności i uczciwości, bo jak zawaliło, to nie było żadnego "zmiłuj się". Gdy poszedłem do gimnazjum, z pracy w domu zostałem zwolniony, zobowiązano mnie natomiast do tego, żebym się uczył. I uczyłem się bardzo dobrze. Interesowało mnie dosłownie wszystko - od literatury po biologię i fizykę.

Pana dom nie był jednak przeciętny, książka była w nim na porządku dziennym.

To prawda. Matka wciągnęła nas w czytanie bardzo wcześnie. Całą wojnę przeżyłem trochę jak w hibernacji, bo wsiąkałem w literacką rzeczywistość bez reszty i na długie godziny. Czytając "Wojnę i pokój" praktycznie nie jadłem i nie spałem. Nasz sąsiad miał ogromną bibliotekę, od niego pożyczaliśmy książki, m.in. wszystkie chyba tłumaczenia Boya z literatury francuskiej. A wie pani, co mnie najbardziej wtedy intrygowało? Koniecznie chciałem się dowiedzieć, na czym polega tajemnica tych, co książki piszą. Dlaczego człowiek tak im ulega, dlaczego wpada w te światy, które przecież nie istnieją, a jakby istniały.

To były podwaliny, na których zbudował pan potem całą artystyczną drogę?

Myślę, że wtedy wyrobiłem w sobie wrażliwość i przekonanie, że sztuka to jest coś ważnego. To bardzo ułatwiało mi potem naukę w szkole filmowej i w ogóle określiło sposób życia. Ja tę wiedzę przyswoiłem bardzo wcześnie, a czym człowiek nasiąknie za młodu, to mu naprawdę zostaje do końca.

Ciepło wspomina pan także swoich nauczycieli.

Miałem dużo szczęścia. Po mądrych rodzicach trafiłem na mądrych nauczycieli, którzy też pozwalali mi na maksimum samodzielnego myślenia i byli znakomicie przygotowani do swojego zawodu. Idąc po wojnie do szkoły, byłem, nie ja jeden zresztą, znacznie starszy od innych uczniów. I miałem już określony pogląd na wiele spraw, który ci nasi profesorowie zwyczajnie szanowali. Nawet, jeśli ich światopogląd różnił się od mojego diametralnie. Większość z nich wywodziła się z przedwojennej inteligencji: świetnie wykształceni i doświadczeni pedagodzy, którzy wiedzieli, czym jest tolerancja dla odmiennych postaw czy poglądów. W szkole też nikt mi niczego nie narzucał, najwyżej poważnie ze mną dyskutowano; od profesora biologii po księdza.

Miał pan w tej intelektualnej przygodzie towarzyszy?

Takich ja jak, przymusowych wojennych samouków, było więcej. Spotykaliśmy się na długich rozmowach. I oni wszyscy daleko zaszli. Większość moich kolegów z tamtych czasów została inteligentami. Wykształcili się na lekarzy, architektów, malarzy, bo tak sobie postanowiliśmy, że będziemy się uczyć dla Polski. Nie wiedzieliśmy, jaka ona będzie, ale jaka by nie była, to będzie potrzebować mądrych ludzi. Myśmy szybko dojrzewali. Wiedzieliśmy, że pewne buntownicze gesty, wywieszanie polskiej flagi czy coś równie spektakularnego, wiele by nie zmieniło. Mogło za to zabić naszych ojców, wśród których było wielu powstańców, pozostających pod szczególną obserwacją. Więc się uczyliśmy, wchodząc, że tak powiem, w konspirację duchową. Co nie znaczy, że żyliśmy w jakimś zakonie. I dziewczyny były, i papierosy, i głupoty zwyczajne. Ale jeśli pani pyta, co mnie ukształtowało, to mówię: dom i pęd do nauki. Większość z nas mówiła po polsku i niemiecku, co znacznie poszerzało horyzonty. Uczyliśmy się też francuskiego i angielskiego; nie perfekcyjnie, ale do kontaktów z żołnierzami z Zachodu wystarczało.

Ta opowieść ma romantyczny wydźwięk, o który pana nie posądzałam...

I słusznie! Bo to nie było romantyczne, tylko pragmatyczne. Prócz ewidentnej przyjemności, czerpanej z poznawania nowych dziedzin nauki czy sztuki, cała reszta była wyspekulowana. To się miało przydać! Nasza wiedza miała być użyteczna dla tych, którzy, z różnych przecież przyczyn, dostępu do niej nie mieli. Co do romantyzmu, to szczerze mówiąc, najmniej interesowała nas polska literatura martyrologiczna. Te groby, te ofiary... Nie nasz format, my byliśmy nastawieni na działanie. Dla mnie ten czas był strasznie skondensowany. I tak skoncentrowany na sztuce, że po zakończeniu wojny wybór szkoły filmowej był dla mnie oczywisty.

Wyjechał pan ze Śląska.

W moim przypadku była to konieczność, po prostu do szkoły filmowej musiałem emigrować, bo jej na miejscu nie było. Ale losy innych kolegów z tej naszej grupy rówieśniczej poukładały się podobnie, choć z zupełnie innych powodów. Rozpierzchli się, bo na powojennym Śląsku mogli osiągnąć tylko pewien pułap i ani szczebla wyżej. Taki to był paskudny czas, że Ślązak nie mógł zostać dyrektorem szpitala, choć był fantastycznym lekarzem. Wprost im to mówiono. Niektórzy się nawet na to godzili, ale ich dzieci już nie, więc rodzice często jechali za dziećmi. Do Polski albo do Niemiec.

Pan jednak został...

...bo miałem do spłacenia dług. Wobec matki przede wszystkim. Długo to trwało, nim w pełni doceniłem, co dla mnie zrobiła, ale ona martwiła się o mnie zawsze. Nawet w najbardziej burzliwym okresie mojego życia, gdy czytała o mnie w gazetach różne, bywało bardzo niepochlebne informacje, przysyłała mi pieniądze z renty. Bo może jestem w potrzebie... Ja jej oczywiście te pieniądze odsyłałem. Matka, cała rodzina zresztą, wierzyła jednak, że wyjdę na człowieka, że daleko zajdę. I rzeczywiście, zrobiłem karierę większą chyba niż sam planowałem. Pytała pani, co mi ułatwiło sukces. No ta właśnie śląska energia, przyzwyczajenie do tego, że trzeba pracować bez względu na ograniczenie. Bo ja takie zobowiązanie zaciągnąłem u rodziny. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że moje filmy poza tym, że mają taki lub inny walor artystyczny, są po prostu dobrze, zawodowo zrobione. Bez lipy. Ślązacy lipy nie odstawiają.

Nie czuł się pan obco wśród nie-Ślązaków?

Jak się jest ze Śląska, to zwykle idzie się w pojedynkę. I trzeba bardzo uważać, żeby nie dać się rozdeptać. Za mną nie stała przecież żadna partia, żadne towarzystwo, rodzina też nie, bo była daleko. Długo stałem więc jakby z boku. "Jakby", bo odludkiem to ja nigdy nie byłem. A co mnie pchało do przodu? No ta śląska para, cholerny upór, konsekwencja i pracowitość. W szkole, na planie filmowym czy w każdej innej robocie, zawsze byłem przygotowany na sto kilkanaście procent. Nigdy nie rozpoczynałem żadnej pracy bez drobiazgowego zaplanowania czasu i zgłębienia tematu. To się opłacało; jak coś walnęło, miałem w zapasie wariant awaryjny.

Henryka Wach-Malicka, BUS
Polska Dziennik Zachodni
16 lutego 2009
Portrety
Kazimierz Kutz

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...