Słodki melodramat

"Mrok" - reż. Artur Tyszkiewicz - Teatr Narodowy w Warszawie

Jak przystało na spektakl o tym tytule: jest ciemno. Na scenie jeden jasny punkt: oświetlona, pełna wyrazu twarz mężczyzny z... nosem klauna. Próbuje rozśmieszyć swoją mimiką publiczność. I udaje się! Pierwszy kontakt, choć bez słów - skutecznie nawiązany

Dalej jednak nie jest śmieszno, wręcz przeciwnie: z głośników wydobywa się pełna nadziei muzyka Sigur Rós - stały element towarzyszący najbardziej wzniosłym i emocjonalnym fragmentom sztuki. Klaun przerywa milczenie, uzewnętrznia się opowiadając historię o swoim tragicznym losie. Po jakimś czasie można zauważyć, że scena podzielona jest białymi pasami na sześć równych kwadratów - regularnie w którejś z części pojawia się jeden z bohaterów. Przypomina to nieustannie toczącą się grę w "kółko i krzyżyk": co chwila nowa seria i nowe ustawienie połączonych ze sobą postaci. Tkwimy w mroku: to światło wybiera za widza, na czym może i powinien się skupić. Scenografia, kostiumy, rekwizyty - cała oprawa jest tak ascetyczna, że nic nie jest w stanie rozproszyć naszej uwagi. Cóż więc robić? Skupić się na tym ledwo widocznym w mroku bohaterze i wsłuchać się w jego opowieść.

Słowo

"Mrok" zbudowano za pomocą monologów, a to poważne wyzwanie: przedstawić fabułę w ten sposób, by nie zanudzić publiczności, a co więcej: przyciągnąć jej uwagę na prawie dwie godziny i jeszcze poruszyć. Chaos, który wyłania się na początku spektaklu, z czasem staje się logiczną układanką. Stworzona przez Mariusza Bielińskiego sztuka to w głównej mierze dramat rodzinny, skonstruowany jednak nietypowo, bo z pozornie odrębnych historii, będących jednak jednocześnie spojrzeniem z różnych perspektyw na to samo, wspólne życie. Tyszkiewicz jako reżyser musiał zmierzyć się z tą formą - i wybrał pozostanie w identycznej surowości i w sztywnych granicach tekstu. Monologi mają zarówno swój początek, jak i koniec, każdy z bohaterów ma krzesło i prywatny, mały kwadrat - własny kawałek podłogi. Nawet, jeśli czasem zdarzy się, że postaci spotkają się w tym samym miejscu lub wypowiedzą się w tym samym momencie - to tylko pozór, bo w tej rzeczywistości dialog i porozumienie nie istnieją. Odnosi się wrażenie, jakby każda z przedstawianych historii i pozornie wspólnych doświadczeń działa się w innym czasie i przestrzeni. Sztuka Tyszkiewicza to dramat psychologiczny i socjologiczny. To opowieść o międzyludzkim niezrozumieniu, uczuciach i myślach, które nigdy nie zostały wyartykułowane i o konsekwencjach, które z tego niewyartykułowania wynikają.

Aby nie wypaść z toku "gry", widz musi nieprzerwanie myśleć, łączyć wypowiedzi pięcioosobowej rodziny i do tego jeszcze poszukiwać odpowiedź na pytanie: kim jest ten szósty? To prawdziwe wyzwanie - sztuka słuchania i zapamiętywania, choć powszechna jeszcze kilka pokoleń wstecz, już dla dzisiejszego społeczeństwa informacyjnego jest umiejętnością niezwykłą. Jednak po jakimś czasie, siedzący na publiczności przyzwyczajają się, że aby zrozumieć - należy prawdziwie słuchać tego, co mówią inni. Każdy jest więc zaaferowany próbując pojąć człowieka jako tako, wreszcie zauważalnego: który mówi do nas ciałem i słowem. Pomimo tej stałej atmosfery skupienia, spektakl nie jest męczący, głównie dzięki umiejętnym intermediom i grze Marcina Hycnara, który nawet z tragicznej rzeczy potrafi wycisnąć u widza uśmiech.

Słodki melodramat

Nie bez znaczenia może być fakt, że "Mrok" wygrał konkurs na dramat związany z myślą Jana Pawła II. Dobrze, że ta informacja jest umieszczana zarówno w zapowiedzi spektaklu, jak i w każdej recenzji, bo w przeciwnym razie widz nie miałby o tym bladego pojęcia. Owszem, w sztuce często pojawiają się sceny, w których jest mowa o wyraźnie zdefiniowanym Bogu, modlitwie, nadziei i oczekiwaniach, przeważają jednak treści uniwersalne, które mogą się odnosić do wyznawców każdej religii, czy też inaczej - wszystkich ludzi kierujących się w swoim życiu określonymi ideami. W Polsce jednak takie sugestie można łatwo utożsamić z katolicyzmem i polskim papieżem. Nie jest to do końca uzasadnione: w końcu motyw człowieka upadłego, który za sprawą wyższej mocy podnosi się, jest zrozumiały dla wielu kultur.

Główny bohater tego spektaklu - Marek, jest głównym twórcą sytuacji dramatycznej. Niezrozumiały i kontrowersyjny, a jednak wzbudzający sympatię. Taki sympatyczny i zagubiony morderca. Za tę kreację Marcin Hycnar otrzymał Feliksa Warszawskiego dla najlepszej roli sezonu 2007/2008. Z pewnością była ona najbarwniejszą ze wszystkich w spektaklu, jednak nie wiem czy ukazywana na scenie przebojowość pasowała akurat do tej postaci. Osobiście czułam dysonans pomiędzy tragizmem sytuacji i jednoczesną rozentuzjamowaną grą chłopca o głosie didżeja (albo "Kung - Fu Pandy", wszystko zależy od tego, z kim kojarzy Wam się głos M. Hycnara, który jest doświadczonym aktorem dubbingowym). Ostatnie chwile wewnętrznej zmiany bohatera, w założeniu mające najbardziej poruszać, nagle zmieniły się w farsę. Ot, radość, która wypływa z nawróconej duszy. Na koniec wybrzmi tylko znany już z poprzednich scen motyw Sigur Rós (z całym uwielbieniem dla tego zespołu), niepasujący do emocji, które pojawiały się w spektaklu: niezmiennie przepełniony wiarą, nadzieją i miłością. Niezwykle irytujący koniec.

A jednak widz może wtedy odetchnąć z ulgą: ach, nareszcie wszystko rozumiem! Dzięki klamrowej kompozycji wszystko się wyjaśniło. Przekaz stał się jasny, a jeśli pozostały jakieś niedomówienia, to tylko po to, żeby zmusić widza do, minimalnych chociaż, indywidualnych przemyśleń. Na przykład: będąc w tramwaju mieć ciągle w głowie tę melodię roznoszącego się ciepła, popatrzeć na każdego pasażera, zastanowić się nad jego historią, uśmiechnąć się do starszych państwa. Na chwilę przestać być tylko "sobą dla siebie", wysłuchać też innych. Dla jednych będzie to sztuka poruszająca najgłębsze pokłady wrażliwości, dla innych kicz, którego będą w stanie przeskoczyć, by zdobyć przesłanie dla siebie.

Nie taki mrok mroczny


Mrok - wieloznaczny symbol: czy to ciemna strona naszej duszy, czy bezosobowe zło czyhające na każdego? Czy mrok to próżnia, w której zostaliśmy bezwiednie umieszczeni, granica między ludźmi, która zawsze będzie istnieć? Kto tym rządzi? Kim jest ta wszechobecna ostatnia postać: los, fatum, Bóg, a może dajmonion, może to część człowieka, coś wewnętrznego...

Założeniem twórców jest gra ciemnością i jasnością, jednak w spektaklu pojawiło się zaledwie kilka zastosowań oświetlenia. Najciekawsze wydawało się światło główne, złożone z pojedynczych, świetlnych kropek: scena była dzięki niemu subtelnie rozmyta, jak już ktoś zauważył: niczym efekt sfumato. Tych parę wykorzystań to zaledwie początek możliwości, które można było tu zastosować (Wystarczy porównać z ostatnim wybitnym "spektaklem światła" - "Jarzeniem" Teatru Palmera Eldritcha).

Gra słowem, powrót do komunikacji werbalnej został dokonany niezwykle umiejętnie. Tym jednak, co szczególnie przypado mi do gustu, była koncepcja bardzo prostej, oszczędnej scenografii. Obrotowe krzesło okazało się genialnym rekwizytem. W dzisiejszym teatrze mało twórców decyduje się na tak jednoznaczne postawienie na aktorstwo i człowieka, bez uciekania w fantastyczną, niemal telewizyjną otoczkę. Duży plus dla twórców. Jedynym wyraźnym elementem w przestrzeni scenicznej jest ekran - portal do innego wymiaru; ciekawy pomysł, jednak fruwające piórka przy kolejnej wizualizacji, prawdopodobnie "wkraczania do nieba", wydają się być chwytem przesadzonym.

Niedopasowana, cukierkowa w tych realiach, muzyka i melodramatyczna fabuła, w której wszyscy bohaterzy umierają (oprócz głównego) to kolejne słabe punkty. Aktorstwo, choć przyjemne i naturalne, nie jest aktorstwem wybitnym (być może nie był to scenariusz dla takowych kreacji), zaś gra wspominanego już Hycnara wzbudza ambiwalentny stosunek.

"Mrok" to przede wszystkim bezpieczna sztuka. Już wychodząc z teatru, słyszałam kilka pozytywnych komentarzy, niektórzy piszą na forach o swoistej przemianie, jaka w nich zaszła po obejrzeniu tego spektaklu. Wydaje mi się, że to dobra produkcja dla Polaków: niezbyt alternatywnie i niezbyt kontrowersyjnie, z uwzględnieniem treści o Bogu i papieżu - istnieje więc prawdopodobieństwo, że więcej osób się skusi, z pewnością też pojawi się niejedna szkolna wycieczka. Produkcja nie jest zła, przede wszystkim: nie irytuje, a stopień zadowolenia, jak zawsze, zależy od odbiorcy. Spektakl jest przyjemny i, wbrew początkowym sugestiom - niewymagający, jednak dla większych wielbicieli teatru może się okazać, takim, jaki okazał się dla mnie: przesłodkim ciastkiem, które ktoś nam wpycha do ust i mówi za nas, że jest bardzo smaczne.

Alicja Brudło
ksiazeizebrak.pl
5 listopada 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia