Śmierć wciąż do mnie wraca

rozmowa z Grzegorzem Bralem

Rozmowa z Grzegorzem Bralem.

"Macbeth" dotyka śmierci, "Kroniki" także. Śmierć zawarta jest w lamentacjach. Śmierć to Twoja obsesja?

- Fenomen śmierci to mój największy życiowy niepokój. W dzień moich urodzin wpisany jest dzień mojej śmierci. 

Czy to możliwe?

Magda Podsiadły: Będziemy rozmawiać bardziej o teatrze czy bardziej o życiu?

Grzegorz Bral: - Tak daleko zabrnąłem w robienie teatru, że nie mam życia poza nim.

Nawet, gdy się kochasz?

- A co, jeżeli się nie kocham?

Powiedz mi więc, skąd się taki wziąłeś?

- Z Gdańska lat 60., nieprawdopodobnie żywego, barwnego centrum kulturalnego. Moja mama, Grażyna Bral, była dziennikarką prasową i telewizyjną. Zanim wyszła za mojego tatę, była dobrze zapowiadającą się poetką z kręgu Teatrzyku Bim-Bom, Co To; zaprzyjaźniona z Kobielą, Cybulskim, marzyła, by zostać aktorką. Tato przyjaźnił się jeszcze za czasów studenckich z Ewą Demarczyk. 

Dlaczego Twój ojciec ukrywał się pod pseudonimem Yackta Oya?

- Tylko, gdy pisał. Był ekonomistą, urzędnikiem, politrukiem. Pracował w gdańskim komitecie wojewódzkim partii, obsługiwał wizyty takich postaci, jak Honecker. Miał dwie natury - komunisty, ateisty, człowieka dominującego i gniewnego oraz romantyka, pragnącego być ludziom pożytecznym. Tuż przed rozruchami w 1956 roku był szefem ZSP przy Politechnice Gdańskiej i dowiedział się, że studenci chcą rozbroić uczelniany magazyn z bronią do zajęć z przysposobienia obronnego i wyjść z nią na ulice. Zawiadomił wojsko w noc przed akcją studentów, by opróżniło magazyn. Gdy przeszedł ciężki zawał serca, wycofał się w zacisze domowe i zaczął pisać. 

To wtedy narodził się Yackta Oya?

- Ojciec był autorem poczytnych książek przygodowych dla młodzieży. Polskim Karolem Mayem. Zafascynowany Kanadą, nosił literacki pseudonim, który w języku kanadyjskich Indian znaczy "Ktoś" lub "Przybysz". Napisał kilka świetnych książek: "Złoty Potok", "Patrol NWNP zaginął", "Gwiazda Mohawka". W latach 80. były wydawane w nakładach ponad 100 tysięcy egzemplarzy. Do pisania namówił go Sat-Okh. Wspólnie napisali książkę "Fort nad Athabaską". 

Sat-Okh to słynny prawdziwy polski Indianin?

- Długie Pióro z plemienia Szawanezów. Naprawdę nazywał się Stanisław Supłatowicz. Wielki jak góra, Indianin z krwi i kości, potrafił tropić po śladzie, nosił pióropusze, chodził w mokasynach. Pochodził z matki Polki i ojca - wodza Szawanezów. Sat-Okh występował w telewizyjnych programach edukacyjnych dla dzieci, pisał powieści młodzieżowe, pracował jako marynarz. Był bohaterem wojennym, AK-owcem, po wojnie odznaczonym za męstwo Krzyżem Walecznych. Bardzo przyjaźnili się z moim ojcem. Sat-Okh chciał, by wspólną książką odkłamali powszechny w świadomości ludzi wizerunek Indianina jako Winnetou, wykreowany przez Karola Maya. 

Co w Tobie zostało z tak barwnego domu?

- Szczerze? Niepogodzony jestem z domem, z którego wyszedłem. I nie chcę tworzyć własnego. Ojciec był skomplikowanym człowiekiem, a ja nie byłem pokornym dzieckiem. To dlatego w mojej sztuce eksploruję tematykę tragedii antycznych, toksyczne relacje rodzinne. 

Kiedy w Twoim życiu pojawił się teatr?

- Gdy miałem 16 lat. Obejrzałem "Apocalypsis cum figuris" Teatru Laboratorium. Niewiele z tego spektaklu dziś pamiętam, ale wtedy stało się dla mnie jasne: chcę robić teatr. 

Ale najpierw znalazłeś się w świecie "Lotu nad kukułczym gniazdem", po drugiej stronie barykady.

- Migałem się od wojska, więc zostałem pielęgniarzem w szpitalu psychiatrycznym w Warszawie. Miałem dwadzieścia lat.

Używałeś przemocy, jak siostra Ratched?

- Przemocy było tam nadto. To był bardziej zakład karny niż szpital. Zamykano w nim więźniów-symulantów, ciężkie przypadki schizofrenii, narkomanów na odwyku. Pracowałem z najbardziej niebezpiecznymi przypadkami. Którejś nocy przysnąłem na dyżurze i pacjenci mnie związali. Jeden z inicjatorów akcji kilka miesięcy wcześniej zabił współpacjenta, a teraz pytał: Już wiesz, jak się czujemy? Odszedłem, gdy zobaczyłem, jak daleko można się posunąć w zniewalaniu drugiego człowieka. Miałem dopiero dwadzieścia lat, sytuacja mnie przerosła. To tamten świat popchnął mnie do lektury Baudelaire\'a, Rimbauda, zwrócił uwagę na Teatr Okrucieństwa Artaud. Odkryłem jego klimat w "Apocalypsis".

Jaki to klimat?

- Rozpacz połączona z szaleństwem i autodestrukcją. Spotkałem to potem w Gardzienicach. Trening, niekończące się próby, fizyczny wysiłek, zmęczenie na granicy samoudręczenia. 

Ale przecież Gardzienice Włodzimierza Staniewskiego jakoś Cię uwiodły, skoro zostałeś w zespole?

- Zobaczyłem w Gardzienicach "Gusła" i "Żywot protopopa Awwakuma". I ten pobyt, spektakle, wędrówka łęgami z pochodniami i śpiewem na zgromadzenie do wiejskiej chaty, wspólna kolacja, spotkanie z aktorami, to było magiczne, poruszające obcowanie z teatrem. Wtedy po raz drugi przyszła do mnie pewność, że chcę robić teatr. Ale ponoć Włodek początkowo nie był za przyjęciem mnie do zespołu. To Anna Zubrzycka powiedziała mu: Weź go, ten człowiek biega jak wiatr.

Jakie wtedy były Gardzienice?

- Zespół miał już wtedy za sobą kilka lat penetrowania kultury kresów, wschodu, Cyganów, Łemków. Wyruszyłem z nimi na wyprawę i ujrzałem świat ludzi, którzy uprawiają sztukę nie dla efektu, a dla dopełnienia swojej codzienności. Ale przekonanie się do Włodka zajęło mi sporo czasu. To reżyser o dwóch obliczach. Pomaga w czymś niezwykłym - integracji w pracy aktora z własnymi emocjami, duchowością. A z drugiej strony wkracza w intymny świat aktora z dużą dozą przemocy, wścibstwa, ordynarnych odzywek. Nie odmówi ci pomocy, ale nie można się z nim zaprzyjaźnić, bo on tego nie chce. Potrafi być też mściwy, zawistny. Gdy założyliśmy z Anną Zubrzycką Teatr Pieśń Kozła, kilka razy interweniował, żeby na jakiś festiwal albo w jakieś miejsce nas nie zapraszano.

Znalazłeś się w Gardzienicach, gdy Anna Zubrzycka była tam jedną z najważniejszych aktorek, pracowała już siedemnaście lat. Odszedłeś wraz z nią, zabierając nie tylko aktorkę, ale i partnerkę życiową Mariusza Gołaja.

- Nie mam poczucia, że zabrałem Gardzienicom Annę. Odejścia aktorów są nieuniknione w każdym teatrze. Moment wyczerpania się potrzeby bycia w Gardzienicach nastał w tym samym momencie w niej i we mnie. Na to nałożyła się sytuacja osobista. 

Teraz Anna Zubrzycka jest pierwszą artystyczną osobowością Teatru Pieśń Kozła. 

- Anna ma niezwykłą artystyczną intuicję, bezkompromisowość, szczerość, jest wymagająca wobec siebie i innych, i uważa, by teatr był nie tylko przygodą, ale zdobywaniem wiedzy i świadomości zawodowej. Myślę, że nigdy bym Pieśni Kozła nie stworzył, gdybym jej nie miał. 

Założyliście z Anną Teatr Pieśń Kozła w 1996 roku. W osiem lat później spektakl "Kroniki - obyczaj lamentacyjny" zdobył wszystkie najważniejsze nagrody na Fringe First w Edynburgu. 

- Do "Kronik" zaangażowałem międzynarodowy skład aktorów o fantastycznych głosach. Na projekt wybrałem sumeryjski epos o Gilgameszu, poszukującym tajemnicy nieśmiertelności, w ujmującym przekładzie Roberta Stillera. Rozdział, gdy Gilgamesz płacze po śmierci przyjaciela Enkidu i wzywa z imienia całą przyrodę, by opłakiwała śmierć wraz z nim, to była oś naszego spektaklu. Stronę muzyczną oparliśmy na archaicznych polifonicznych pieśniach lamentacyjnych z pogranicza grecko-albańskiego w Epiros, korzystaliśmy też z techniki lamentacji greckich zawodowych płaczek pogrzebowych. 

Tak zaczęła się światowa sława polskiego awangardowego Teatru Pieśń Kozła.

- Od pierwszego spektaklu w Edynburgu byliśmy na topie. Tłumy, kolejki po bilety przez cały miesiąc grania. I posypały się nagrody: główna Scotsman Fringe Fest, prasy Herald Angel, znaleźliśmy się u szczytu listy 10-ciu najlepszych spektakli brytyjskiego "Guardiana". Nagrodę przyznali nam też producenci z Broadwayu, ale jej nie przyjęliśmy. 

Jak to?

- Nagrodą był bezpłatny przejazd i pobyt w Nowym Jorku oraz pięć spektakli granych jako supporty przed musicalem na Broadwayu. Nie chcieliśmy być supportem na Broadwayu. Kilka miesięcy wcześniej graliśmy w nowojorskiej La MaMa u Helen Stewart. 

W chwilę później robiłeś "Macbetha" na Festiwal Dzieł Kompletnych Szekspira w 2007 roku w legendarnej Royal Shakespeare Company. Czy nie weszliście w paszczę lwu? Eksperymentujący teatr pokazuje zdekonstruowanego "Makbetha" w literackim sanktuarium najsłynniejszego dramaturga Anglii? 

- RSC to teatr narodowy, kilkusetletnia instytucja, której istotą jest tradycja i konserwatyzm. Przychodzi tu publika, która chce zobaczyć klasycznie skrojony tekst Szekspira. Średniówka, przystanek, kropka, pauza, znak zapytania, realistyczny gest. Nie lubią zaskoczenia. Tymczasem usłyszeli monolog Makbeta przerywany dysonansem śpiewanym po rosyjsku! W pierwszym etapie pracy nad "Macbethem" obok brytyjskich aktorów wzięli udział śpiewacy polifoniczni z Irkutsk Ensemble Authentic Musik. Chciałem sprawdzić, czy uniwersalną tragedię da się wyrazić w starym dźwięku, odsłonić melodyjność tego dramatu głęboko zakorzenioną w tradycji. 

I udało Ci się. Spełnia się teraz Twoje marzenie...

- ...by pokazać "Macbetha" na największej scenie stradfordskiej RSC - Courtyard Theatre. Wystawimy go przed tysięczną widownią w październiku przyszłego roku. To będzie początek naszego brytyjskiego tournée.

"Macbeth" dotyka śmierci, "Kroniki" także. Śmierć zawarta jest w lamentacjach. Śmierć to Twoja obsesja?

- Fenomen śmierci to mój największy życiowy niepokój. W dzień moich urodzin wpisany jest dzień mojej śmierci. 

Czy to możliwe?

- Umierałem w tym dniu osiem razy, osiem razy przeżyłem śmierć kliniczną w czasie porodu. Osiem razy lekarze mnie odratowali. Byłem uduszony pępowiną wewnątrz organizmu matki. I ta śmierć wciąż do mnie wraca, i wiem, że to nie sen.

Hasło tegorocznego Brave Festival to duchowość.

- Bo nie ma kultury tradycyjnej bez duchowości. Pokażemy różne jej oblicza, różne systemy wierzeń, obrzędowości. 

A czym duchowość jest dla Ciebie osobiście?

- Sposobem na bycie dobrym człowiekiem, Arystoteles dodawał jeszcze: uprawiam duchowość, by poznać samego siebie, odkryć swój potencjał. 

A czy Twój potencjał jest odkryty, czujesz się spełniony?

- Wciąż nie jestem spełniony w pracy charytatywnej. Prowadzimy z Anną jadłodajnię dla bezdomnych i ubogich. W zimie karmimy kilkaset osób dziennie. Od kilku lat usiłuję zdobyć środki na kilkanaście jadłodajni w całej Polsce, a nawet wejść do innych krajów, które potrzebują takiej pomocy. Moim życiowym idolem jest Marek Kotański, wykonał gigantyczną, sensowną pracę. Wiem, że też tak mogę. 

A dlaczego Ci się nie udaje?

- Bo pochłania mnie teatr. 

* Grzegorz Bral - urodzony w 1961 roku aktor, reżyser, pedagog. Współtwórca z Anną Zubrzycką alternatywnego teatru Pieśń Kozła (1996), wcześniej przez kilka lat aktor Gardzienic Włodzimierza Staniewskiego. Nauczyciel technik aktorskich, jego teatr jest filialną placówką Wydziału Dramatycznego Manchester Metropolitan University. Przed pięcioma laty (2005) wymyślił i do dziś organizuje Brave Festival, prezentujący ginące tradycyjne kultury świata. Ma syna, studenta psychologii.

Magda Podsiadły
Gazeta Wyborcza Wrocław
3 lipca 2009
Portrety
Grzegorz Bral

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...