Smutno i wesoło z piosenkami

Rozmowa z Małgorzatą Warsicką

- Hanoch Levin jest sadystą, znęca się nad swoimi bohaterami i nie pozostawia żadnych złudzeń co do charakteru przedstawianych zjawisk. Mówi wprost, jak jest i nie ma wątpliwości, że może być inaczej - słowem: naga prawda - rozmowa z Małgorzatą Warsicką, reżyserką sztuki Hanocha Levina "Jakobi i Leidental" w Tarnowskim Teatrze

Beata Stelmach-Kutrzuba: W Internecie można podobno znaleźć wszystko, ale informacji o Pani niewiele...

Małgorzata Warsicka: Informacji o mnie rzeczywiście niewiele, bo jestem początkującym reżyserem. Pochodzę z Bydgoszczy, studiuję na czwartym roku Wydziału Reżyserii PWST w Krakowie. W teatrze profesjonalnym, jak tarnowski, w zasadzie debiutuję. Zrobiłam wcześniej "Poskromienie złośnicy" w Teatrze Studyjnym w Łodzi, ale to był spektakl ze studentami - ich i mój dyplom. Ponadto współpracowałam z Akademią Muzyczną w Poznaniu i Akademią Muzyczną w Bydgoszczy, gdzie reżyserowałam przedstawienia z udziałem studentów, które były pokazywane zarówno na uczelniach, jak i na Operowym Forum Młodych w Bydgoszczy.

Była Pani także asystentką znanego dramaturga i reżysera rosyjskiego, Iwana Wyrypajewa.

- Taki teatr, jaki on proponuje, bardzo mi odpowiada, dlatego starałam się o tę asystenturę. Stosuje on specyficzną technikę prowadzenia aktorów. Nie jest ona może całkowicie nowatorska i z powodzeniem wykorzystują ją też inni, ale Wyrypajew dla swojego teatru stworzył całą ideologię gry aktorskiej nastawionej na widza - aktor nie identyfikuje się ze swoim bohaterem, lecz opowiada jego historię, mając na uwadze obserwującą go publiczność. Oczywiście nie każdy tekst poddaje się takiemu teatrowi, ale ponieważ w swojej pracy chcę wykorzystywać różne techniki, ta asystentura była dla mnie ciekawym doświadczeniem. Zresztą równie, a może nawet bardziej interesującym dla mnie przeżyciem zawodowym było asystowanie Mariuszowi Trelińskiemu przy jego ostatniej premierze w Teatrze Narodowym w Warszawie - "Zamku Sinobrodego". Ogromny zespół, masa ludzi pracujących przy spektaklu - zobaczyć jak działa taki moloch, kiedy na dodatek reżyseruje Treliński, to było naprawdę coś fascynującego. Przyznam też, że teatr muzyczny bardzo mnie pociąga.

Jak Pani trafiła do Tarnowskiego Teatru?

- Zostałam zaproszona przez panią Ewelinę Pietrowiak, która widziała mój egzamin na drugim roku w szkole teatralnej oraz jedną z moich studenckich oper na festiwalu w Bydgoszczy. Porozmawiałyśmy i tak się tu znalazłam.

Czym podyktowany był wybór dramatu Levina na tarnowską premierę?

Na pierwszym roku szkoły teatralnej robiłam czytanie tego właśnie tekstu. To było tuż po ukazaniu się antologii dramatów Levina, którą przeczytałam jako pilna studentka. W efekcie zakochałam się w tej sztuce. Później jednak zapomniałam o niej i dopiero podczas rozmowy z Eweliną Pietrowiak przypomniała mi się. Pomyślałam, że "Jakobi i Leidental" to jest właśnie to, co chciałabym zrobić w Tarnowie. Wróciłam do tekstu po latach i czytam go zupełnie inaczej, ale tym bardziej jest to dla mnie ciekawe.

W paru słowach: o czym jest ta sztuka?

- Jest to przede wszystkim spektakl muzyczny, komedia, ale nietypowa, raczej rodzaj tragikomedii z piosenkami.

A o czym jest?

- O samotności. Trójka ludzi ma potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem, bardzo pragną się ze sobą spotkać, jednak nie udaje się to. Trafiają na przeszkody, które nie są natury zewnętrznej - nie otaczający ich świat stawia im bariery, lecz oni sami i ich wewnętrzne zahamowania. O tym właśnie opowiadamy w w spektaklu i staramy się rozwikłać zagadkę trapiącego bohaterów strachu przed uczuciem, czegoś, co mówi im: stop, tam jest niebezpiecznie.

W 2010 roku oglądaliśmy w Tarnowie inną sztukę Levina - "Szyc" - świetny tekst, znakomicie wyreżyserowany przez Annę Nowicką. Pojawia się w nim dość specyficzny rodzaj gorzkiego, ocierającego się o cynizm humoru...

- Hanoch Levin jest sadystą, znęca się nad swoimi bohaterami i nie pozostawia żadnych złudzeń co do charakteru przedstawianych zjawisk. Mówi wprost, jak jest i nie ma wątpliwości, że może być inaczej - słowem: naga prawda. Oczywiście naszym zadaniem jest z tym polemizować, zadawać pytania. Jednak rzeczywistość u Levina bywa bardzo gorzka i smutna, stąd wspomniany przez panią rodzaj humoru.

Jak pracuje się Pani w Tarnowie?

- Po ostatnim doświadczeniu, kiedy miałam dwunastu młodych adeptów aktorstwa "pod sobą", tutaj pracuję z trójką zawodowców w profesjonalnym teatrze, więc sytuację mam komfortową. Uważam, że świetnie się rozumiemy. Ponadto otaczają mnie tu życzliwi i bardzo pomocni ludzie.

Do obsady aktorskiej zaprosiła Pani grającego gościnnie w Tarnowie Bartosza Woźnego. Czy w zespole zabrakło odpowiedniej osoby do roli Itmara Jakobiego?

- To nie jest kwestia odpowiedniej osoby, tylko po prostu zabrakło aktora. Początkowo zresztą rozważałam obsadę całkowicie tarnowską, ale jeden z aktorów, jak to się mówi, "wypadł z niej", więc miałam możliwość zaproszenia kogoś z zewnątrz. Tak się złożyło, że jest to Bartek. Znamy się trochę prywatnie przez mojego przyjaciela, który z nim pracował we Wrocławiu w Teatrze Współczesnym. Widziałam go na scenie tego teatru i sądzę, że jest idealny do tej roli. Dobra obsada w spektaklu to podstawa, a wydaje mi się, że ten dobór aktorów: Matylda, Jerzy i Bartek to obsada świetna - nie mogłam trafić lepiej.

W przedstawieniu ważną rolę odgrywa śpiew, a więc i muzyka. Czy została skomponowana specjalnie do tej inscenizacji?

- Tak. Na dole (na Scenie Underground - przyp. red.) siedzi właśnie kompozytor i dopracowuje ostatnie szlify. Karol Nepelski, autor muzyki, to znakomity kompozytor i wykładowca w Akademii Muzycznej w Krakowie. Inspirujemy się kabaretem, trochę muzyką średniowieczną, ale przetwarzamy dźwięki elektronicznie. W efekcie jest to taki mix i ciekawy eksperyment muzyczny.

Oprócz reżyserii robi Pani też scenografię do spektaklu.

- Z wykształcenia jestem również architektem. Zanim zajęłam się reżyserią teatralną, ukończyłam Wydział Architektury na Politechnice Krakowskiej, a nawet trochę pracowałam w tym zawodzie. Mając więc do dyspozycji małą przestrzeń Sceny Underground, gdzie nie jest potrzebna jakaś olbrzymia instalacja, wolę scenografię robić sama, bo wtedy mam kontrolę nad całością inscenizacji.

Zachęci Pani naszych Czytelników do przyjścia na Pani przestawienie?

- Do teatru w ogóle trzeba chodzić, bo to rozwija umysłowo i duchowo. A jeśli chodzi konkretnie o tę sztukę? Cóż, mogłabym powiedzieć, że to jest komedia, że będzie i wesoło, i smutno. Jest to zarazem spektakl muzyczny, więc oglądać się będzie dobrze itd. Najważniejsze jest jednak to, że chcemy coś widzom opowiedzieć i zapraszamy przede wszystkim na tę historię. Ciekawa jestem, jak ludzie będą reagowali, bo choć nie jest to widowisko interaktywne i nie wciągamy publiczności do spektaklu, to stosując nowe metody prezentacji teatralnej, zapraszamy widzów do swoistej rozmowy, do intelektualnego dialogu z nami. Mam nadzieję, że tarnowianie wyniosą ze sztuki coś więcej niż tylko obejrzaną historyjkę.

Beata Stasińska
Temi
21 marca 2014

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia