Śniadanie bez końca

"Panny z Wilka" - reż. Maja Komorowska - Teatr Collegium Nobilium

W Pannach z Wilka, wyreżyserowanym przez Maję Komorowską dyplomie Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie, aktorzy są niebezpiecznie blisko widowni, na wyciągnięcie ręki. Niemal czujemy ich oddechy. Nic dziwnego, w tej zamkniętej przestrzeni wszystko ma znaczenie. Liczy się każdy gest, każdy grymas.

W warstwie psychologicznej mistrzowski spektakl Komorowskiej jest sublimacją przesłania Jarosława Iwaszkiewicza o okrucieństwie „straconego czasu”. Rozczarowanie bohaterów i w opowiadaniu, i w przedstawieniu ma w gruncie rzeczy to samo źródło. Chodzi o przekleństwo nostalgii. Iwaszkiewicz powtarzał: minionego czasu nie można odzyskać, wspomnienia przynależą do rzeczywistości dokonanej. Próba powrotu do dawnych miłości, zachwytów, egzaltacji czy oczarowań jest z góry skazana na klęskę.

W literackim pierwowzorze Wiktor Ruben był dobiegającym czterdziestki mężczyzną, który niespodziewanie, także dla siebie, odwiedza majątek kuzynów, zapamiętany z młodości (Wilko przypomina Byszewy, majątek pod Łodzią, gdzie w latach 1911–1914 młody Iwaszkiewicz dorabiał w letnie miesiące jako nauczyciel domowy). Po raz ostatni był w tym miejscu piętnaście lat wcześniej. Przez ten czas Julia doczekała się bliźniaczek, Jola wyszła za mąż, Fela umarła przedwcześnie, także Zosia i Kazia są zupełnie innymi kobietami, a mała Tunia wyrosła na piękną pannę, niepokojąco podobną do Feli.

Niby wszystko wygląda podobnie. Wilko, ogród, las. Ale dobry czas minął. Gdzieś zgubił się sens. Dawna erotyczna gorączka młodości, szalona kotłowanina przeczuć, zamieniła się w dojrzałą seksualność, czasami w perwersję. Zniknęły marzenia, pojawił się wstyd, który koniecznie trzeba zakrzyczeć, odtańczyć przy fokstrocie, albo przykryć ironią i cynizmem.

Budowany opisami, niemal pozbawiony dialogów utwór Iwaszkiewicza zdumiewająco dobrze sprawdza się nie tylko w kinie (legendarny, nominowany m.in. do Oscara film w reżyserii Andrzeja Wajdy z 1980 roku),
ale także w teatrze. Niedawno powstało kilka bardzo interesujących scenicznych adaptacji tego tekstu, na przykład w reżyserii Tomasza Koniny w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu czy Krzysztofa Rekowskiego w poznańskim Teatrze Polskim. Jednak o ile we wspomnianych przedstawieniach oraz w filmie Wajdy najważniejsza była emocjonalna reakcja bohaterek na przyjazd Rubena, o tyle Komorowską w o wiele większym stopniu zainteresował wymiar filozoficzny opowiadania: struktura pamięci.

W pierwszych minutach spektaklu dziewczęta usługujące Wiktorowi wesoło chichoczą, dziecinnie manewrują sztućcami. Oglądamy panienki wcielające się w role dojrzałych kobiet. Aktorki są oczywiście dużo młodsze od bohaterek literackich, ale pod opieką wnikliwej inscenizatorki odnalazły w sobie taką wrażliwość, która pozwoliła im zwyciężyć ograniczenia biologii. Po chwili zapominamy o metryce. Kazia, Tunia, Jola i Zosia rozpuszczają piękne włosy. Smutnieją. Ruben trzyma w rękach aparat fotograficzny. Kiedyś być może fotografował Felę, najbardziej eteryczną pannę z Wilka. Ale Fela umarła. Jej grób stoi opuszczony i zaniedbany. Zdjęcie utrwaliło grymas twarzy, nie ocaliło jednak emocji. Fotografia to tylko substytut pamięci – udający prawdę, niedoskonały. Ale i pamięć działa podobnie: kogo naprawdę kochał Wiktor – zmarłą Felę, której obraz nosił w sercu niczym relikwię, czy może jednak Julcię, do której wędrował nocami? Nie ma jednej prawdy. Nie da się tego rozstrzygnąć.

„Kiedy się zastanawiam, co jest treścią opowiadania Panny z Wilka, myślę, że jest nią i to, i tamto, i jeszcze coś innego” – mówił Andrzej Wajda. „I to jest właśnie precyzyjna odpowiedź. Jakaś cienka nitka łączy nas z tym opowiadaniem, jakbyśmy w sobie odgrzebywali coś dawnego, coś z dzieciństwa, coś lepszego, coś piękniejszego”. W filmie Wajdy rolę Rubena zagrał Daniel Olbrychski, wybitne kreacje panien stworzyły Maja Komorowska, Stanisława Celińska, Anna Seniuk, Christine Pascal i Krystyna Zachwatowicz. Studentki filmowej Joli, chcąc nie chcąc, musiały zmierzyć się z tym deprymującym porównaniem. Ich wygrana to efekt wielomiesięcznej, fascynującej pracy, dzięki której z wolna stawały się mieszkankami Wilka.

Mimo wszystko patrzyłem na podopiecznych Komorowskiej z mieszaniną podziwu i troski. Są na początku drogi. Ale gdzie trafią za chwilę – do teatru, czy jednak do telenoweli? Przypominam sobie wcześniejsze dyplomy warszawskiej Akademii Teatralnej w reżyserii Komorowskiej. W Teraz ja... z 1990 roku, spektaklu opartym na tekstach m.in. Aleksandra Ostrowskiego i Antoniego Czechowa, debiutowali Artur Żmijewski, Agnieszka Glińska i Tomasz Sapryk. W Letnikach Gorkiego z 1994 roku świetne role stworzyli Katarzyna Herman, Redbad Klijnstra, Andrzej Szeremeta i Agata Kulesza. W spektaklu Albośmy to jacy tacy... według Wesela Wyspiańskiego z 1998 roku reżyserka pewną ręką wprowadzała do zawodu m.in. Marcina Przybylskiego i Karolinę Dryzner. Wreszcie w głośnych Opowieściach Hollywoodu Christophera Hamptona z 2006 roku fantastycznie debiutowali Paweł Paprocki i Wojciech Żołądkowicz. Piszę jednak wyłącznie o pozytywnych przykładach spełnionych aktorskich karier z ostatnich dwóch dekad, zdając sobie sprawę, że nie dla wszystkich panien (oraz panów) z Wilka los będzie równie łaskawy. Maja Komorowska oddała studentom talent, czas i energię. Dalej będą musieli wybierać samodzielnie.

Każda z Iwaszkiewiczowskich bohaterek została w tym spektaklu obdarzona innym charakterem. Najmłodsza z sióstr, Tunia, wydaje się dziecinna i naiwna, ale Marta Kurzak subtelnie zaznacza moment przemiany, kiedy z pisklęcia wykluwa się ptak, a dziewczyna staje się kobietą. W pozornie niewidocznych gestach, w kilku inaczej zaintonowanych kadencjach widzimy zaczątki choroby, której komponentami będą ironia i wstyd, okrucieństwo i bezsilność. Jola to erotyczny fantazmat opowiadania. Urodziwa, pełna seksapilu Marta Sroka walczy z kruchością tej postaci. Na zewnątrz udaje ordynarną, ostrą i wesołą dziewczynę, ale wewnątrz jest porcelanowa, niewinna. Jej ciało jest wyabstrahowane od duszy. Miłosne spotkanie Rubena i Joli nie ma konsekwencji. Oboje zbliżyli się cieleśnie, ale nie potrafili odnaleźć duchowo. Dla Zosi, granej przez Martę Chyczewską, nieprzystępna maska jest pozą. Kiedy drwiąco pyta Wiktora, jak radzi sobie bez kobiet, słychać bolesne rozczarowanie w jej głosie. Bo ona robi „to” bez miłości. Największy dramat przeżywa jednak Kazia (Diana Zamojska) – gospodarna, niezauważana, niezamężna (mąż zostawił ją dla innej). Rodzinne popychadło. Do wspaniałej spiżarni wkłada kolejne słoje z dżemami, konfiturami, sałatkami. Wekuje wspomnienia. Naczynia tylko pozornie wypełnione są smaczną treścią – to przechowalnia pamięci, ponure mauzoleum.

Kolejnym odkryciem Komorowskiej jest stała obecność wojny w Wilku. Lata w okopach zrobiły swoje. W Wiktorze nie ma śladu uroczego fantasty, bon vivanta. Zbyt często widział śmierć, żeby po szczeniacku cieszyć się życiem. Nawet banalna włoska piosenka, o zaśpiewanie której zostanie poproszony, szybko zamieni się w wojenny szlagwort o „rozmarynie”, który „rozwija się”.

Młodzi aktorzy pokazują te wszystkie trudne do zdefiniowania, ulotne emocje bez cienia fałszu. Kamil Dominiak, odtwórca roli Wiktora, prezentuje rzadki typ przedwojennego młodzieńca. Szlachetne rysy, delikatny tembr, skupienie w ruchach i emocjach – Ruben w jego interpretacji, pomimo upływu lat, jest taki jak w młodości, niepewny siebie, niespełniony. Dla bohaterek pozostanie pierwszą, najważniejszą instancją, idolem, świętością. To dla niego krzątają się w kuchni, nieustannie zmieniają stroje i fryzury, pozują do zdjęć, pospiesznie nakrywają do stołu.

Początkowo w gestach „panien” można dostrzec pełne napięcia oczekiwanie, że za chwilę na pewno wydarzy się coś niezwykłego. Padnie wyznanie, które wszystko zmieni. Młodość powróci, a wraz z nią przyjdzie miłość. Ale zmęczony Wiktor liczy dokładnie na to samo. Marzy, że Jola weźmie go za ręce, wpadną w objęcia, przekreślą piętnaście lat czczego życia itd. Niestety, nic takiego się nie wydarzy. Wilko już na zawsze pozostanie magazynem starych dekoracji. A każdy spacer będzie rewersem piękniejszych promenad. Każda rozmowa przywoływać będzie inne, mądrzejsze dyskusje. Każda piosenka – zasłyszaną przed laty melodię.

W przedstawieniu Komorowskiej Ruben, spoglądający na ciągle bardzo piękne, ale i niepokojąco smutne panny, ukazuje słabość charakteru, której zawdzięcza bezradne status quo. Dobrze się zapowiadał, miał charyzmę, fascynował, ale żaden wielki projekt się nie wypełnił. Jego czas minął. Jola, Kazia i Zosia (w spektaklu Komorowskiej zabrakło postaci Julci, którą w filmie Wajdy grała Anna Seniuk) patrząc na dawny erotyczny fantazmat, zastanawiają się: a więc to było tylko tyle, tam nie było nic więcej?... W moim ulubionym opowiadaniu Jarosława Iwaszkiewicza, Sérénité, stary człowiek, mogący być Wiktorem Rubenem u schyłku życia, żegna się ze światem. Znalazł się w pięknym miejscu, powrócił do urodziwych ludzi, ale czas teraźniejszy rymuje się dlań jedynie z hymnem na cześć przeszłości. Mówi: „Życie układa się zależnie od tego małego momentu, od jednego gestu, od jednego słowa. I w ogóle nie wiemy, jak byłoby, gdyby tego słowa czy gestu nie było”. Wiktor przyjechał kiedyś do Wilka, rozkochał w sobie dziewczęta. Wszystko, co robił później – było w cieniu tamtego lata. Mężczyźni, w których zakochiwały się „panny”, stanowili zwulgaryzowane odbicie rysów i charakteru dawnego korepetytora. Nawet kolejni adoratorzy Joli, grani przez Kamila Przystała i Igora Obłozę, to jego dwa warianty. Jeden przypomina Rubena-poetę, drugi Rubena-żołnierza.

Kiedy z ust Wiktora padnie najważniejsza kwestia: „posiąść coś naprawdę to jest rzecz niemożliwa”, to w tym przejmującym stwierdzeniu ukryty będzie bolesny paradoks. Młodemu Rubenowi wydawało się, że posiadanie ludzi i świata przynależy do wewnętrznego rytmu natury. Wszystko przychodzi samoistnie. Po latach wrócił do Wilka, żeby zrozumieć rozmiary tamtej pomyłki. Ale zduszona, pełna niedopowiedzeń atmosfera miejsca, w którym ponownie się znalazł, nieoczekiwanie zadziałała nań odurzająco, jak mocne perfumy Joli. Uświadomił sobie jedynie, że to, co spotkało go w Wilku, było nie tylko przygnębiające, ale także piękne. Znowu zapamięta wszystkie szczegóły. Nie tylko dawny krój sukienki Feli, jej miarowy oddech, wymuszony racjonalizm Kazi, erotyzm Julci, chłód Zosi, dziecięcą naiwność Tuni – miejsce to będzie odtąd kojarzył także z zapachem świeżych korniszonów, motywem walca dochodzącego z gramofonu, tiulową sukienką Joli, cieniem księżyca wpadającym do werandy.

Trwa finałowa biesiada. Śniadanie bez końca. Koncert podawanych naczyń, dźwięk sztućców, nalewanie herbaty. Hedonistyczna samowystarczalność świata kobiet. Liczy się ich biologia, przywiązanie, nieuchwytność więzów krwi. Wiktor jest w tej rzeczywistości natrętem. Nie pasuje. Pomiędzy krojeniem sera a podawaniem pieczywa powie: „Wyjeżdżam”. I zniknie. Nazajutrz Tunia znowu rozwinie przygotowany przez Kazię świeży obrus. Nad Wilkiem zaświeci słońce.

Łukasz Maciejewski
Teatr
25 czerwca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia