Sny i widma

"Koniec" - reż: Krzysztof Warlikowski - Nowy Teatr w Warszawie

Pierwszym zaskoczeniem jest brak wielkich pleksiglasowych konstrukcji, mieszczących sedesy, umywalki czy meble pokojowe, które stały się nie tyle wyznacznikiem stylu, ile manierą teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Przestrzeń skomponowana panoramicznie, szeroka płaszczyzna z drewnianych paneli mieści dwa niskie szerokie okna. to po lewej podzielone prostopadle na cztery części metalowymi żebrowaniami. po prawej płaską taflę tworzą trzy szyby

Obydwa okna posłużą jako ekrany, na których oglądać będziemy aktorów filmowanych na żywo w czasie kolejno rozgrywanych sytuacji. Prostopadle do drewnianej płaszczyzny biegną dwie szare ściany, od strony widowni zaginają się do środka w kształcie litery L i w miarę rozwoju akcji będą pełnić funkcję dodatkowych wnętrz. Ponieważ duże okna zmontowane są z małych szybek jak w starych fabrykach, cała przestrzeń gry, w której pojawiają się niezbędne rekwizyty - stół, fotele, łóżko, materac - przypomina minimalistyczne postindustrialne wnętrze. Zwłaszcza gdy główna ściana rozsunie się na boki. ukazując pustą taflę parkietu otoczoną drewnianymi panelami, na których również pojawią się obrazy grających aktorów. W pewnych momentach na górnej krawędzi konstrukcji zaświecą się intensywnie zielone listwy, dodając osobliwej przestrzeni nutę niesamowitości. Potrzebnej, skoro tematem spektaklu jest koniec, brama, ta ostateczna, zza której nie ma powrotu.

Już pierwsze sekwencje, wydobywane nikłym światłem z mroku, w których postać odziana w czarny koronkowy kostium samotnie wygina ciało w akrobatycznym ni to tańcu, ni to ekstazie, wprowadzają widzów w atmosferę przygody w nocnym klubie. Długie czarne włosy i ciało tancerza niepokoją seksualną nieokreślonością; brak piersi wskazuje na mężczyznę, brak genitaliów każe podejrzewać kobietę. Dopiero po kilku sekwencjach, gdy ta postać już owinięta płaszczem pojawi się znowu, okaże się, że to postać hermafrodyty Babylona {świetna Magdalena Popławska) z filmowego scenariusza "Nickel Stuff" Bernarda-Marie Koltesa.

Scenariusz poświęcony lematowi śmierci, odchodzenia posługuje się tekstami z "Procesu" i "Myśliwego Grakchusa" Franza Kafki, wspomnianego wyżej scenariusza francuskiego pisarza oraz powieści "Elizabeth Costello" Johna Maxwella Coetzeego. przeplatających się ze sobą nieustannie. Aktorzy na dłużej lub krócej stają się bohaterami tych utworów, a ściślej pojedynczych scen z nich wyjętych. Postacie istnieją poza psychologią, ukazują się nagle, znikają niespodziewanie, podobnie jak we wcześniejszych spektaklach reżysera, zaskakując swoim wystylizowanym wizerunkiem, ale nie prawdą przeżyć. Gospodarzem świata przedstawionego wydaje się Marek Kalita, który występuje bodaj w każdej sekwencji jako konferansjer, urzędnik, świadek, odźwierny, czyli ktoś, kto kieruje ruchem człowieka do bramy. Nie dowiemy się jednak, czy jest strażnikiem pieczęci i czyja miałaby ona być. ale cytując w początkowych scenach spektaklu słowa kafkowskiego odźwiernego, powie, że prawo dostępne jest dla wszystkich, a logika tej historii jest logiką snu, skąd wyjście nie istnieje.

Zgodnie z tą logiką po otwarciu ściany Kalita-strażnik znajdzie się w jednym z kinowych krzeseł stojących pod tylną ścianą, by obserwować postument antycznego wojownika z tarczą i dzidą, kobietę z głową kozy i zabłąkanego Józefa K. (Maciej Stuhr), który wygłosi płomienny monolog o ojcu i własnym

umieraniu. Chwilę później, prawem kontrastu, zjawia się Tony (Jacek Poniedziałek), przedstawiony wcześniej przez Kalitę-konferansjera bohater Koltesa, szukający swego miejsca w życiu gej, w dzień pracownik sklepu spożywczego, w nocy bywalec nocnego klubu. Tu pojawia się w domu matki (Stanisława Celińska), typowej drobnomieszczanki uwielbiającej tandetne błyskotki. Gdera, krytykuje, złorzeczy, lecz nikogo marnotrawny synek nie obchodzi bardziej niż ją, więc jest jego jedynym oparciem. Podobnie w drugiej sekwencji, gdy on rozbiera matkę, przytulając się, zasłania jej piersi rękami i zasypia w jej łóżku. Dzięki owej dość osobliwej relacji (poetyka snują usprawiedliwia?) Tony doznaje ukojenia.

Przeciwnie niż Józef K., który wchodzi do pokoju panny Buerstner (Magdalena Cielecka), będącej ucieleśnieniem nienasyconej kobiecości, jakiej on nie może sprostać. Obie kafkowskie postacie reżyser obciążył jeszcze rolami reżysera i aktorki, uzależnionych od siebie w życiu osobistym i zawodowym. Pozostają nieszczęśliwi i niespełnieni, a jednocześnie niezdolni do życia bez siebie. Szamocą się więc na wielkim materacu, więźniowie własnych fantazji, emocji i wyobraźni, jak jakieś dziwne monstra, plastikowi ludzie, może dlatego, że zewnętrznie wyglądają jak z żurnala.

I znów wraca wątek Koltesowski. W domu Jackie, kasjerki ze sklepu (Anna Radwan-Gancarczyk), Tony spotyka Jo, jej syna, małego sprośnego gościa, który śpiewa o głównej i tylnej bramie ciała kochanki. Mateusz Kościukiewiez ubrany został w slipy, z których wychyla się kawałek "ciała". Z końcem sekwencji wyjmuje z tychże slipek najpierw czerwoną szminkę, by pomalować usta, później banana. Miało być ironicznie i śmiesznie, by zniwelować patos. Opowieść Jo miała uwodzić Tony\'ego. ale też. miała zapewne stać się kontrapunktem do opowieści o przejściu przez Bramę. Wyszło nie jak zwykle, tylko gorzej, poniżej poziomu artystycznego, jakiego można się było spodziewać po "Krumie" czy "Aniołach w Ameryce" chociażby.

Być może dlatego późniejsze sceny Tony\'ego i Babylona, pełne nie tyle napięcia erotycznego, ile rywalizacji na śmierć i życie, nie zdołały mnie zainteresować, chociaż powinny, a były ważne: Babylon zdobył główną nagrodę w konkursie tańca, wiec jest bardzo nieszczęśliwy; utracił cel w życiu, już nic nie może zdobyć. By odroczyć swój koniec, błaga Tony\'ego, zwycięzcę poprzedniej edycji konkursu, o to, by stanął do rywalizacji, tym razem z nim. Gdy widz traci zainteresowanie, trzeba kilkunastu, nawet kilkudziesięciu minut, by je odzyskał.

W kolejnych scenach pojawiały sic próby nawet nie porozumienia miedzy bohaterami, lecz nawiązania relacji zwyczajnie ludzkich, jakkolwiek byłyby one skomplikowane. Aktorzy byli przeważnie bezradni, ponieważ sytuacje wymyślone zostały wedle zasady: lewą ręką za prawe ucho. Trudno się przejąć dramatem egzystencjalnym pana K.. gdy grający go goły aktor sunie powolutku do stojącej naprzeciw kanapy, a kabelek od mikroportu wpija się mu między pośladki. Perwersję Leni zaś Maja Ostaszewska gra wymyślonym krokiem modelki, wystudiowanymi ruchami manekina, noszącego strój jak na pokazach mody haute couture. To nawet nie femme fafule, ale kobieta upozowana na cyborga. Gdzie jej syreni wdzięk, o którym wspomina? Podobnie wystylizowana została panna Buerstner; Magdalena Cielecka wygląda jak dzidzia-piernik: w wysokich szpilkach i w czarnym swetrze oraz z wieńczącą sylwetkę chudej dziewczynki czarną peruką. Role w tym spektaklu, budowane dobrze już znanymi gestami, minami z poprzednich spektakli Warlikowskiego, rodzą podejrzenie, że spektakl jest remanentem dotychczas używanych chwytów i środków wyrazu. Mało finezyjnych. Może aktorzy grają tu widma nawiedzające wyobraźnię reżysera albo sumują dotychczasową drogę artystyczną. Czyżby ze szczytu była już widoczna droga w nieskończoność?

Zaiste z tego punktu widzenia to spektakl dyktowany pychą i samozadowoleniem. Nie wiem tylko, czy słusznie, bo jeśli przypomnieć sobie, w jaki sposób konstruował oniryczną rzeczywistość wielu przedstawień Jerzy Grzegorzewski, należałoby się chwycić za głowę i krzyczeć: O rany, gdzieśmy zabrnęli! Warto sobie przypomnieć, jakim cudownie nieprzewidywalnym rytmem poruszali się po scenie aktorzy, jak zmieniała się przestrzeń, ukazując uskoki, nieoczekiwane korytarze wyobraźni, jak reżyser konstruował kostiumy. A jeśli ktoś tamtych przedstawień nie pamięta, przypomnę chociażby "Ślub" Jerzego Jarockiego i sceniczną intensywność bycia postaci, męczącą i dotkliwą jak w najgorszych snach właśnie. Pamiętając tamte spektakle, nie mogę się zachwycić podróżą do wnętrza głowy Krzysztofa Warlikowskiego. Poza sceną ostatnią, stanowiącą całość samą w sobie, czyli spotkaniem z Elizabeth Costello (Ewa Dałkowska), bohaterką prozy Coetzeego. Ta pisarka, racjonalistka, ateistka przed Bramą spotyka Strażnika (Marek Kalita), który domaga się deklaracji wiary, ale pozwala zajrzeć za Bramę. Czekając na rozpatrzenie deklaracji, pisarka dzieli pokój hotelowy ze sprzątaczką polskiego pochodzenia (Stanisława Celińska). Wydawałoby się światy nie do pogodzenia, a jednak porozumienie okazuje się możliwe, na poziomie najprostszych czynności i odruchów właściwie. Ot, choćby pomoc przy ścieleniu łóżka, wspólne zjedzenie jajek na twardo. Suche deklaracje intelektualistki rozbijają się o miękkie, potężne ciało prostej kobiety, która czuje i rozumie nie mniej niż jej wykształcona sublokatorka. Mało tego, potrafi się zwyczajnie i po ludzku cieszyć życiem, a gdy zaczyna gwizdać, a potem nucić rumbę Saraghiny z "Osiem i pół" Felliniego, wiadomo, kto jest prawdziwym artystą życia. I komu być może łatwiej dojść przez Bramę do królestwa niebieskiego. A to zasługa dwóch bardzo dobrych aktorek tudzież spójności tekstu w tej sekwencji.

Jakość artystyczna, tak zwana forma, by się posłużyć bułowatą terminologią, określa treści. Otóż są one niewątpliwie uniwersalne, bo jedno, co każdy z nas musi. to umrzeć. O życiu do śmierci opowiada niemal cala literatura światowa, każdy z twórców na swój sposób. Połączenie w jedną teatralną narrację tak różnych autorów, jak Kafka, Koltes i Coetzee, pokazuje przede wszystkim wzajemną nieprzystawalność tonacji, intensywności przeżyć, zawartych tam sensów. Kwestia klasy, rangi cytowanych tekstów nie jest bez znaczenia, ale tu traktuje się je z nonszalancją, jakby nie istniały setki komentarzy, od filozoficznych po kabalistyczne, utworów Franza Kalki na przykład. Dla autorów scenariusza nadrzędna wobec innych sensów jest wizja, medytacja, podróż po intymnych rejonach psychiki reżysera.

Dla widza, który łatwo może się pogubić w owych piętrowo budowanych postaciach i ich relacjach, może to być i mylące, i męczące; wielu wychodziło w czasie przerwy, nie zważając na drogie bilety oraz odległość studia filmowego we Włochach, gdzie spektakl pokazywano, od środków komunikacji. Ale nikt zdaje się tym nie przejmować. W zespole panuje przekonanie o wyjątkowości wyobraźni reżysera, jego niesamowitym talencie, sukcesach etc...

Warto może zapytać, czy ostatnia produkcja wyznacza trop, jakim będzie podążał Nowy Teatr? Na razie ani liczba produkcji (jedna na półtora roku), ani jej jakość na to nie powalają, nie jest to wiele jak na dwuletnią pracę trzydziestu prawie etatowych pracowników zespołu. Działa on wprawdzie bez stałej siedziby (powstanie za cztery do pięciu lat), ale sposób myślenia o wspólnej pracy widać już dość dobrze. Na pewno nie można liczyć na teatr repertuarowy, szef teatru bowiem, jak wyznał w wywiadzie, nie znajduje w tekstach dramatów inspiracji. Zajmuje go przede wszystkim własne wnętrze, jak mieliśmy okazję się przekonać, i praca za granicą, ładnie zwana tułaczką z wyboru. Dla widzów na razie oferta brzmi: Zrób to sam. Czyli cykl wykładów-spotkań inspirowany popularnym telewizyjnym programem Adama Słodowego. Prawie w każdą niedzielę w południe widzowie mogą szukać wraz z zaproszonymi do prowadzenia spotkań "wybitnymi osobowościami" odpowiedzi na pytania: jak zrobić muzykę przy pomocy zabawek?, jak napisać reportaż?, jak narysować film animowany?, jak zrobić sobie ogród?, jak wygrać na wyścigach konnych?, jak nic nie robić?, jak wspinać się w pustym pokoju?, jak przyrządzić potrawę z Flauberta? itd., itp.

Oprócz tego widzowie mogą uczęszczać w każdą środę do Klubu Nowy Wspaniały Świat na wykłady pp. Katarzyny Bojarskiej. Katarzyny Fazan i Romana Pawłowskiego. Słowem, zawracanie kijem Wisły, bo z teatrem to niewiele ma wspólnego. I mieć nie będzie, ponieważ "Nowy Teatr to i tak nie będzie moje czy nasze miejsce. To będzie miejsce dla Warszawy. My tam będziemy wracać, żeby pracować nad spektaklami, ale nie będę tego traktowa! jak swojego teatru. To będzie miejsce spotkań różnych dziedzin sztuki. Rodzaj video biblioteki, teatru, filmoteki, a nawet coś na kształt przechowalni dworcowej, gdzie ludzie będą mogli po prostu posiedzieć. Ja nie szukam stałego miejsca, ono jest wręcz niebezpieczne. Widma mnie inspirują. Nic stałe miejsca" ("Przekrój" z 3.10.2010). Można i tak, tylko, o ile wiem, władze miasta mają zamiar budować teatr, skoro od dwóch lat łożą na etaty zespołu artystycznego wcale niemałe pieniądze. Videotece, przechowalni nie są one potrzebne, i zdaje się dla takich przybytków nie trzeba budować specjalnej siedziby wyposażonej w typowo teatralne urządzenia, także kosztowne. Czegoś tu nie rozumiem ani w postępowaniu artystów, ani władz miasta.

Elżbieta Baniewicz
Twórczość
28 grudnia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia