Sól na zmasakrowane jądra

"Tango Łódź" - reż. Adam Orzechowski - Teatr Powszechny w Łodzi

To było bodajże dwie godziny. Dwie godziny nawet nie szkolarskiej akademii, nie nieporadnego bryku z historii miasta... Dwie godziny siedzenia na widowni i zastanawiania się... bo przecież wszystko ma swój styl... wszystko ma jakąś formę... ale gdy patrzyłam na „Tango Łódź" świadoma, że czeka mnie konieczność opisania tego doświadczenia teatralnego – czułam, że nie podołam, że mija już ładnych parę lat, jak robię w tym biznesie, piszę o nim, czytam, uczę, a grany przede mną spektakl sprawia, że czuję się bezradna.

Bo w sumie, jak pisać o przedstawieniu, którego nie spaja żadna myśl organizująca sensy, które nie ma dobrego tekstu, a co za tym idzie – ról do zagrania. Aktorzy wykrzykują przez megafony komunistyczno-historyczne sztampy myślowe. Odbębniają kolejne etiudy na scenie, kolejne wejścia i zejścia. Są świadomi, że w tym spektaklu wiele się nie wygra więc lecą Brechtem, jako ostatnim pasem bezpieczeństwa. Bardziej prezentują tekst na scenie, niż go grają. Czują, że ich historia się nie klei, że bujanie się w szafach zawieszonych pod sufitem nie zbuduje napięcia dramatycznego. Trzeba jednak jakoś przedyndać do końca.

„Tango Łódź" to taka publicystyka historyczna o niezidentyfikowanym odbiorcy. Nie licealista, nie prawica, nie lewica - by nie mógł się doczepić rewizor incognito nasłany z Ministerstwa. Takie spektakle są w jakimś sensie dobrym doświadczeniem warsztatowym. Na jego podstawie można wysnuć teorię, że teatrolodzy kształceni w Łodzi powinni pisać o spektaklach łódzkich, krakowscy o krakowskich itd. Ich zregionalizowane doświadczenie teatralne buduje im warsztat do pisania o spektaklach oglądanych na miejscu. Co ma jednak zrobić recenzent, który uciekł z Łodzi do Krakowa i z takim przestawionym filtrowaniem do Łodzi jednak wrócił? Siedzi na spektaklu ciekaw „nowego", wychwytuje słowa o puszkach kakao i ich skomplikowanej zawartości. Słucha przypowiastek o dwóch Niemcach i gęsi. O czasach, gdy obsmarowany chuligańskimi napisami Widzew był jeszcze wsią z krowami i kurami. Chwyta potencjalności, by coś na nich zbudować. Kiełkują w nim myśli o mieście, które bóg pokarał przemysłem. Jednak w pewnym momencie orientuje się, że słuchane słowa nie spajają się w żadną istotniejszą całość. Historia, która mogłaby misternie przeplatać spektakl, łączyć wątki, rozsupływać osnowy, jest traktowana jak słabej jakości materiał, który ciągle się pruje i rozdziera. W takich okolicznościach niczego się nie wydzierga. Kolejne daty padają z ust aktorów, jak numery totolotka: 1905, 1918, 1939, 1944, 1956... 1989. Za wylosowaną datę otwarcia Centrum Handlowego Manufaktura (które jest w tej narracji złowrogim signum temporis włókienniczej Łodzi, bezlitosnym perfectum, którego nie da się cofnąć), można dostać co najwyżej talon na wakacje nad Balatonem.

Biedny recenzent, który widzi, że nie kroi się przed nim materiał na piękny tekst naiwnie zakłada, że jego opinia jest spójna z odczuciami siedzących wokół. Przecież taki spektakl powinien być zdjęty na dniach. Coś takiego nie ma prawa się utrzymać... Przedstawienie dobija do ramy zamknięcia i następuje szok. Nie jest szokiem słabo zagrany spektakl, bo takich już się trochę w życiu widziało. Szokiem jest reakcja publiczności, która wpada w ekstazę. Wszyscy obecni mieliśmy przecież dziadków i rodziców, którzy godziny życia spędzili poskramiając rozjuszone maszyny tkackie. Wiemy, z jakimi problemami żyli, że wychodzili na ulice, że do nich strzelano. Zagrano przed nami nasze lokalne sprawy. Kogo obchodzą jakieś wydumane bezpłciowe anioły w Ameryce... gdy Nasze – jest Tutaj. Huragan euforii podniósł całą widownię do owacji. Jest w tym więc fenomen miejsca i widowni dla której to przedstawienie zostało skrojone. Obserwacja tym ciekawsza, że parę dni temu Teatr Powszechny dał świetną (moim - kształtowanym na innej glebie - zdaniem) premierę. „Miarka za miarkę" w reżyserii Pawła Szkotaka jest żywa, dynamiczna, z pomysłem, który trzyma cały spektakl w konsekwentnej realizacji. Premierowa publiczność zareagowała jednak dość chłodno. Stało się to dla mnie jeszcze bardziej znaczące po obywatelskiej ekstazie, jaką miałam okazję obserwować po „Tangu...".

„Tango Łódź" to nie jest taki podręcznikowy produkcyjniak. Aczkolwiek to określenie łomocze z tyłu głowy przez cały spektakl. Nie jest to też z pewnością dzieło, w którym widoczne byłyby inspiracje artystycznym życiem Łodzi z czasów 20-lecia międzywojennego (coś takiego zasugerowano w programie – rozumiem, że od czasu druku koncepcja się zmieniła). Najgorsza jest w tym tekście dramaturgia. Bez niej nie udźwignie się niczego. Nie ma w niej nic do zagrania, nie ma się na czym rozhuśtać. Używając sformułowania jednej z postaci: ten spektakl był jak „sól na zmasakrowane (recenzenckie) jądra". Dzień wcześniej na tym samym festiwalu widziałam porażającego „Wroga ludu" w reżyserii Jana Klaty. W historii polskiego teatru można przeczytać o spektaklach, które poprzez reakcje publiczności rezonowały opresyjną sytuację w państwie. Bardzo wygodne było dotychczasowe przeświadczenie, że tamte czasy są już daleko za nami. Nikomu nie przyszłoby do głowy, by do nich świadomie wracać, a krakowski wirtuoz z Warszawy nastroił swoich aktorów tak, że te wszystkie anegdoty z historii po prostu ożyły. Okazuje się, że wobec aktualnej sytuacji w państwie w naszej widowni skumulowała się podprogowa konieczność pretekstu, by znów jakieś sensy wyklaskiwać, by podkręcać dwuznaczność aktorskich słów. Starczy powiedzieć, że atmosfera w teatrze była tego wieczoru tak mocna, że miałam wrażenie iż zaraz będę miała „Dziady 68'" w wersji na żywo. Klata potraktował tekst Ibsena pod włos - tego zabrakło w łódzkiej realizacji Adama Orzechowskiego. Bo nie da się poruszyć publiczności jedynie stwierdzając statystyczny fakt, że stolicę przemysłu transformacja systemowa zamieniła w zagłębie sklepów monopolowych.

Jednak reakcja publiczności w pełni daje mi do zrozumienia, że mogę nie mieć racji. Nadal jednak nie jestem przekonana, czy robotnik naprawdę chce oglądać w teatrze tokarkę.

Olga Śmiechowicz
Dziennik Teatralny Łódź
27 kwietnia 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia