Spektakl, który budzi emocje i nie pozostawia obojętnym
Reżyser, wystawiający "Pannę Julię", nie ma łatwego zadania. Musi pamiętać, że przed nim dramat Strindberga realizowali najwięksi: Wajda, Hanuszkiewicz, Korzeniewski, Bergman. Na dodatek pojawia się jeszcze kwestia, o której kiedyś wspominała Krystyna Janda: "Nie znoszę strindbergowskiej Panny Julii, chociaż grałam ją już jako doświadczona aktorka. Na tej roli ciąży jakieś przekleństwo, miały z nią niesamowite problemy różne znakomitości. We Francji na przykład grała ją Isabelle Adjani, po dziesięciu dniach musiała przerwać występy i leczyć nerwy w klinice psychiatrycznej. Wcale się nie dziwię, ja też pod koniec zaczęłam myśleć, że zwariuję." Świadom tego wszystkiego Krzysztof Babicki - osiemnaście lat po realizacji w Teatrze Wybrzeże - znów - tym razem na katowickiej scenie - opowiada o utraconym honorze, "półkobiecie" i walce płci.Kiedy wchodzimy na Scenę Kameralną, Krystyna (Dorota Chaniecka) już siedzi przy stole i układa pasjansa. Na stojącej na starym piecu patelni, smaży się najprawdziwszy (pachnie!) kotlet schabowy, który później zjada Jean. Za chwilę pojawi się córka hrabiego, Krystyna zaśnie, a służący zacznie rozmawiać ze swoją panią. Będzie ją ostrzegał, że igra z ogniem, ale ona - popijając piwo - nie posłucha "takiego dużego chłopaka". Opowie jej o tym, jak chciał się zabić z miłości do niej, by później z rozbrajającą szczerością oznajmić, że wszystko zmyślił (przeczytał tę historię w gazecie), bo "przecież kobiety zawsze się bierze na błyskotki". Nazwie ją "szmatą" i będzie się dziwił, że tak łatwo mu poszło. W końcu stwierdzi, że akt miłosny z córką hrabiego niczym nie różni się od tych krótkich, upojnych chwil spędzanych z wieśniaczkami. Fenomenalna w roli tytułowej jest Ewa Kutynia. Niezwykle swobodnie przechodzi z nastroju w nastrój, ale zawadiacki ton obecny jest zarówno w prośbie, jak i w rozkazie. Wzbogaca rolę o nieoczekiwane akcenty humorystyczne - powtarzając kilkakrotnie ostatnie słowa Jeana, przesadnym szeptem prosząc o coś do picia, czy naśladując cmokaniem odgłosy pocałunków na widok amorów lokaja i kucharki. Robi niesamowite rzeczy z rytmem frazy, która w jej ustach brzmi nie tylko bardzo naturalnie, ale również niezwykle współcześnie. Czasami utożsamia się z rolą (jak w monologu, kreślącym wizję ich wspólnego hotelu), w innych momentach z kolei gra z ogromnym dystansem (te wszystkie "Boże, co ja zrobiłam!"). Niektóre kwestie - za sprawą umieszczenia ich w zaskakującym kontekście - zupełnie zmieniają pierwotne znaczenie. Dramatyczne wyznanie o słabości, która czasem ogarnia bohaterkę, czy stwierdzenie "Chciałabym pana zabić jak zwierzę!", brzmią dość zabawnie, kiedy Julia wypowiada je jakby od niechcenia, na dodatek tkwiąc z Jeanem na fotelu w dziwnej pozycji (wisząc głową w dół) i bawiąc się nogawką jego spodni. Gdy bohaterka opowiada o swoim śnie, obwiązuje nadgarstek białą chustką, tym samym antycypując finałowe podcięcie żył. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy przeczytałem, że Jeana ma grać Maciej Wizner. Aktor - pamiętny Merkutio z "Romea i Julii" i Frankieboy w "Zdobyciu bieguna południowego" - wydawał mi się za młody do tej roli. Do tej pory owego służącego grali dojrzali mężczyźni, którym daleko było do urody amantów - Jan Peszek, Roman Wilhelmi, Mariusz Benoit. Wszystko było jasne - znający życie lokaj, cynicznie bawi się naiwną dziewczyną. U Babickiego jest inaczej - Wizner w pierwszej części jest młodym chłopakiem, prowokowanym przez starszą od siebie kobietę. Później jednak kapitalnie wydobywa - na przekór ulizanej fryzurze i schludnej liberii - całą ohydę swojego bohatera. Kiedy podczas słownej szermierki z Julią powoli, bardzo wyraźnie wymawiając każde słowo, mówi: "Kochanko sługusa, dziwko lokaja, stul pysk i zabieraj się stąd", brzmi to bardzo mocno i na wskroś współcześnie. Wreszcie - Krystyna, która w przedstawieniu nie jest - jak na przykład z filmie Mike'a Figgisa - brzydkim kocmołuchem. W finale to ona triumfuje - spogląda z pogardą na swoją panią, cytując mądrości z Pisma Świętego, i z ironicznym, sztucznym uśmiechem oznajmia, że zadba o to, by nikt nie wyjechał stąd przed przybyciem hrabiego. W jednej ze scen - w miarę, jak flirt się rozwija - Julia dość odważnie poczyna sobie z "dolnymi partiami" Jeana. Bohaterka pyta lokaja, czy jest Don Juanem, a może raczej cnotliwym Józefem, a wszystko dzieje się na stole, w bezpośrednim sąsiedztwie obrazu, przedstawiającego Jezusa. Podczas przedstawienia, które oglądałem, jeden z widzów w trakcie tej sceny wstał i ostentacyjnie wyszedł. To ogromny sukces - zarówno Babickiego, jak i aktorów. Liczy się oczywiście fakt, że cała trójka trzy razy wychodziła do ukłonów, a siedzące obok mnie dwie nobliwe panie, wymieniając wrażenia po przedstawieniu, mówiły, że bardzo im się podobało. Najważniejszy jednak owego wieczoru był ten jeden widz. Swoim zachowaniem potwierdził, że powstał spektakl, który budzi emocje i nie pozostawia obojętnym. Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego, Scena Kameralna August Strindberg "Panna Julia" przekład: Zygmunt Łanowski reżyseria i scenografia: Krzysztof Babicki kostiumy: Barbara Wołosiuk muzyka: Marek Kuczyński Obsada: Ewa Kutynia, Maciej Wizner, Dorota Chaniecka Premiera: 30.05.2008r.