Spektakl nie całkiem dokończony?

"Nie całkiem wesoła historia" - reż. Józef Opalski - Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie

W większości przypadków na scenie widzimy już gotowy spektakl. Skończoną wizję, z dopracowanym każdym szczegółem. Bliższa jest też nam linearna kompozycja, niż wymieszane czasowo i przestrzennie sceny. Najnowszy spektakl w reż. Józefa Opalskiego zaskakuje formą. O tyle, że mamy wrażenie oglądania raczej... próby niż gotowego widowiska. „Nie całkiem wesoła historia" staje się w ten sposób dodatkowo dziwna i niekomfortowa w odbiorze.

Punktowe światło wyodrębnia z ciemności sylwetkę mężczyzny w białej koszuli i czarnych spodniach (Grzegorz Mielczarek). Mężczyzna ten mówi: „Nazywam się Nikołaj Stiepanowicz". Rozświetlenie sceny w większym fragmencie pozwala dostrzec, że bohater siedzi na łóżku, a za plecami ma stertę krzeseł. Każda część sceny – rozświetlana po kolei – okaże się innym pomieszczeniem, a nawet częścią innego mieszkania. Nikołaj jest profesorem, który wpada w depresyjny stan, przekonany o tym, że może niedługo umrzeć. Mimo tego, że ma wiele do stracenia (córkę, żonę, kochankę) – w scenach z najważniejszymi dla siebie osobami pozostaje raczej niemym obserwatorem rozwoju sytuacji.

Całe widowisko ma dziwny, niejasny klimat, który bierze się stąd, że sceny wydają się być zupełnie odrębne. Odgrywane po kolei, ale w luźnym ciągu, przechodzące z jednej w drugą bardzo powoli i jakby niepewnie. Być może jest zabieg celowy, ale dodatkowo zwraca uwagę fakt, że w „Nie całkiem wesołej historii" praktycznie nie ma muzyki! Cały czas odnosi się przez to wrażenie, że sceny rozgrywane są „na sucho", a efekty takie jak muzyka lub bardziej zróżnicowane światło zostaną dodane później, a to jest dopiero swoisty szkic widowiska.

Jedną z ładniejszych i ważniejszych scen jest spotkanie Katii (Joanna Mastalerz) i Nikołaja w hotelu, w Charkowie. Ona specjalnie przyjeżdża do niego, kiedy bohater jedzie zrobić rekonesans na temat narzeczonego swojej córki. Bardzo przypomina to wizytę Clarissy u Richarda w filmie „Godziny" w reż. Stephena Daldry'ego. Tylko, że w filmie to mężczyzna jest zakochany w kobiecie i nie dając sobie rady z nieodwzajemnioną miłością oraz chorobą popełnia samobójstwo. W spektaklu kobieta jedzie za mężczyzną, żeby jednak usłyszeć od niego jakąś deklarację, on jednak nie wykonuje w jej stronę żadnego gestu.

W tym spektaklu uderza niesamowita, głęboka samotność. Bohaterów Czechowa widzimy w ciemnych, cichych, małych pomieszczeniach. Ich wzajemne uczucia są raczej skrywane, a jeśli już znajdują ujście, to w sytuacji granicznej – kiedy potrzeba pomocy lub ktoś może odejść. Zagrożenie wymaga ujawnienia się. Jednak okazuje się, że nawet groźba rozstania z Katią nie zmusza go do okazania swoich uczuć wobec niej. Na końcu znów widzimy bohatera w białej koszuli. Znowu punktowiec, wokół ciemność. Główny bohater przedstawia się na końcu po raz kolejny. Ta ostatnia scena sugeruje, że możemy mieć przed sobą jedynie projekcję w głowie bohatera.

Można odnieść wrażenie, że spektakl mógłby toczyć się jak kanon, jednak za każdym razem uderzać w inne tony. W ten sposób moglibyśmy poznać różne rozwiązania, różne możliwości potoczenia się życia Nikołaja. Przywodzi to na myśl skojarzenie z filmem „Mr. Nobody", w którym bohater na łożu śmierci rozważa różne możliwości, jak mogłoby potoczyć się jego życie. W „Nie całkiem wesołej historii" oglądamy prawdopodobnie tą najmniej optymistyczną wersję wydarzeń. Jednak wielka szkoda, że nie została ona wypełniona choćby muzyką.

Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
6 maja 2016
Portrety
Józef Opalski

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia