Śpiewać każdy może. Występować niekoniecznie?

27. Festiwal Szkół Teatralnych - podsumowanie

Kiedyś sprzedawca w sklepie z pamiątkami w Hollywood zapytał mnie, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Polski. - A co pan robi? - Jak to co? Jestem aktorem. - No tak, tak, wszyscy tutaj jesteśmy. Ale co pan robi?" - taką anegdotą Krzysztof Globisz zamykał XXVII Festiwal Szkół Teatralnych w Łodzi. Słowa prorektora krakowskiej PWST pasowały do tegorocznego przeglądu dyplomów jak ulał.

Dyplomanci robili wiele, by na przykład udowodnić, że czas występów a cappella odchodzi w niebyt i nawet Kafkę da się wyśpiewać przy akompaniamencie, a rektorzy zrobili wszystko, żeby zaznaczyć, że tylko Aktor, ten z dyplomem i pisany wielką literą, ma prawo udowadniać ze sceny cokolwiek. W tym samym czasie koledzy studentów krakowskich, wrocławskich, łódzkich i warszawskich – ci koledzy z Policealnego Studium Aktorskiego im. Aleksandra Sewruka w Olsztynie – rozpakowywali w domach swoje bagaże. Dla nich miejsca w Łodzi zabrakło. 

Po pierwsze: wszystko gra 

W tym roku festiwal dyplomów rozpoczął się i zakończył piosenką. Zainaugurowali go studenci z Wrocławia „Pamiętnikiem z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego w reżyserii Jerzego Bielunasa. Żywy, dynamiczny tekst przenieśli na pięciolinię i śpiewem opowiedzieć chcieli o tragizmie sześćdziesięciu trzech dni z życia polskiej stolicy. Udało się połowicznie, bo choć z jednej strony odważne zamierzenie skupiało uwagę, to wymagający tekst, w połączeniu z muzyką Mateusza Pospieszalskiego, odkrył warsztatowe słabości aktorów. Musicalowy charakter spektaklu i choreografia (Macieja „Gleby” Florka, zwycięzcy pierwszej edycji programu „You Can Dance”), która kazała poruszać się im tak, jakby chodzili po polu minowym, budowały dystans i nie pozwalały przejąć się słowem. W pułapki studenci z Wrocławia wpadali najczęściej wtedy, gdy musieli opowiadać o bólu czy cierpieniu. Grali bez powściągliwości, w myśl zasady, że im głośniej o czymś się mówi, tym więcej osób to usłyszy. Na dużym koncercie w okrągłą rocznicę wybuchu powstania warszawskiego (właśnie Jerzy Bielunas w 2003 roku taki 
koncert reżyserował na warszawskim placu Zamkowym) taka zasada pewnie by się sprawdziła. W sali łódzkiego Teatru Jaracza głośny śpiew w „momentach przejmujących” pobrzmiał nutą skrobania tematu po wierzchu. 

To, co nie udało się studentom z Wrocławia, wyszło ich kolegom z Warszawy. I to na tekstach, które bardziej kusiły graniem (śpiewaniem?) „na zewnątrz”. Ostatniego dnia festiwalu studenci Akademii Teatralnej pokazali swój popisowy numer – spektakl muzyczny „Moulin Noir. Antyrewia”, złożony z tekstów Nicka Cave’a, Toma Waitsa i Martyna Jacques’a. Ta opowieść powstała trochę przez przypadek, 
po warsztatach prowadzonych przez Marcina Przybylskiego. W Łodzi znalazła się w konkursie i – rzutem na taśmę – jako ostatnia oceniana przez jury prezentacja, przyniosła studentom z Warszawy główną nagrodę zespołową przeglądu. O ile wybór jurorów wielkim zaskoczeniem dla nikogo nie był, o tyle kontrowersyjne było samo umieszczenie „Moulin Noir” w programie głównym. Nawet nie dlatego, że nie znalazł się w nim najmniej rozśpiewany (i nie tak kameralny jak „Sceny z Różewicza”) spektakl studentów z Akademii Teatralnej, czyli „Miłość i gniew” Johna Osborne’a w reżyserii Mariusza Benoit. Nie dlatego również, że warszawska „Antyrewia” powstała we współpracy z Teatrem Współczesnym w Warszawie i że obok studentów IV roku zagrali w nim absolwenci Akademii. Decyzja organizatorów zdziwiła dlatego, że role absolwentów nie były tutaj jedynie kwiatkiem do kożucha, ale „ciągnęły” spektakl. Dowodem na to jest występ Moniki Węgiel (brawurowe interpretacje „Części, której masz już dość” Waitsa i przede wszystkim „Przekleństwa Millhaven” Cave’a), dzisiaj aktorki Teatru Współczesnego. 

Niesprawiedliwe byłoby jednak stwierdzenie, że bez udziału absolwentów „Moulin Noir” byłaby opowieścią, obok której publiczność przeszłaby obojętnie. Świetne role Grzegorza Kwietnia (wyróżnienie ministra kultury), który potrafi zagrać lirycznie nawet w snutej przez na wpół ludzi, na wpół zjawy demonicznej opowieści o tym, co „ukryte i złe” – czy kuszącej i pociągającej Wiktorii Gorodeckiej (Nagroda im. Jana Machulskiego), która wyśpiewanymi słowami potrafiła bawić się jak oplatanymi wokół palca koralami, podnosiły wartość tego przedstawienia. 

„Moulin Noir” to historia osobliwa, muzyczny thriller, w którym najważniejszy jest mroczny coming out. W nocnym klubie, rewiowym teatrzyku zawieszonym między światem żywych i umarłych, najlepsze są historie najczarniejsze. Tutaj każda dziwka i każdy morderca może poczuć się bohaterem. W ten świat wprowadzają nas słowa „śmierć to nie jest życia kres” – one dla pojawiających się na scenie postaci stanowią sens wszystkiego. Dosłowność opowieści Staggera Lee (scena Daniela Salmana i Olgi Omeljaniec) czy Jimmy’ego Portera (świetny Jacek Beler) w tekstach Cave’a miesza się ze zmysłowymi akordami utworów Waitsa i eklektycznymi Jacques’a. Każdy z tych trzech autorów to reprezentant innego rockowego nurtu – Jacques „Dada rocka”, Waits jazz-rocka, a Cave punk rocka. Agresja łącząca się z lirycznością, a „głaski” wymierzaniem policzków, to bardzo świadomy zabieg Marcina Przybylskiego, dzięki któremu aktorzy nie toną w nadekspresji i powierzchowności. 

O tym, że spektaklu nie da się z powodzeniem zbudować, opierając go wyłącznie na sprawnych aktorach i tylko jednym pomyśle, przekonał „Proces” studentów kierunku wokalno-aktorskiego krakowskiej PWST w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Młodzi aktorzy porwali się z motyką na słońce, bo postanowili, że ich Józef K. będzie śpiewał tak, jak mu zagrają. Trzeba było wykonać olbrzymią pracę, by z „Procesu” uczynić spektakl muzyczny. Może dlatego krakowskim studentom zabrakło sił na niesztampowe odczytanie utworu. 

Przy agresywnej muzyce Tomasza Gwincińskiego i projekcjach, których lejtmotywem była zapętlająca się sieć, Józef K. (Adrian Wiśniewski) był tylko pogubionym chłopcem w przykrótkich spodenkach. Ekspresyjnym, ale i bezrozumnym. Nie miał w sobie nic z rozsądnego pracownika banku, który właśnie swoim analitycznym podejściem do wszechogarniającego go absurdu buduje jego dramatyzm. W programie do spektaklu reżyser zapowiedział, że będzie to wędrówka przez „ścieżki podświadomości” Józefa K. Gdyby tak było, trzeba by stwierdzić, że droga Józefa K., choć wiedzie w ślepy zaułek, jest bardzo prosta. A to przecież nieprawda. 

Przy okazji spektaklu krakowskich studentów kierunku wokalno-aktorskiego w kuluarach łódzkiego festiwalu odżyła jednak odwieczna dyskusja nad ideą „aktorskiego dyplomu”. Czy ma to być skończony spektakl, który pokaże siłę grupy aktorów, czy też spektakl, który da im tylko pretekst do pokazania, czego zdążyli się nauczyć przez cztery lata i jak są zdolni? „Proces” sprawdził się w tej drugiej konkurencji, ale – co było naturalną konsekwencją – oglądało się go dużo ciężej niż „Moulin Noir”. 

Po drugie: jest nowocześnie 

Tegoroczny Festiwal Szkół Teatralnych pokazał, że młody teatr się zmienia, bo zmieniają się gusta jego twórców. A o gustach, wiadomo, nie dyskutuje się. Bardzo żywiołowo przyjęty „Longplay” (poza konkursem), spektakl-koncert studentów łódzkiej Filmówki, udowadniał, że bardzo dobre wykonania piosenek lat osiemdziesiątych mogą wywołać większą radochę publiczności niż kolejna interpretacja któregoś z dramatów Shakespeare’a. Mniejszym ryzykiem okazało się również sięgnięcie po „Mewę” Borysa Akunina (PWST Kraków, reż. Natalia Sołtysik) zamiast po sztukę samego Czechowa. „Księżniczka na opak wywrócona” Calderona (PWSFTviT) błyszczała na tym tle jako wyjątek, ale przez łódzką publiczność została przyjęta chłodno. 

Reżyser Ivo Vedral wyciągnął spektakl z ram „teatru w teatrze”, który najłatwiej i najprościej tłumaczy idée fixe hiszpańskiego dramaturga. Łódzcy aktorzy przenieśli ją bliżej współczesności, a po drodze nie zgubili nic z toposu theatrum mundi i życia śniącego się na jawie. Poruszali się w obrębie tego samego dyskursu, którym posługiwał się Calderon, tyle że robili to na przykład jako kibice, biegając pomiędzy piłkarskimi trybunami. Vedral wykazał się odwagą, ale nie naiwnością, i efektownych forteli reżyserskich nie puścił samopas. Tłumaczył je. Miał do dyspozycji świetnych aktorów, którzy zaprezentowali się na łódzkim festiwalu najbardziej wszechstronnie. Skakali po formach i epokach – obok wspomnianych „Księżniczki na opak wywróconej” i „Longplaya” wystawili jeszcze „Letnisko. Improwizacje” na podstawie „Płatonowa” Antoniego Czechowa (reż. Maciej Podstawny) i „Cztery” wg „Niepokojów wychowanka Törlessa” Roberta Musila (reż. Szymon Kaczmarek). Ostatni spektakl został wytypowany przez jury jako reprezentant przeglądu na czerwcowym Międzynarodowym Festiwalu Szkół Teatralnych w Warszawie, a Piotr Trojan za rolę Basiniego otrzymał główną nagrodę aktorską. Doceniony najwyższym laurem mógłby jednak zostać także za wszechstronność. Trojan wypadł bowiem świetnie nie tylko jako Basini, ale także jako wieśniak Perote w rzeczonej „Księżniczce...” i wijący się w śpiewie łamacz kobiecych serc w „Longplayu” (łączy w jeden utwór ckliwe „Kocham cię kochanie moje” i dowcipnie rozpaczliwe „Lip-stick on the glass”). Trojanowi nie musiała zazdrościć jego koleżanka z roku Justyna Wasilewska, wyróżniona przez jurorów za rolę Gilety w „Księżniczce...”, nagrodzona przez publiczność za „najbardziej elektryzującą rolę żeńską” i czarująca wykonaniem „Nocy komety” Budki Suflera w „Longplay’u” (Wasilewska zdobyła w tym roku Grand Prix i statuetkę Złotego Tukana za wykonanie utworu Toma Waitsa „Część, której masz dość” na wrocławskim 
Prze-glądzie Piosenki Aktorskiej). 

Po trzecie: elitarnie 

Wokalne przypadki Trojana, Wasilewskiej czy Moniki Węgiel w zestawieniu z zawodowo muzykalnym aktorami, którzy zagrali w „Procesie”, objawiły ciekawostkę. Nie trzeba być studentem „wokalno-aktorskim”, żeby dobrze śpiewać ze sceny i stworzyć dobry spektakl, nawet muzyczny. Ale tegoroczna dyplomowa Łódź przyniosła, niestety, jeszcze jedną prawdę – że zmieniający się młody teatr łatwiej zniesie na deskach śpiewanego Kafkę, dyplomowe „koncerto-recitale” i sequele dramatów Czechowa niż kolegów spoza hermetycznej i elitarnej grupy „studentów uczelni państwowych”. A przez chwilę była szansa na to, że dobijający się na łódzki festiwal od kilku lat adepci aktorstwa ze szkół prywatnych lub policealnych będą mieli szansę zaprezentowania się na przeglądzie. Poza konkursem. 

By nie tworzyć „niebezpiecznego” precedensu, organizatorzy festiwalu woleli jednak zaprosić na występ gościnny studentów z moskiewskiego Wszechrosyjskiego Państwowego Instytutu Kinematografii ze spektaklem „E!” (reż. Grigori Lifanov) niż słuchaczy Policealnego Studium Aktorskiego im. Aleksandra Sewruka przy Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie, którzy nie wytrzymali i na kilka tygodni przed festiwalem napisali do swoich „państwowych” kolegów otwarty list. „Decyzją Rektorów Waszych uczelni nie możemy zaprezentować swoich spektakli dyplomowych [...]. Decyzja jest dla nas tym bardziej niezrozumiała, że jeszcze kilka tygodni temu mieliśmy na to zgodę”. Co się stało, że decyzję nagle zmieniono? – Oficjalnie takowej nigdy nie było, nieoficjalnie zaprotestował Kraków. 

Władze studium w Olsztynie przyznają, że „wstępne rozmowy były prowadzone, ale kiedy przyszło do konkretów, organizatorzy festiwalu zaczęli wycofywać się rakiem”. „W prywatnych rozmowach wszyscy mówili, że nas chcą. Wyszło jednak tak, że pomimo trzech dobrych dyplomów, w Łodzi nie pokazaliśmy żadnego. O możliwość występu proszę dziekanów szkół państwowych od pięciu lat. I już nie będę” – powiedział „Teatrowi” dyrektor olsztyńskiego teatru Janusz Kijowski. 

Olsztyn nie jest dzisiaj w Polsce żadną samotną wyspą. W wykazie Centrum Edukacji Artystycznej Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego figuruje kilkadziesiąt prywatnych uczelni filmowych, teatralnych i wokalno-estradowych. Często zdarza się, że uczą w nich ci sami ludzie, którzy prowadzą lub prowadzili zajęcia aktorskie w szkołach państwowych. Nie wszędzie też obowiązuje zasada „płacisz – zostajesz”. Przykładem jest właśnie szkoła olsztyńska, w której nauka nie kosztuje nic, ale żeby ją rozpocząć, trzeba przejść egzamin. Nie twierdzę, że to załatwia sprawę i zaciera różnicę między krakowską PWST a studium przy Teatrze Jaracza czy Teatrze Śląskim w Katowicach, ale uważam, że młodzi i zdolni aktorzy z tych szkół mają prawo bronić się przed przyprawianiem im gęby. Dyrektor katowickiego studium, Roman Michalski, broni swoich podopiecznych i dziwi się lękom rektorów. „Co byłoby w tym złego, gdyby nasi studenci przyjechali i zrobili w Łodzi to, co robią na co dzień na deskach naszego teatru dla mieszkańców Katowic?” – pyta. 

Pytanie proste. Dla władz łódzkiej Filmówki jednak za proste. „Tak naprawdę wszystko zależy teraz od inicjatywy szkół niepublicznych. Nie może być tak, że oni po prostu chcą przyjechać i grać” – enigmatycznie tłumaczy rektor PWSFTviT Robert Gliński. O co więc chodzi? Więcej spektakli to większe nakłady na festiwal, więcej studentów do zakwaterowania. Ale czy zaproszenie rosyjskich studentów na jeden spektakl rzeczywiście było tańsze niż zagwarantowanie noclegu adeptom z Olsztyna? 

W całej dyskusji trudno nie otrzeć się o jeszcze jedno pytanie: skąd bierze się lęk władz przed wpuszczeniem na festiwalowe deski studentów ze szkół niepaństwowych i czy ten strach jest czymś uzasadniony? Rektorzy w swoich obawach nie są osamotnieni i to wydaje się kluczowe. Na festiwalowych korytarzach studenci Krakowa, Łodzi i Warszawy informacje o odmowie dla Olsztyna przekazywali sobie na zasadzie anegdoty. „Dominowało pytanie: a po co tu oni?” – przyznaje jeden z łódzkich studentów (którzy w głosowaniu opowiedzieli się za przyjazdem Olsztyna). Młodzi aktorzy boją się, że otwarcie festiwalowych drzwi przed wszystkimi szkołami prywatnymi przez wiele z nich zostałoby wykorzystane do podniesienia prestiżu placówki i celów komercyjnych. „Być może na skróty chcieliby załatwić sobie to, co powinni zdobyć od profesorów przez cztery lata edukacji” – zastanawia się jeden ze studentów warszawskiej Akademii Teatralnej. 

Po czwarte: a na końcu i tak „czochranie” 

Dlatego jeszcze przed tegoroczną edycją festiwalu władze Filmówki obiecywały, że pochylą się nad tym, kto i na jakich zasadach w następnych latach będzie mógł prezentować się w Łodzi. „Odsunęliśmy ten problem jeszcze o rok po to, by się nad nim ostatecznie zastanowić. Bezwarunkowe łączenie w konkursie tych dwóch grup nie jest chyba najtrafniejsze. Może jakimś pomysłem jest, aby szkoły prywatne urządziły 
swój festiwal i najlepsze prezentacje stamtąd, w ramach nagrody, przyjeżdżałyby do Łodzi” – zastanawia się dziekan Wydziału Aktorskiego PWSFTviT Bronisław Wrocławski. „Jak znam życie, to i tak wszystko okaże się jednak na dwa miesiące przed festiwalem i znów będzie czochranie” – dodaje po chwili. Władze trzech szkół mają zająć się problemem pod koniec października, kiedy do Krakowa zjadą ich rektorzy. „Boję się, że to już tylko mydlenie nam po raz kolejny oczu” – ocenia chłodno dyrektor olsztyńskiego studium. 

Kiedy Krzysztof Globisz przytaczał podczas ceremonii wręczenia nagród swoją anegdotę zza wielkiej wody, zakończył ją słowami: „Życzę wam, żebyście zawsze, oprócz tego, że jesteście już aktorami, wiedzieli, co robicie”. Łatwo było wyczuć w tych słowach sugestię, że przynajmniej tak samo ważne jak dyplom są talent i determinacja. Powtarzał to ojciec festiwalu – Jan Machulski, a jego słowa, jeszcze przed pierwszym dyplomowym spektaklem, przytaczał rektor Gliński: „Profesor mawiał, że aktor to ten, który pokazuje to, czego bez niego nikt by nie zobaczył. Chciałbym, żebyśmy na tym festiwalu zobaczyli coś takiego, czego nikt inny i nigdzie indziej nam nie pokaże”. 

By mieć taką pewność, warto dokładnie sprawdzić, co jest „gdzie indziej”. Nawet jeśli trzeba byłoby wyjść z centrum Krakowa, Łodzi, Warszawy czy Wrocławia.

Łukasz Orłowski
Teatr
23 listopada 2009
Prasa
TEATR

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...