Spójrzmy na całość

rozmowa z Franciszkiem Pieczką

W tym zawodzie stale zdaje się egzamin przed publicznością, przed krytykami takimi, siakimi owakimi, którzy np. uważają, że trzeba przylać, aby być zauważonym. Kiedyś krytyk, żeby mieć jakiś dorobek, żeby go ceniono, musiał się mocno napracować intelektualnie, aby stać się erudytą. Dziś wystarczy przyładować i to najlepiej tym, którzy są na świeczniku, bo jak się przyładuje byle komu, nie będzie pożądanej sensacji - mówi Franciszek Pieczka, aktor Teatru Powszechnego w Warszawie.

O tym, że jest pan Ślązakiem powszechnie wiadomo, chciałbym jednak spytać, co pan czuł, gdy w 2008 roku jechał po przeszło sześćdziesięciu latach w rodzinne strony, aby przyjąć godność Honorowego Obywatela Godowa? 

- Chciałem podkreślić, że moja mentalność jest daleka od fetowania i przyjmowania różnych splendorów, natomiast - co tu kryć - ucieszyłem się bardzo, że zostałem wyróżniony przez najdroższych mi godowian. 

Oni, znając mnie widać, trzymali w tajemnicy jak to będzie wyglądać, bo gdybym wiedział, że przybierze to takie formy, to bym po prostu zdezerterował. Nawet mi nie powiedzieli, że przyjechał arcybiskup Damian Zimoń, aby mi złożyć życzenia, z którym wcześniej zaledwie dwa razy zamieniłem po kilka zdań na imprezach Ślązaków w Warszawie: w 2001 roku w archikatedrze św. Jana Chrzciciela, po mszy z okazji 80 rocznicy III Powstania Śląskiego i w 2005 roku na Zamku Ostrogskich w Warszawie, kiedy arcybiskup odbiera! nagrodę Towarzystwa Przyjaciół Śląska. 

Wchodzę do kościoła w Godowie, gdzie odbywała się główna uroczystość, gra orkiestra i nagle wychodzi do mnie metropolita śląski arcybiskup Damian Zimoń, urodzony w pobliskich Niedobczycach. 

Potem były piękne śpiewy kościelne, takie jakie pamiętam z dzieciństwa, których mi w stolicy bardzo brakuje. W Godowie w kościele ludzie prześlicznie śpiewają, jakoś samorzutnie potrafią się grupować na głosy, nie to, że się ustawiają, aby tak śpiewać, każdy śpiewa jakimś głosem, w sumie zaś wychodzi z tego pięknie brzmiący chór. Nawet mówiłem o tym swojemu proboszczowi w Falenicy gdzie mieszkam, bo tu ludzie w kościele prawie ust nie otwierają. 

Uroczystość odbywała się rano w niedzielę, więc przyjechałem już w sobotę pociągiem do Zebrzydowic, skąd mnie odebrano. I pierwsze zaskoczenie. Kiedyś, aby z Zebrzydowic dojechać do Godowa trzeba było nałożyć wiele kilometrów objeżdżając granicę. Teraz zastępca wójta wsadził mnie w samochód i jadąc kawałeczek przez Polskę, potem kawałeczek przez Czechy, znów przez Polskę i Czechy, w sumie w dwadzieścia minut, dowiózł mnie na miejsce. Tym sposobem przekonałem się, co to znaczy brak granicy. Nawet zakwaterowano mnie w Czechach, kilka kilometrów od Godowa, w pięknym hoteliku w Petrowicach, których wójt także uczestniczył w tych uroczystościach. 

Dla mnie ta uroczystość była wzruszająca z dwóch powodów: raz, że zostałem uhonorowany z takim sercem i nakładem sił i środków moich rodaków, i dwa, że mogłem się spotkać ze znajomymi i bliskimi mi osobami. Potem po uroczystości wsiedliśmy do kolasy zaprzężonej w piękne konie w ślicznej uprzęży, którymi powoził kuczer - woźnica, i pojechaliśmy do Skrzyszowa na gminne dożynki. A ludzie stali przy drodze, witali nas kwiatami i pozdrawiali serdecznie. Kto by się tym nie wzruszył? 

Czy spotkał pan na tej uroczystości osoby zapamiętane jeszcze z czasów, kiedy pan tam mieszkał i chodził do szkoły? 

- Mojego domu już w Godowie nie ma, wybudowano w jego miejsce inny, ale mam kolegów, jest Ernest Wodecki, z którym się przyjaźnimy. On jest rocznikowo starszy, a faktycznie starszy ode mnie tylko o dwadzieścia dni i ten fakt spowodował, że on wylądował w Wehrmachcie, a ja nie. Jego rocznik podlegał wcieleniu, mój nie, na szczęście wrócił cało. Mam tu jeszcze innych kolegów i koleżanki, ale coraz ich mniej. Co przyjeżdżam mówią mi, ten umarł, tamten umarł. Po uroczystości z kolegami i koleżankami, z którymi chodziłem do szkoły, spotkałem się na kawie w domu parafialnym. 

Czyli pan bywa w Godowie częściej? 

- Przeważnie na Wszystkich Świętych, oczywiście uzależniony jestem od teatru, bo ciągle jeszcze jestem na etacie i z tego wynikają określone obowiązki. Nie zawsze więc w pełni mogę o sobie decydować. 

W styczniu tego roku ukończył pan 80 lat, w 2004 roku obchodził pan 50-lecie pracy aktorskiej, teraz rozmawiamy w pana teatralnej garderobie tuż po premierze sztuki "Słoneczni chłopcy", w której daje pan wspaniały pokaz gry aktorskiej razem ze Zbigniewem Zapasiewiczem. Jak to jest, że gdy inni w pana wieku, często zapominają już swego nazwiska, pan ciągle w takiej formie? Co pana tak mocno trzyma w teatrze? 

- Jest to zawód, który tak wciąga emocjonalnie, że trudno odejść. Ja w moim wieku mógłbym powiedzieć: daję sobie z tym spokój, ale widzi pan ten zawód pozwala, chociaż operujemy tekstem nie swoim, lecz literackim, właśnie przez ten tekst, przez jego przetworzenie swoją osobowością, zabarwić go naszymi przeżyciami i spostrzeżeniami o otaczającej nas rzeczywistości. I jednocześnie jest to swego rodzaju psychoterapia, bo można, ni stąd ni zowąd, zapomnieć o wszystkich sprawach, które człowieka gniotą w życiu. Wchodzi się na scenę i zapomina, bo jest się kimś innym. 

Ma się przed sobą widzów i każde przedstawienie, niby to samo, ale nie jest takie same, dlatego że publiczność jest różna i inaczej reaguje na to, co jej proponujemy. 

Fizycznie zaś, poza jakimiś drobnymi dolegliwościami, jestem ciągle sprawny. Szare komórki jakoś działają i nie mam kłopotów z opanowaniem ról. Powiedziałem kiedyś, że wtedy zrezygnuję z aktorstwa, kiedy szare komórki odmówią posłuszeństwa, a w stawach kolanowych i łokciowych będzie tak skrzypieć, że mikrofony w filmie będą to wyłapywały. 

Premiera sztuki "Słoneczni chłopcy" była zapowiadana, po pana 80. urodzinach, w lutym 2008 roku i miał ją reżyserować Aleksander Berlin, potem nagle spadła z afisza, aby się pojawić dopiero we wrześniu już w reżyserii Macieja Wojtyszki. Co to było za zamieszanie? 

- Nie chciałbym na ten temat się wypowiadać i wywlekać jakiś spraw, bo mogłoby z tego powodu być komuś przykro. Było, minęło i najważniejsze, że ją gramy i - jak się orientuję - na najbliższe dwa miesiące nie można już kupić biletów. Może więc to oczekiwanie się opłaciło. 

Pierwszą zagraną przez pana po szkole teatralnej, w 1954 roku rolą, był sekretarz partii w sztuce o spółdzielniach produkcyjnych w Teatrze Dolnośląskim w Jeleniej Górze, potem już było tylko lepiej, zagrał pan nawet Pana Boga w filmie "Konopielka" i świętego Piotra w "Quo vadis". Czy pan należy do aktorów, którzy marudzą przy wyborze ról, czy też bierze pan to, co proponują reżyserzy i stara się najbardziej perfekcyjnie zagrać to, czego od pana, jako aktora, się oczekuje? 

- Muszę powiedzieć, że nie jest tak, że biorę wszystko. Jeżeli widzę, że coś nie jest po mojej myśli, jeśli chodzi o środki wyrazu, i nie zgadza się z tym jak ja postrzegam świat, jak ja widzę otaczającą mnie rzeczywistość, to ja takich rzeczy nie biorę. Natomiast ja nie jestem aktorem trudnym, ani też - tak mówią o mnie koledzy -uciążliwym w kontaktach w pracy. Nie jestem też z tych, co się łokciami rozpycha... 

No właśnie Kazimierz Kutz twierdzi, że Ślązacy są dupowaci, bo nie potrafią się rozpychać łokciami, umieją tylko dobrze pracować i oczekują, że ktoś ich zauważy i dobrze oceni. A pan, choć pasuje jak ulał do tej charakterystyki Kutza, bo nie rozpycha się, nie chodzi na bankiety, przyjęcia, nie wywołuje skandali, nie manifestuje swych politycznych poglądów i sympatii, pomimo to stale jest pan doceniany i świetnie oceniany. Zgadza się? 

- Cóż ja tutaj mogę powiedzieć. To jest pewna satysfakcja, kiedy się czuje, że coś się w życiu osiągnęło nie poprzez to, że się łokciami zasuwało, ani nie poprzez to, że się podpierało jakąś polityką, czy partią. Kiedy tego wszystkiego nie było, a właśnie dlatego coś się osiągnęło, to jest w tym spora życiowa satysfakcja. 

Zaś to negatywne w sumie spostrzeżenie Kazika Kutza, odnosi się do dzisiejszego świata, do trwającego przerażającego, przynajmniej dla nas, starszych ludzi, "wyścigu szczurów", pazerności i zacietrzewienia we wszystkich bez mała poczynaniach. Mnie dobrze jest być takim, jakim jestem. Im jestem starszy, tym bardziej uważam, że niech sobie młodzi urządzają ten świat według ich wyobrażeń. Oni będą później pili to piwo, którego sobie nawarzą. 

Aktorstwo jest ciężkim zawodem, wykonywanym w ogromnym stresie, który trzeba jakoś rozładować. Jedni idą po spektaklu pobalować i na wódkę, a pan podobno, jak po szychcie, wyciśnięty jak cytryna, najszybciej jak to możliwe, ucieka do domu, do ogródka? 

- Ma pan rację, tak jest. Tak też było zawsze. Ja nie czuję potrzeby, że muszę to jakoś odreagować, czy wypić ćwiartkę wódki. Ja stres odreagowuję w domu, w ogródku. Niewątpliwie największym stresem dla wrażliwego aktora, jest zawsze premiera. W tym zawodzie stale zdaje się egzamin przed publicznością, przed krytykami takimi, siakimi owakimi, którzy np. uważają, że trzeba przylać, aby być zauważonym. Kiedyś krytyk, żeby mieć jakiś dorobek, żeby go ceniono, musiał się mocno napracować intelektualnie, aby stać się erudytą. Dziś wystarczy przyładować i to najlepiej tym, którzy są na świeczniku, bo jak się przyładuje byle komu, nie będzie pożądanej sensacji. 

A futbol jest obecny w pana życiu? Kibicuje pan komuś? 

- Oczywiście. Kibicuję naszej nieobliczalnej reprezentacji narodowej, a potem zasnąć nie mogę. Kibicowałem też zawsze Wiśle Kraków, bo w tym mieście mieszkałem piętnaście lat. Zaś z racji mojego urodzenia kibicuję Odrze Wodzisław, która dostarcza mi nie lada atrakcji, często wygrywając to, co nie było do wygrania, by potem przegrać mecz, którego nie powinna była przegrać. 

Pięć lat temu zmarła panu żona, która była przystanią, w której pan odzyskiwał oddech. Niech pan coś powie o niej... 

- Żona Ślązaczką nie była, ale była spokrewniona ze Śląskiem poprzez zawód jej ojca, który był górnikiem. Jej rodzice pochodzili z Wielkopolski i wyjechali do Francji zaraz po pierwszej wojnie światowej. Jej ojciec zmarł na górniczą chorobę, na pylicę, w stosunkowo młodym wieku, miał niewiele ponad 50 lat. 

Żonę Henrykę poznałem w Warszawie, dokąd przyjechała na studia dziennikarskie. Ja byłem wówczas na ostatnim roku szkoły teatralnej. Poznaliśmy się w "Dziekance", obok pomnika Mickiewicza. Wkrótce potem pojechałem do Jeleniej Góry. Tam się pobraliśmy. Po roku przeniosłem się do Krakowa i ona chciała kontynuować studia dziennikarskie, ale tam wówczas nie było tego kierunku, więc przeszła na romanistykę, którą ukończyła i przez długi okres była asystentem na Wydziale Romanistyki. Kiedy się przenieśliśmy do Warszawy podjęła pracę w Instytucie Francuskim. Potem, z własnej woli, zrezygnowała z pracy zawodowej, bo tutaj w Warszawie urodziło nam się drugie dziecko w postaci syna. Tym sposobem pogodziliśmy psa z kotem, czyli córkę urodzoną w Krakowie, z synem urodzonym w Warszawie i do tego na Pradze. Między nimi była różnica szesnastu lat. Teraz mieszkam w naszym domku z synem i trzema wnukami, dwójką chłopców i jedną dziewczynką. Ze strony córki też mam wnuka i wnuczkę. W tym roku zostałem też pradziadkiem. 

Teraz, po latach, Bogu dziękuję, że spotkałem taką osobę, taką kobietę jak moja żona. Uświadamiam to sobie konfrontując to z różnymi zdarzeniami kolegów, którzy mieli różne życiowe perypetie i myślę, że gdyby nie ona, chyba bym nie osiągnął tego, do czego doszedłem w swoim zawodzie. Ona stworzyła mi komfortową sytuację psychiczną. Nigdy też nie było z jej strony tej pazerności, która każe, niektórym innym żonom, ciągle wypominać mężom: popatrz tamci mają to czy tamto, a my? 

Z pewnością znane jest panu stare śląskie przykazanie przekazywane z pokolenia na pokolenie "coby się nie pchać do żodnej polityki, bo to chachartwo, roz jest tyn, a potym inny, a wy bydziecie jak te głupki. Mocie z czego żyć to się tego trzymejcie." Coś mi się wydaje, że pan trzyma się tego przykazania i uważa, że najlepiej wszystko widać z boku? 

- Jakbym słuchał mego ojca. Mój ojciec tak mówił. Nie znaczy to żeby być konformistą. Ojciec mówił mi: - jak cię będą potrzebować, to wycisną z ciebie wszystko, a potem wyplują cię i pies ze złamaną nogą się tobą nie zainteresuje. Jak przez swoją robotę czegoś nie pokażesz, to reszta nie ma znaczenia. Ja się tego trzymam i nie są mi potrzebne żadne inne podparcia. 

Czy w swojej karierze miał pan kiedyś dziury, kiedy nic się nie działo i milczał telefon z nowymi propozycjami, czy raczej zawsze było tak, że musiał pan kombinować jakby się ze wszystkim wyrobić? 

- Raczej nie miałem nigdy niedosytu grania. Oczywiście w moim wieku jest już i tak, że kiedy za dużo pracuję, myślę sobie, może by jednak wyhamować, dać sobie więcej spokoju, lecz kiedy jest wreszcie więcej spokoju, z kolei rodzi się dążenie, aby może jednak coś więcej robić. 

Ostatnio poza Teatrem Powszechnym, w którym gram w dwóch sztukach, wspomnianych już "Słonecznych chłopcach" i w "Gwałtu, co się dzieje", występuję w serialu "Ranczo". 

Z tym "Ranczem", to jest cała chryja, bo teraz dla tych, co to mają stale czerwone i zapyziałe oczy, i siedzą w Falenicy przed sklepem w oczekiwaniu na kolejne piwo lub wino patykiem pisane, jestem brat łata, swój, i kurcze prawie by mnie obcałowywali na ulicy. 

Nakręciłem też serial rodzinny dla dziadków, dzieci i wnuków "Hotel pod żyrafą i nosorożcem". Tak, że w roku swego 80-lecia nawet na urlopie nie byłem, ale już sobie postanowiłem, że to musi się zmienić i w przyszłym roku gdzieś wyjadę. Trochę przesadzam z tą pracą. 

Proszę powiedzieć jak panu idzie uczenie się ciągle nowych ról? 

- Ja nie mam problemów z uczeniem się ról a nawet widzę w teatrze, że gdy dochodzi do prób, to młodzi mają większe problemy z tekstem niż ja. Nigdy też uczenia się na pamięć ról nie traktowałem jako dużej uciążliwości i obciążenia. Teraz, w związku z pewnym starczym ubytkiem słuchu, tym bardziej nie mogę liczyć na suflera, nie mogę się nim w razie potrzeby podeprzeć, muszę się ratować sam. 

Miał pan jakieś wpadki, które siedzą panu w pamięci? 

- Jeśli chodzi o pamięciowe historie, to w pierwszym roku mego grania, jeszcze w Jeleniej Górze, miałem kiedyś tzw. zapaść. Grałem w "Weselu Figara" Don Bazylia, który do tego jeszcze coś musiał śpiewać. Teatr w Jeleniej Górze był wówczas jedynym teatrem w Polsce, który w 1954 roku, kiedy się w nim debiutowałem, miał własną orkiestrę, której dyrygentem był Edward Czerny, późniejszy szef Orkiestry Tanecznej Polskiego Radia w Warszawie, który towarzyszył takim ówczesnym gwiazdom polskiej piosenki jak Natasza Zylska, Maria Koterbska, Jan Danek i Janusz Gniatkowski. Dlaczego w Jeleniej Górze w teatrze była orkiestra? Wzięło się to stąd, że Niemcy jak uciekali i ewakuowali Wrocław, to prawie wszystkie kostiumy i instrumenty muzyczne z tego miasta wylądowały w Jeleniej Górze. I teraz wracam do "Wesela Figara", w którym prowadzę jako Don Bazylio dialog z Zuzią, i ni stąd ni zowąd mam przerwę w pamięci. Suflerka do mnie prawie krzyczy, a do mnie, kurcze pieczone, nic nie dociera, pełna blokada. Dopiero Zuzia, moja partnerka, wyczuwając mój dramat, sprytnie odwróciła się tyłem do publiczności i rzuciła mi jedno słowo ze środka mojej kwestii i to słowo było kluczem, który mnie odblokował. Widownia nic nie zauważyła, ale ja to potwornie przeżyłem. 

Inna, nieco zabawniejsza sytuacja, także z Jeleniej Góry, z "Gwałtu, co się dzieje". Grałem wówczas amanta, który uwodzi panie. Występowaliśmy w pięknych i bogatych historycznych kostiumach, których - jak powiedziałem powyżej -w tym teatrze nie brakowało. Ja miałem na sobie wspaniały pancerz, na który narzucałem taki piękny płaszcz - delię. Rzecz w tym, że lubiłem za kulisami grywać w szachy i gdy była przerwa w graniu, siedzieliśmy nad szachownicą. Kiedyś tak się zagapiłem, że w ostatnim momencie wyskoczyłem na scenę i zacząłem dialogować. Na szczęście byłem przodem do publiczności, bo w mig sobie uświadomiłem, że nie mam na sobie tej delii, a ta piękna z przodu zbroja, z tyłu powiązana była jakimiś byle jakimi szpagatami i innymi farfoclami. Nie mogłem się odwrócić, stąd cały czas grałem tylko do przodu, a miałem dość długo być na scenie. Koleżanki najpierw się nie zorientowały, ale potem zauważyły 

to moje dziwne zachowanie. Był jednak taki moment w akcji, że uciekam przed tymi kobietami i chowam się za szafą, by potem stamtąd wyskoczyć. Kiedy tylko wpadłem za szafę kiwałem jak zwariowany, żeby mi tę delię podrzucili. Udało się, bo dalej już musiałem, będąc na scenie, odwrócić się tyłem do widowni. 

O której pan rozpoczyna dzień? 

- Ja jestem nietypowym aktorem, bo wstaję z reguły bardzo wcześnie. Żartuję, że powinienem sobie kupić konia, bo zanim inni w domu się budzą zdążyłbym go oporządzić. Pamiętam nawet taką piosenkę:,,Nie ma jak to być aktorem, rano spać a grać wieczorem". Ale ja tego nie wykorzystuję. 

Czy ktoś policzył ile ról zagrał pan w teatrach? 

- Gdzieś w Związku Artystów Scen Polskich to liczą, łącznie teatralnych, filmowych i telewizyjnych, ja jednak takiego archiwum nie prowadzę. Pewnie jest tego dużo. Przecież już od pięćdziesięciu czterech lat jestem na scenie, gram w filmach i występuję w telewizji, i - jak już powyżej ustaliliśmy - nie próżnuję. 

No dobrze, a gdyby miał pan wymienić kilka swoich ulubionych ról teatralnych, jakie by pan wymienił? 

- Bardzo miło wspominam rolę Lenniego Smalla w "Myszach i ludziach" według J. Steinbecka w teatrze w Nowej Hucie w 1956 roku w reżyserii już nieżyjącego Jurka Krasowskiego. W jakimś sensie przedłużeniem tej roli był filmowy Mateusz w "Żywocie Mateusza" w reżyserii W. Leszczyńskiego. W reżyserii Skuszanki zagrałem Dżumę w "Stanie oblężenia" według A. Camusa. Tutaj, w Teatrze Powszechnym, grałem doktora Tomasza Stockmana we "Wrogu ludu" H. Ibsena, w reżyserii Kazia Kutza, tę rolę także bardzo mile wspominam. 

Pracował pan z tak legendarnymi reżyserami teatralnymi jak: Krystyna Skuszanka, Jerzy Krasowski, Józef Szajna, Zygmunt Hubner, Jerzy Jarocki, Konrad Swinarski, Ludwik Renę, Helmut Kajzar, Kazimierz Kutz, który z nich potrafił z pana, jako aktora, najwięcej wydobyć, czy jakby to powiedzieć współczesnym językiem sportowym, potrafił pana najlepiej zmotywować? 

- Jak by tu panu odpowiedzieć. Ja nie lubię być manipulowanym przez reżyserów. Muszę sobie zdawać sprawę z tego, o co chodzi jemu i mnie. Nie może być tak, że reżyser, poza moją świadomością, będzie mną manipulował, po to abym ja tylko coś wykonywał. Dlatego bardzo miło wspominam moją współpracę z Konradem Swinarskim. Zetknąłem się z nim w Teatrze Starym w Krakowie. Był zawsze mocno podekscytowany i bardzo przeżywał to, co się działo na scenie. Gdy aktorowi wychodziło, to jakby ktoś mu tysiąc złotych do kieszeni włożył. Ale to były inne czasy w teatrze. Myśmy często pracowali z nim poza wyznaczonymi godzinami na próby. Kiedy Swinarski zginął bardzo byłem tym zdruzgotany. Od Swinarskiego, już w Warszawie, otrzymałem pewną propozycję, która jednak nie doszła, nie z mojej winy, do skutku. 

Ja byłem wówczas w Teatrze Dramatycznym, on zaś miał w Narodowym reżyserować "Pluskwę" Majakowskiego, w której miałem zagrać głównego bohatera Prysipkina. Zgodziłem się, aby zagrać go gościnnie, ale na takich "gościnnych aktorów" wówczas źle patrzono. Namówił mnie więc Swinarski żebym się przeniósł do Teatru Narodowego. Wtedy jednak okazało się, że Konradowi wyskoczył Bliski Wschód gdzie jeździł reżyserować. On tej "Pluskwy" nie robił, a ja znalazłem się w Teatrze Narodowym. W tym czasie Hubner, którego poznałem jeszcze ze szkoły teatralnej, gdzie studiował reżyserię, a potem był moim dyrektorem w Teatrze Starym w Krakowie, rozpoczął kompletowanie zespołu do Teatru Powszechnego w Warszawie i zaproponował mi bym się przeniósł do niego, co uczyniłem. Konrad zdążył jeszcze przed śmiercią zrobić tę "Pluskwę" w Narodowym, lecz wtedy już "mojego" Prysipkina zagrał Tadeusz Łomnicki. 

Obliczyłem, że zagrał pan już w 116 filmach. Udział, w których z nich, ceni sobie najwyżej? 

- Na pewno wspomniana już rola nadwrazliwca Mateusza w "Żywocie Mateusza" Witolda Leszczyńskiego, należy do moich ulubionych. 

Także Jańcio Wodnik w filmie pod takim samym tytułem, bo z jego reżyserem Jankiem Kolskim, chociaż wiekowo jesteśmy dosyć daleko, znaleźliśmy takie wspólne emocjonalne drganie, które do dziś trwa i zaowocowało tym, że obsadził mnie aż siedmiu swoich filmach. Kiedy Janek zaczynał kręcić filmy w tej poetyce, to trzeba było mieć wiele odwagi, biorąc pod uwagę modę, która wówczas panowała. Teraz, kiedy rządzi wszystkim pieniądz, Janek ma kłopoty ze znalezieniem sponsorów na dalsze filmy. Króluje bowiem komercja, której zupełnie nie da się, i nie trzeba, eliminować, ale też coraz rzadziej można spotkać altruistów, którzy dadzą pieniądze na coś głębszego. 

Miałem też ciekawą sytuację z Kawalerowiczem, u którego zagrałem najpierw w "Matce Joannie od Aniołów", potem powierzył mi rolę, którą również bardzo sobie cenię w "Austerii", którą kręciliśmy w stanie wojennym, a następnie św. Piotra w "Quo vadis". Kawalerowicz miał bowiem zwyczaj nie powracania do aktorów, którzy u niego już zagrali w jakimś filmie, tymczasem mnie obsadził aż w trzech i jeszcze powiedział, że zagram w jego filmie o Napoleonie "Ostatni więzień Europy", ale francuski producent sobie zastrzegł, że mają w nim grać tylko francuscy aktorzy. 

A co pan powie o Kazimierzu Kutzu? 

- Trudno mi mówić, bo muszę wypowiadać same superlatywy. Kaziu, z którym się czujemy naskórkowo przez nasze pochodzenie, dał mi wspaniałą rolę w "Perle w koronie", także dlatego mi bliską, że sam w młodości byłem przecież górnikiem. Ponadto obsadził mnie w jednej z moich ulubionych teatralnych ról, o czym już wspominałem, we "Wrogu ludu", chociaż niektórzy wcześniej uważali, że ja tego nie powinienem zagrać, Kaziu wiedział, że udźwignę tę rolę, i miał rację, bo okazało się to wielkim sukcesem, jego i moim. 

Jest jeszcze w pana życiu Polskie Radio i jego teatr, a także słynna powieść radiowa " W Jezioranach"? 

- Ja panu powiem, do radia w ogóle -jak żartujemy - chodzi się właściwie ze względów towarzyskich. Tam się spotyka kolegów, z którymi normalnie by się nie spotkało i można sobie pogadać. Bo w epoce komercji to się zupełnie nie opłaca. Jeśli do radia z domu mam 22 kilometry, to nie wiem czy otrzymane honorarium zwraca mi koszty tej wyprawy. Ale o dziwo tych, Jezioran" ludzie słuchają, bo radio nie wymaga, aby koniecznie usiąść i skupić się tylko na tym. Można słuchać i robić inne pożyteczne rzeczy, śledząc na przykład losy tego starego Wojciaszka. 

W Warszawie ostatnio jest mnóstwo aktorów wywodzących się ze Śląska. Czy stykając się z panem przyznają się do wspólnego rodowodu? Teraz np. gra pan w Teatrze Powszechnym z Agnieszką Krukówną z Chorzowa, z Krzysztofem Stroińskim z Pszczyny, a w telewizyjnym serialu z Jolantą Fraszyńską z Mysłowic? 

- W "Ranczu" jest jeszcze Bogdan Kalus z Chorzowa, mój kompan z tej ławeczki, z którym się zgadaliśmy na temat naszego pochodzenia, ale że Fraszyńską, Krukówna i Stroiński, nie wiedziałem. Wie pan może tu ważyć różnica wieku, i wynikający z niej jednak pewien dystans. Oni jednak wiedzą skąd jestem. 

Czy czuje się pan człowiekiem spełnionym, takim, który właściwie wykorzystuje czas i talent, czy czegoś jeszcze brakuje? 

- Mnie się wydaje, że tak. Gdybym się czuł niespełniony, to by mnie ciągnęło do reżyserii, albo do profesorowania w szkole teatralnej. Tak, ja czuję się spełniony w tym, co robię. Nie spotkało mnie jeszcze nigdy, aby tzw. szary widz, spotkany gdzieś na ulicy, odniósł się do mnie z dezaprobatą, raczej odbieram dużo wyrazów sympatii. Jest to jakaś satysfakcja, że jeszcze w moim wieku, w tym artystycznym zawodzie znajduję akceptację, że jestem potrzebny i mogę robić jeszcze coś nie tylko dla siebie. 

Franciszek Pieczka - aktor teatralny i filmowy ur. 18 stycznia 1928 roku w Godowie pow. wodzisławski. Jako 19-latekpracował w kop. "Barbara " w Chorzowie, by po Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym podjąć studia na Politechnice Gliwickiej, z których szybko rezygnuje i ku przerażeniu rodziców, podejmuje studia aktorskie. W 1954 roku kończy Państwową Wyższą Szkołę Teatralną im. A. Zelwerowicza w Warszawie. W tym samym roku (54 lata temu) debiutuje w Teatrze Dolnośląskim w Jeleniej Górze oraz w filmie A. Wajdy "Pokolenie ".W latach 1955-1964 w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie, w latach 1964-1969 w Teatrze Starym w Krakowie. Od 1969 roku w Teatrze Dramatycznym, potem Narodowym w Warszawie. Od 1976 roku do dziś (już 32 lata) związany jest z Teatrem Powszechnym w Warszawie. Najwybitniejsze (według krytyków) kreacje teatralne to: Lenni Smali w sztuce "Myszy i ludzie " wg J. Steinbecka w reż. J. Krasowskiego (1956), Senator w "Dziadach" Mickiewicza w reż. K. Skuszanki i J. Krasowskiego (1960), Horodniczy w "Rewizorze" M. Gogola w reż. J. Szajny, tytułowy Woyzeck z dramacie G. Buchnera w reżyserii K. Swinarskiego (1966), Marchołt w "Marchołcie grubym a sprośnym" J. Kasprowicza w reżyserii L. Rene (1970), Wódz Bromden w "Locie nad kukułczym gniazdem " wg K. Keseya i D. Wassermana w reżyserii Z. Hubnera (1977), Johan Ludwik Heiberg w "Z życia glist" P.O. Enqista (1984), Doktor Tomasz Stockmann we " Wrogu ludu " H. Ibsena w reżyserii K. Kutza (1979), Kreon w "Antygonie" w reżyserii H. Kajzara (1982), Wujek w "Kartotece" T. Różewicza w reż. M. Ratyńskiego (1984), Mendel Krzyk w "Zmierzchu" I. Babla w reż, K. Meissnera (1987), Brian Friel w " Tańcach w Ballybeg " w reż. J. Friel (1993), Żyd w " Weselu Wyspiańskiego " w reż. K. Nazara (1995), Oyermach w "Innych rozkoszach" wg. J. Pilcha w reż. R. Zioly (2000), Al w "Słonecznych chłopcach " N. Simona w reż. M. Wojtyszko (2008). Zagrał dotąd w 116 filmach polskich i zagranicznych, w tym tak znaczących jak: "Matka Joanna od Aniołów" - J. Kawalerowicza (1960), "Rękopis znaleziony w Saragossie" - W. Hasa (1964), "Żywot Mateusza" -W Jaszczyńskiego (1967), "Perlą w koronie" - K. Kutza (1971), " Wesele" - A. Wajdy (1972), "Chłopi"-J. Rybkowskiego(1973), "Ziemiaobiecana" - A. Wajdy (1974), "Potop" - J. Hoffmana (1974), "Paciorki jednego różańca " -K. Kutza (1979), "Konopielka" - W. Leszczyńskiego (1981), "Austeria" - J. Kawalerowicza (1982), "Wierna rzeka" - T. Chmielewskiego (1983), "Siekierezada" - W. Leszczyńskiego (1985), "Dziewczęta z Nowolipek"- B. Sass (1985), "Jańcio Wodnik" - J.J. Kolskiego (1993), "Szabla komendanta" - J.J. Kolskiego (1995), "Historia kina w Popielawach" - J.J. Kolskiego (1998), "Requiem" - W Jaszczyńskiego (2001), "Quo vadis" - J. Kawalerowicza (2001), "Jasminum" - J.J. Kolskiego (2006). Wielką popularność przyniosły mu seriale telewizyjne: "Czterej pancerni i pies" (1966) i "Chłopi" (1972). Jest: laureatem licznych krajowych i zagranicznych nagród za role teatralne i filmowe, Zasłużonym Działaczem Kultury, posiadaczem Złotego Ekranu za rok 1983, Wielkiego Splendora Polskiego Radia w 1996, i przyznanego w 1998 roku Krzyża Komandorskiego z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. W dniu 29 października 2008 roku otrzymał Złoty Medal Zasłużony Kulturze "Gloria Artis".

Jan Cofałka
Śląsk 12/08
2 stycznia 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...