Spokojnie, to tylko hit

"Skrzypek na dachu" - reż. Jerzy Gruza - Teatr Muzyczny w Gdyni

To, że powrót "Skrzypka na dachu" będzie sukcesem, stało się oczywistą oczywistością już w momencie podjęcia przez dyrektora Macieja Korwina decyzji o powierzeniu reżyserii swemu poprzednikowi. Jednak powrót Gruzy hitem już nie jest

Jerzy Gruza to legenda Teatru Muzycznego i Gdyni lat osiemdziesiątych. Reżyser „Wojny domowej” i „Maxim” to były symbole tamtych, nie najweselszych czasów. Na spektakle Gruzy bilety zdobywało się jak książki, po które wystawało się na długo przed otwarciem księgarni, by nie musieć przepłacać u bukinistów. Gdyńskiego „Skrzypka” 2008 można oczywiście konfrontować ze „Skrzypkiem” 1984, ale nie będę tego czynić, tak jak nie chcę oceniać, która miłość lepsza. Ważne, by kochać często i zawsze mocno. Zmieniły się czasy. Kiedyś inscenizacje Gruzy miały zupełnie inne konteksty, a „Skrzypek” był aż „Skrzypkiem”, podczas gdy dziś jest po prostu jedną z wielu polskich inscenizacji tego z pewnością niezwykłego musicalu, ale tylko musicalu.

Jerzy Gruza czasy największej świetności przeżywał dość dawno temu. Niegdyś, chyba obok Olgi Lipińskiej, najciekawszy reżyser telewizyjny oraz estradowy, jak nikt czujący specyfikę tych realizacji. Lista sukcesów jest tak długa, że niniejsza recenzja jej nie wytrzyma, więc odsyłamy do sylwetki współautora „Małżeństwa doskonałego” i „Czterdziestolatka”, niezapomnianego reżysera „Ożenku”, „Rewizora”, „Eryka XIV”, Festiwalu w Sopocie i wielu, wielu innych przedsięwzięć. Ostatnim wielkim okresem w jego karierze był właśnie pobyt, przez niektórych określany banicją, w Gdyni. Potem było już tylko gorzej, by wspomnieć jedynie koszmary w rodzaju „Gulczasa..” czy „Yrrrka”. Dziś, mocno już zapomniany, wraca do Gdyni, do „Skrzypka”. Tak jak kiedyś Gruza zbudował potęgę gdyńskiej sceny, tak dziś ona miała go katapultować do sukcesu. Czy dawny mistrz powrócił także do formy? Czy pokazał znowu pazur ? Nadzieje były niemałe, nawet u specjalistów:

Przed podniesieniem kurtyny. Mówią: Prof. Jan Ciechowicz i Mieczysław Abramowicz.

Co do obecnego przesłania spektaklu chcę przede wszystkim postawić na uniwersalne wartości, które niesie ze sobą niezwykła powieść Szaloma Alechema. Chodzi mi zwłaszcza o wywołanie ciepłego, ludzkiego stosunku do obcego. Liczy się otwartość i ciekawość dla innych wartości, jakie przynosi ze sobą ktoś pochodzący spoza naszego własnego kręgu. To przedstawienie powinno niwelować zajadłość, niechęć, lęk, ksenofobię, tkwiące w każdym z nas. Może to jest takie moje piękne marzenie, ale chciałbym, żeby świat zmieniał się właśnie w tym kierunku. powiedział Jerzy Gruza w wywiadzie dla „Polityki”.

I to się Gruzie udało. Perypetie trzech córek ubogiego mleczarza są mocnym doświadczeniem dla Tewjego, żyjącego w ortodoksyjnej Tradycji. Nawet związek Chawy z Ukraińcem Fiedką ostatecznie, choć po długim bólu i odrzuceniu, przyjmuje do wiadomości.

Dlaczego Polacy, dość powszechnie odbierani na świecie jako antysemici, tak wzruszają się żydowskimi opowieściami? Sądząc po wizerunku, jaki mamy w Izraelu, gdzie nasze akcje historyczne stoją już niżej od akcji niemieckich, można by tu wietrzyć międzygalaktyczną perwersję. Ci straszni Polacy, tak opisywani przez Grossa, wzruszają się do łez małymi, żydowskimi dramatami – czy nie jest to sztuczne i taniosentymentalne? Nie jest, bo między naszymi narodami jest sporo podobieństw. Choćby mit utraconej ojczyzny, a poza tym byliśmy przez setki lat sąsiadami, żyliśmy razem i tworzyliśmy historię naszego kraju. Polacy i i Żydzi są też narodami wybranymi, z tą tylko jedną różnicą, że nie do końca wiadomo, do czego Najwyższy wybrał lud nadwiślański.

Spektakl jest nierówny. Wpadek technicznych uda się z pewnością uniknąć w następnych wystawieniach i na pewno to, co ma dolecieć, to doleci, a Bernard Szyc będzie mógł bez obaw o bezpieczeństwo swobodnie zaśpiewać „Gdybym był bogaty...”. Balet ukraiński słaby: aż się prosi, aby był w nim chociaż jeden prawdziwy kozak, oprócz Michalskiego, który najwyżej skacze, a przecież ma raczej inne zadania. Niektóre brody, szczególnie Andrzeja Śledzia wyglądają fatalnie, tworząc u dociekliwych widzów tak niepotrzebną deziluzję.

Minimalistyczna scenografia Małgorzaty Szydłowskiej nie pasuje ani do sceny Teatru Muzycznego, ani do spektaklu. Oczywiście nie zawsze musi być jak na filmie, który zaczyna się widokiem skrzypka grającego na dachu, ale czy musi być to aż tak nowoczesne jak w Gdyni, gdzie wiolinista siada na czarnej bryle, która niczego nie przypomina, oprócz drastycznych oszczędności ? Nie przemówiły też do mnie żydowskie wycinanki, opuszczane na różnej wysokości nad sceną. Animacje Dawida Kozłowskiego nieciekawe i w kilku momentach niezamierzenie komiczne – mam nadzieję, że w „Spamalocie” będą na zupełnie innym poziomie, bo inaczej aż się boję myśleć o następnej premierze ( 1. kwietnia w reżyserii Macieja Korwina).

Tak jak nie podobały mi się ciągłe złośliwości pod adresem zespołu ( np.:„wykonali tylko 40% moich zaleceń”, czy „jest jedna, która czyta książki”), tak w jednym miał rację: połączenie głównej roli z odpowiedzialnością za choreografię jest pomysłem karkołomnym. I tak jak Szyc-choreograf dobrze sobie poradził w zbiorówkach, tak już sam ze sobą miał kłopoty.

Gdyński „Skrzypek” momentami sprawia wrażenie jakby nie miał... reżysera. To największe zaskoczenie gdyńskiego spektaklu. Tak jakby Gruza nie miał wizji plastycznej, nie miał wizji całości widowiska tworzonego w innym języku, niż ten sprzed 24. lat. Nie czułem, że reżyser jest przywódcą „Drużyny Pierścienia”, nie czułem magii, ani choćby synergii. To zaskakujące, przecież to chyba najwybitniejszy niegdyś twórca widowisk multimedialnych. No, ale czasy się zmieniają. Współpraca legendarnego twórcy „Jesus Christ Superstar” z zespołem to osobny temat, na inną okazję, ale jej efekty, niestety, zaważyły na ostatecznym kształcie dzieła.

Na szczęście „Skrzypek na dachu” jest tak niezwykłym dziełem, że nawet drobne potknięcia nie są w stanie osłabić piękna tego utworu. Paradoksalnie wymienione słabości spektaklu uwypukliły najmocniejsze strony naszego teatru. Mamy świetnych artystów, co oczywiście nie jest żadnym odkryciem, ale powtórzyć zawsze miło. Opuszczeni przez reżysera i scenografa musieli radzić sobie sami i dali radę. I to jak!

Tak jak wszyscy się spodziewali, „Skrzypek” jest życiową rolą Bernarda Szyca. Jego Tewje jest męski, ciepły, dowcipny i wzruszający. Tewjańskie „dialogi” z Bogiem kapitalnie ukazują swoistą, codzienną, realistyczną religijność. Imponuje kondycja aktora, który przez większą część spektaklu jest w centrum uwagi. Jest tak wiele „zaczarowanych” momentów w wykonaniu Szyca, że choćby tylko po to warto oglądać naszego „Skrzypka” wielokrotnie. Z ogromną przyjemnością wsłuchiwałem się w Tewjego, którego głos ciągle mam w uszach. Pan Bernard powinien być zauważony także przez innych reżyserów różnych gatunków – taki głos to skarb!

Czekam na spektakl, który będzie dla Jerzego Michalskiego (Fiedka) tym, czym jest dla jego kolegi „Skrzypek”. Pierwsze pojawienie się wnuka Danuty Baduszkowej na scenie i jego śpiew po prostu wbił mnie w fotel. Na następny raz, gdy Michalski dostanie rolę, w której wreszcie będzie mógł się „wyśpiewać”, wezmę ze sobą kieliszki – może legenda Szalapina jeszcze raz się zmaterializuje?

Jan Wodzyński jako Rabin to po prostu cymes! Dzielnie sekundował mu Paweł Bernaciak, wiernie drobiący za anatewkowym guru. Dobrze wypadły Ewa Gregor jako Cajtla i Ewa Gierlińska jako Jenta. Nad „koszernością” spektaklu czuwał Mieczysław Abramowicz. To także dzięki niemu kapitalne, szmoncesowe dialogi iskrzą się dowcipem, wzbudzając szczere i niepohamowane wybuchy śmiechu wśród publiczności.

Nie zawiodła, jak zwykle, orkiestra pod kierownictwem Dariusza Różankiewicza. Kostiumy Barbary Ptak ( rewelacyjne koronki!), jeszcze lepiej wypadłyby przy innej scenografi.

I wreszcie kontrowersyjne zakończenie. Jestem ostatecznie za, ale długie wahania co do sensowności metaforycznego wyprowadzenia Anatewki do Auschwitz spowodowane były niewystarczającymi dla mnie sygnałami z całego spektaklu. Szacunek dla reżysera za podjęcie ryzyka – właśnie takiego Gruzę chciałbym widzieć.

Jak powiedział Rabi, na wszystko jest błogosławieństwo. Tako i nasza publiczność pobłogosławi spektakl, odwiedzając go tłumnie i przez długi, długi czas. Czy ta inscenizacja pobije rekord 600. wystawień poprzedniczki? Czas jest najlepszym reżyserem...

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świetojanska1
10 listopada 2008

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia