Spór o istnienie czarownic

Felieton Macieja Wojtyszki

Nie wszyscy wiedzą, że w języku hebrajskim słowo „arka" oznacza także „słowo" i że można tę zbieżność interpretować metaforycznie – tak jak Noego uratowała Arka, tak ludzkość zostanie zbawiona przez Słowo i to właśnie to słowo pisane dużą literą, które było na początku.

Zależność pomiędzy słowem a istnieniem wydaje się zagadkowa i promieniuje świętością tajemnicy wiary. Każde nazwanie jest aktem par excellence mistycznym i nadając imię, wyodrębniamy, stwarzamy, rodzimy od nowa coś, co prawdopodobnie istniało uprzednio, ale w formie niedokończonej, nieuświadomionej, niepełnej.

Czasem bywa jednak i tak, że nazywając, powołujemy do bytu coś, co nie ma – za przeproszeniem – desygnatu, ale od tego momentu jako zbiór zaczyna się napełniać, bo skoro jest nazwa, to i desygnat jakoś się znajdzie. Mówiąc krótko – czasem myśl rodzi słowo, ale też czasem słowa rodzą rzeczywistość.

W epoce socjalizmu panowało materialistyczno – marksistowskie przekonanie, że nie ma czarownic, a ten, kto podejrzewał je o istnienie, milczał asekuracyjnie, obawiając się natychmiastowej reakcji ze strony tak zwanych „ciotek rewolucji".

Obecnie czarownice wyszły z podziemia i zaczynają zakładać związki zawodowe, poradnie zdrowia psychicznego, pisma kobiece, placówki kulturalne i produkować programy telewizyjne. Może ktoś z czytelników oburzyć się na antyfeministyczny ton tych zdań – ale na tym właśnie polega różnica między czasami kontrreformacji, a obecnymi, że osoby te przyznają się niefrasobliwie, a nawet prowokacyjnie do bycia czarownicami, szamankami, bądź wróżkami. Czynią to publicznie, bezkarnie, świadomie – na łamach rozmaitych periodyków i przed kamerami – a duma, z jaką to robią (przemieszana z uroczą kokieterią), nie pozostawia wątpliwości, że istnieją naprawdę. Po prostu im z tym dobrze.

Fundamentalną atrakcją bycia czarownicą jest subtelny flirt ze złem. Zło zresztą także pojawia się na salonach. Wystarczy poczytać tytuły niektórych artykułów – „Sto jeden pożytków ze zdrady", „Sukces wielokrotnego mordercy", „Śmierć a podniety seksualne" – by nie mieć co do tego żadnych wątpliwości.

Niestety, niestety – miecz rodzi tarczę, tarcza rodzi miecz. Skoro istnieją czarownice, muszą pojawić się inkwizytorzy. Już się pojawili.

Wydaje im się, że są zdrowi na ciele i umyśle, a zapomniany cytat biblijny: „Czarownicy żyć nie dopuścisz", traktują jako praktyczną dyrektywę, po prostu osobiste polecenie Instancji Najwyższej.

Podział na płcie nie jest tu zresztą najważniejszy – trafiają się też inkwizytorki nękające grzesznych czarowników – nie ulega natomiast wątpliwości, że stałe są zarówno mechanizm jak i struktura działania.

Nazwanie czarownicy czarownicą, a inkwizytora inkwizytorem otwiera perspektywę dialogiczną zła (niech mi ksiądz Tischner wybaczy zapożyczenie figur stylistycznych z jego dzieł) i nakręca spiralę działań odwetowych. Leczenie rozpaczy nienawiścią, nienawiści agresją, agresji podłością, podłości obłudą, obłudy samozadowoleniem, samozadowolenia pogardą, pogardy dezercją i tak dalej – oto uroczy rezultat istnienia czarownic i inkwizytorów. Pytanie, czy zaczęliby istnieć równie intensywnie, gdyby nie zostali nazwani, pozostawmy na razie bez odpowiedzi.

Poszukując alternatywnych modeli samorealizacji, warto jednak pamiętać, że zło wciska się w szpary zarówno arki jak i słów, a słowa zaledwie przybliżają nas do rzeczywistości. Można sobie na przykład to i owo uświadomić, ale czy można sobie to i owo „podświadomić"? Wydobywanie z podświadomości swoich mrocznych sekretów to przecież często terapeutyczna próba nazwania czegoś, co nie jest nam znane. Dla jednych bolesna, dla drugich (tych o silnych skłonnościach ekshibicjonistycznych) trochę jakby za łatwa... no właśnie.

Jeśli czarownica, bądź czarownik ekshibicjonista trafia na swojego pełnego pasji i ciekawości inkwizytora, to wcale nie rodzi się dramat, tylko wodewil.
– Ja ci pokażę, pokażę, pokażę – śpiewa pierwszy.
– Ach jakie straszne, straszne rzeczy mi pokazujesz – śpiewa drugi
– On pokazuje, pokazuje – włącza się chór.
Tak jest drodzy czytelnicy, dobrze sobie przypominacie! Pojedynek Syfona z Miętusem, Orlęta kontra Chłopięta. A pośrodku Józio jako arbiter, Józio z gębą wykrzywioną, przerażoną, już na zawsze, skaleczony upiorną dychotomią.

Tego typu spór przyprawia gębę wszystkim, nawet pozornie obiektywnym obserwatorom.

Może się pojawić pytanie, dlaczego akurat teraz zamieszczam te rozważania? Powody są trzy.

Pierwszy natury organizacyjnej – żaden periodyk teologiczny nigdy nie zaproponował mi współpracy. Drugi natury światopoglądowej. Przekonanie, że nie mamy żadnego światopoglądu, też jest światopoglądem, ale zdecydowanie daje za dużo swobody i czarownicom i inkwizytorom. Trzeci natury użytkowej – ponieważ niektóre przeczytane przeze mnie ostatnio recenzje bardziej przypominają notatki inkwizytorów niż prace teatrologiczne, jakoś je zapragnąłem nazwać. Inkwizyty?

Maciej Wojtyszko
teatralny.pl
20 marca 2017

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...