Stały w uczuciach

Rozmowa z Bogdanem Grzybowiczem

Jak by to nie zabrzmiało, to śledząc dyrekcję Schoena, zazdroszczę mu mądrości zarządzania zespołem. Wyławiania talentów i umiejętności zatrzymania ich.

Z Bogdanem Grzybowiczem - dyrektorem artystycznym Teatru Bagatela w latach 990-1993 - rozmawia Magdalena Musialik-Furdyna.

Magdalena Musialik-Furdyna: Bogdanie, kiedy rozmawialiśmy w 2009 roku z okazji pół wieku twojej pracy artystycznej, na koniec wywiadu na pytanie: „Po pięćdziesięciu latach grania w teatrze oraz trzyletnim dyrektorowaniu czym to miejsce jest dla ciebie?", odpowiedziałeś: „Wszystkim. Absolutnie wszystkim". A jak teraz byś odpowiedział?

Bogdan Grzybowicz – To dalej jest prawda.
Mój emocjonalny stosunek do Bagateli się nie zmienił, choć dwa lata temu podjąłem decyzję, by odejść z Teatru. To był absolutnie mój wybór, a to ogromny luksus dla aktora zdecydować, kiedy zejść ze sceny. Wydaje mi się, że tą deklaracją trochę zaskoczyłem Jacka (czyli dyrektora Schoena) podczas obchodów moich 80. urodzin po przedstawieniu Maydaya, w którym przecież grałem aż 22 lata. To wtedy mu powiedziałem, że już muszę przestać grać. Siebie samego też trochę zaskoczyłem tą koncepcją. Ale miałem świadomość tego, że widzowi należy się najlepsza jakość, aktor musi być stuprocentowo sprawny, także fizycznie, a ja z racji wieku zacząłem mieć już problemy z chodzeniem. Zdecydowałem więc o odejściu, aczkolwiek dyrektor mnie zapewnił, że mogę grać tak długo, jak będę chciał. To była wzruszająca propozycja i rzadko zdarzająca się w teatrach, ale zdania już nie zmieniłem. Tak jak nie zmieniam zdania o moim uczuciu do naszego Teatru.

Jak wiesz, przeprowadzamy tę rozmowę w kontekście jubileuszu 100 lat istnienia Teatru Bagatela. W historii Teatru zapisujesz się nie tylko jako aktor z nim związany od 1968 roku, ale także jako jego dyrektor artystyczny (od kwietnia 1990 roku do końca sezonu 1992/93). Jakie okoliczności towarzyszyły twojemu dyrektorowaniu?

– Kiedy rozpocząłem swoją kadencję, był rok 1990. Trudny czas. Przejściowy.
Właściwie w jakiś całkiem naturalny sposób, po licznych rozmowach z Zespołem, sam postanowiłem, że podejmę się kierowania Teatrem. Koledzy mnie w tej decyzji umocnili i poparli. A priorytetem było ratowanie istnienia Bagateli.
Trzeba ci wiedzieć, że Ministerstwo Kultury planowało wówczas przeprowadzenie poważnych zmian strukturalnych w polskich teatrach i Bagatela znalazła się po prostu na liście placówek przeznaczonych do odstrzału.
Tak więc gdy zacząłem być dyrektorem, zależało mi przede wszystkim na przekonaniu ministerstwa, aby dało Teatrowi jeszcze szansę, zanim podejmie ostateczną decyzję o rozwiązaniu. Wymyśliłem zatem, by nawiązać do sposobu myślenia Marii Billiżanki i – przy uwzględnieniu pozycji z klasycznego kanonu dramaturgii polskiej i światowej – w sporej części repertuar skierować do młodzieży i dzieci. No bo z kim niby mieliśmy się boksować? Z będącym u szczytu artystycznych wyżyn Starym Teatrem? Takie myślenie trzeba było między bajki włożyć, ale skupienie uwagi młodej widowni na naszym Teatrze wydawało mi się odpowiednią drogą.
Zrobiłem też coś, czego nikt się nie spodziewał, ale musiałem to zrobić. Zespół był za duży, a możliwości grania dużo skromniejsze niż obecnie (nie było jeszcze wówczas sceny przy Sarego), do tego bardzo niskie gaże aktorów przy stale malejących środkach budżetowych na utrzymanie teatru. Dałem wymówienie dziesięciu osobom z zespołu artystycznego. I uczyniłem to z absolutnie czystym sumieniem, chociaż decyzja nie była przecież łatwa. No ale jak można trzymać w Teatrze aktora, który, grając w pierwszej scenie, przychodzi pięć minut po rozpoczęciu spektaklu?! Podobnych przypadków lekceważenia pracy było więcej.

Poobrażali się?

– Zwrócili się do ZASP-u, by cofnięto mi rekomendację. Nikt jednak w ZASP-ie nie zakwestionował tych posunięć. A mnie to zwolnienie pozwoliło, w naprawdę bardzo kiepskim momencie finansowym Teatru, rozdysponować te dziesięć pensji pomiędzy pozostałych, świetnych członków zespołu.

Atmosfera się oczyściła?

– Tak. I Teatr zaczął lepiej funkcjonować. Nie powstawały może arcydzieła, ale widać było, że coś się powoli zmienia.
Wiesz, trzeba zwrócić uwagę na to, że odkąd pamiętam, czyli od końca lat 60., kiedy zostałem przyjęty do zespołu (wówczas Rozmaitości), to ten Teatr zawsze był krakowskim chłopcem do bicia. Wszyscy krytycy zgodnym chórem to robili. I co? Nagle w 1989 roku, po ucieraniu się przez lata średnio dobrej opinii o Bagateli, mam chodzić po redakcjach i na siłę przekonywać, że to dobry Teatr, że potrzebny?
Bagatela musiała się bronić przyzwoitością i rzetelnością artystyczną.
Poza tym nieustająco borykaliśmy się z brakiem dostatecznych funduszy. Między innymi dlatego, by poza młodzieżą przyciągnąć starszych widzów do Teatru, wymyśliłem nową przestrzeń teatralną. W foyer graliśmy spektakle z muzyką na żywo w aranżacjach Janusza Butryma. To były kolejno wieczory piosenki francuskiej Dopóki będzie clown oraz potem w oparciu o teksty Jeremiego Przybory i muzykę Wasowskiego Jak zatrzymać chwilę tę.... Śpiewali, jak pamiętam, Alina Kamińska i Krzysiek Bochenek, i Kasia Litwin, Łukasz Żurek i Piotrek Różański.
Innym moim pomysłem na ożywienie i zmianę postrzegania Bagateli było angażowanie kolegów z innych teatrów. Reżyserowała tutaj między innymi Hanka Polony, którą dożywiałem, kiedy pracowała nad spektaklem wg Wesela pt. Co się komu w duszy gra, ogromnymi ilościami drożdżówek – przynosiłem je na próbę i oczywiście zostawałem, aby obserwować jej fenomenalną pracę z młodymi.
Ciągle walczyliśmy o widownię, której zwyczajnie było za mało. Frekwencyjny boom odnotował na pewno znakomity Wieczór Trzech Króli w reżyserii Krzysztofa Orzechowskiego. Wreszcie krytyka nas pochwaliła, przyznając temu spektaklowi tytuł najlepszego przedstawienia krakowskiego w 1991 roku.
Odchodząc ze stanowiska dyrektora zostawiałem Teatr na maleńkim, ale jednak plusie finansowym. Na pewno w dobrych decyzjach – bo przypominam, wówczas nie było żadnego działu marketingu – pomagała mi księgowość teatralna, pokazując palcem Danki Boroń (zastępczyni głównego księgowego), które spektakle nie przynoszą dochodów. Te po prostu zdejmowałem z repertuaru. I to było zdrowe.

Dlaczego nie pociągnąłeś dłużej swojego dyrektorowania?. Teatr zaczął wychodzić na prostą. Dobrze zaczynało być.

– Oj, niekoniecznie podobało mi się to, co robili ówczesny dyrektor naczelny i kierownik techniczny, a ja na to nie miałem żadnego wpływu. Na przykład do Zwodziciela z Sewilli (reż. Piotr Paradowski), do którego scenografię robiła Zofia de Ines-Lewczuk, była zaprojektowana wspaniała jedwabna kurtyna zakrywająca całe tylne okno sceniczne. Więc ogrom materii. Premiera odbyła się w połowie lat 80. Potem za mojej dyrekcji potrzebowaliśmy tę kurtynę do czegoś wykorzystać. Pytam kierownika, gdzie ten jedwab, a on na to, że nie ma. Jak może kilkadziesiąt, jak nie ponad sto, metrów jedwabiu wyparować? Nie było żadnej notatki, że został wykorzystany w jakiejś innej scenografii, czy na jakiekolwiek inne teatralne potrzeby. Bałagan w tych kwestiach był okrutny. I non stop działy się takie rzeczy. Gdzieś „zapodział się" kostium Marii Malickiej z Profesji Pani Warren, który wisiał na manekinie i uchodził za teatralną świętość. Pytam, gdzie jest? Słyszę: no nie ma... Było wiele jeszcze innych irytujących zdarzeń i wypadków. Szkoda gadać...
Tak się dłużej nie dało pracować. Nie chciałem. Podziękowałem za tę funkcję.
Kiedy patrzę z dzisiejszej perspektywy, to wiem, że popełniłem błąd, nie ryzykując więcej. Jak by to nie zabrzmiało, to śledząc dyrekcję Schoena, zazdroszczę mu mądrości zarządzania zespołem. Wyławiania talentów i umiejętności zatrzymania ich. A przecież znam ten Teatr od czasów dyrekcji Haliny Gryglaszewskiej i naprawdę dużo widziałem, nie zawsze najfajniejszych rzeczy.

Na przykład co?

– Nienajlepsze podejście do ludzi. Aprobowanie przez dyrektora Górkiewicza atmosfery wytwarzanej przez grupki niezadowolonych. Słuchanie i uleganie podszeptom teatralnych koteryjek. Sam tego doświadczyłem, kiedy dyrektor podszedł do mnie i mi powiedział: „może by pan zmienił teatr". No to zacząłem z siostrą, która była także aktorką w zespole, rozważać przenosiny na prowincję. Jak już byliśmy z Marysią zdecydowani odejść z Teatru, Górkiewicz mnie zagadnął i mówi: „Panie Bogdanie, a może by pan zagrał w najbliższej premierze?". Na co odpowiedziałem: „Bardzo chętnie" i tak oto jednak zostałem.

A Gryglaszewska?

– Halina Gryglaszewska miała fioła na punkcie Teatru w objeździe. To – prawdopodobnie – poza oczywistymi zapisami statutowymi naszego Teatru wiązało się z dodatkowymi pieniędzmi. Teatr był instytucją miejską, ale na objazdy dostawał dodatkowe pieniądze z Urzędu Wojewódzkiego. Szczególnie lubiła, kiedy Teatr jeździł z dużymi wieloobsadowymi przedstawieniami i olbrzymią dekoracją. Bez względu na sensowność tych wyjazdów, jeździliśmy... Objazdy obsługiwał drugi zespół techniczny, tak to była rozbudowana działalność.
W 1971 roku wystawiliśmy Chłopów w reżyserii Wandy Wróblewskiej. Do tego była rozbudowana scenografia (autorstwa Aleksandry Sell) i z tymi Chłopami też gdzieś mieliśmy jechać. Mówię dyrektorce, że to nie jest za dobry pomysł, że trzeba ją jakoś zmodyfikować. A na to Gryglaszewska: „Jesteś asystentem, jedziesz i zrobisz tak, żeby to stanęło". I rzeczywiście jakimś cudem postawiliśmy tę scenografię, tylko że grając, chodziliśmy sobie po głowach.
Gryglaszewska (nazywaliśmy ją „Grygla") była bardzo oddana Teatrowi. Nie była demoniczna. Szanowała ludzi. Niekoniecznie podzielałem jej fascynację objazdami ze sztukami, które się do tego nie nadawały.

Ale to za jej czasów przyszedłeś do Teatru.

– Przyszedłem trochę za swoją siostrą, Marią Górecką, która z mężem Marianem Nowickim już była tutaj zaangażowana. Ja szukałem miejsca dla siebie po wspaniałej, wielkiej przygodzie, jaką była praca w warszawskim Teatrze Ziemi Mazowieckiej. Nastałem zatem do Teatru Rozmaitości, debiutując tutaj rolą doktora Ranka w Norze Ibsena jesienią 1968 roku.

O małżeństwach aktorskich razem grających w teatrach wiadomo co nieco, ale jak to było grywać z siostrą?

– Kiedyś specjalnie na spektakl przyjechała nasza ciotka, taki typ krakowskiej mieszczki. myśmy grali romansującą parę. I chociaż już przecież byliśmy naprawdę dorośli, mieliśmy przed nią tremę. No ale też byliśmy zawodowcami. Daliśmy radę, choć obecność ciotki była deprymująca. Grywaliśmy razem, ale nie za często. W czasach swojej dyrekcji nie zabiegałem o role dla Marysi, dla siebie zresztą też.

Grałeś w naszym teatrze przez 48 lat. Stworzyłeś w nim 77 ról. Byłeś dyrektorem artystycznym. Czujesz się spełniony?

– Tak. I niczego nie żałuję.
___
Bogdan Grzybowicz - rocznik 1936, aktor, absolwent PWSTiF w Łodzi (1959), debiutował w Teatrze Miniatura Estrady Domu Wojska Polskiego w Warszawie. Następnie zaangażowany na osiem lat do również warszawskiego Teatru Ziemi Mazowieckiej. Od 1968 do 2016 pracował w Teatrze Bagatela (wcześniej Rozmaitości). Wielokrotnie w karierze bywał asystentem reżysera. W latach 1969-76 związany także z Teatrem Cricot 2 Tadeusza Kantora (udział w spektaklach Kurka wodna, Nadobnisie i koczkodany oraz Umarła klasa).
W latach 1990-1993 Dyrektor Artystyczny Teatru Bagatela.

Magdalena Musialik-Furdyna
Materiał Teatru
31 sierpnia 2019

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...