Stany nieważkości

"Koncert życzeń" - reż. Yana Ross - koprodukcja Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i TR Warszawa

Spektakl Yany Ross bada relacje aktorka - widz, budując sytuację osaczenia wykonawczyni. Dopuszczona tak blisko publiczność zachowuje się inaczej, niż gdyby zasiadała na widowni.

Jak się okazuje, Litwa i Finlandia przodują w europejskich rankingach samobójstw. Yana Ross i aktorzy wileńskiego Teatru Narodowego chcieli zrobić na ten temat przedstawienie, jednak pomysł spotkał się ze sprzeciwem władz teatru. Reżyserka zamierza mimo wszystko wystawić spektakl, ze względu na społeczny rezonans tematu. Pozyskała nawet na ten cel fińskie fundusze. W Finlandii samobójstwo najwyraźniej nie stanowi tabu.

Nie stanowi go także w Polsce. Na razie, co Ross wystawiła więc spektakl u nas, posługując się oryginalnym monodramem Franza Xavera Kroetza z lat siedemdziesiątych, wypełnionym jedynie didaskaliami, i angażując fantastyczną aktorkę, jaką jest Danuta Stenka. Obie jej role z poprzedniego sezonu - w "Lodzie" Konstantina Bogomołowa na scenie macierzystego Teatru Narodowego i w "Drugiej kobiecie" Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa - jeszcze raz potwierdziły jej talent. Stenka uratowała mało udane przedsięwzięcie Jarzyny, który inspirował się filmem Cassavetesa, była też magnesem ambitnego eksperymentu rosyjskiego reżysera, mając do dyspozycji tylko własny głos, bowiem przez większą część długiego spektaklu siedziała nieruchomo, wypowiadając tekst powieści Sorokina. Mimo to byliśmy wciągnięci w opowiadaną historię i zahipnotyzowani jej sztuką, teraz dopiero rozumiejąc, na czym polega to, że wielkie aktorki mogą recytować nawet i książkę telefoniczną, a to i tak jest fascynujące.

W tym sezonie Stenka, na scenach TR Warszawa i krakowskiej Łaźni Nowej, na które oprócz niej wpuszczono także publiczność, gra, dla odmiany nie mówiąc ani słowa. Jest zupełnie sama, pozostając w bliskości widzów, otaczających ją ze wszystkich stron, co musi być dla aktorki wyjątkowo trudne. W "Lodzie" wypowiadała potoki słów, z ich pomocą stwarzając dramaturgię spektaklu. Od jej intonacji, akcentów i pauz zależało wszystko. Panowała jednak nad widownią Narodowego także z racji dystansu do widzów, jaki daje wielka scena. Tu, pozbawiona głosu, musi zaufać swojemu ciału i drobnym, precyzyjnie wykonywanym czynnościom. A przede wszystkim naturalności i swobodzie działania granym na przekór sytuacji niezwykle stresującej, niemal klaustrofobicznej, kiedy jest się wśród innych na wyciągnięcie ręki, poruszając się po niewielkiej, wydzielonej przestrzeni, a trzeba się przed nimi obnażyć psychicznie i fizycznie.

W tej wydzielonej przestrzeni zbudowano mieszkanie, z pralką, zlewozmywakiem i sedesem. Z kabiną prysznicową, komputerem i łóżkiem do spania. Stenka gra współczesną kobietę, która dociera doń z zakupami i na naszych oczach wykonuje rutynowe, codzienne czynności, jak my wszyscy: pierze, przygotowuje posiłek, je i pije, czyta, ogląda telewizję, uruchamia grę komputerową czy słucha audycji Wojciecha Manna, co jest jedyną informacją na temat kraju, z którego pochodzi. A jednocześnie gra bohaterkę, która, także na naszych oczach, w pewnym momencie podejmuje decyzję, by skończyć egzystencję z powodów, których możemy się domyślać, a które swoją grą sugeruje. Mimo konkretnej biografii jest taka jak każdy, a raczej każda. Kobieta z zachodniej cywilizacji, akurat mieszkająca w Polsce. Przedstawienie wykorzystuje napięcie między powszechnym a poszczególnym losem, pokazując jak jedno przechodzi w drugie.

Spektakl Ross jest niemal performansem. Bada relacje aktorka - widz, budując sytuację osaczenia wykonawczyni. Dopuszczona tak blisko publiczność zachowuje się inaczej, niż gdyby zasiadała na widowni. Ludzie chodzą, zmieniają miejsce, bo trudno ustać w jednej pozycji, ale i dlatego, że walczą o lepsze stanowisko obserwacyjne, zaglądając aktorce do garnków, pralki i komputera, nade wszystko ciekawi samej Stenki. Jak się zachowa? Jak kroi pomidora? W jaki sposób wklepuje krem? Jak wygląda w luźnym, domowym stroju, a jak bez niego? (Nieskazitelne) ciało aktorki podlega takim samym ocenom, jak jej zawodowy warsztat. W tej sytuacji Stenka nie tyle gra postać teatralną, co jest performerem. To jej ciało jest wystawiane na pokaz. Z bardzo bliska, jak przed kamerą. Z tym, że wtedy można zrobić dubel czy przemontować, a tu jest się za każdym razem w bezpośrednim kontakcie z innymi, bez żadnych osłon i podpórek. Bez suflerki, która podpowie, w jaki sposób, w obecności kilkudziesięciu osób, zagrać naturalnie wejście pod prysznic, z którego postać Stenki ostatecznie rezygnuje.

Sytuacja po obu stronach rampy zaprojektowana jest tak, by obnażyć, jacy jesteśmy. Sterylnie czyści, dbający o ekologię, zdrową żywność i prywatną przestrzeń, oddzieleni od siebie tysiącem poprawnościowych barier, ale piekielnie ciekawi prywatności innych i spragnieni rzeczywistego kontaktu. Pamiętający, że skóra na łokciach najszybciej się starzeje i przy każdej sposobności natłuszczający ją kremem, ale nagle dochodzący do wniosku, że nie damy rady dłużej udawać przed sobą, skoro w tym wszystkim brakuje czegoś najważniejszego.

Scenariusz Kroetza został zmieniony, przystosowany do nowej sytuacji społecznej. Komunizujący niemiecki dramatopisarz dość beznamiętnie opisał kobietę z niższej klasy średniej, której pedanteria może wynikać z ograniczenia jej świata, podzielonego na pracę biurową i czas własny, a także z zamiłowania do porządku, którego przestrzega się za wszelką cenę. Śmiejącą się z dowcipów w popularnym programie radiowym. Audycja, której słucha Stenka, to jednak coś nieco innego. Mann puszcza rzewne kawałki, rozmawia ze słuchaczkami o miłości, ale jego dystans i ironia, tu akurat trzymane na wodzy, czynią zeń nietypowego prowadzącego. Bohaterka Stenki i Ross jest osobą inteligentną, a jej status społeczny jest dość wysoki. Ma wszystko, czego jej potrzeba, i to raczej w dobrym gatunku (tylko widzowie na Wyspach narzekali na przestarzałe AGD, ale to kwestia różnych standardów w obu krajach). Na pewno więc nie rozczarowanie statusem społecznym przesądza o geście odmowy.

Tematem spektaklu, dzięki aktorstwu i uczynieniu z bohaterki kogoś z własną biografią i emocjami, a nie tylko przedstawicielki klasy społecznej, jest samotność. Bo dzisiejsi Europejczycy zmagają się z tym problemem mimo pasjonującej pracy czy wyjątkowo bogatej i różnorodnej oferty medialnej. Są samotni w tłumie, który ich otacza, przed którym chronią się w domowe pielesze, odgradzając się od innych, jak mogą. Stan osaczenia wykonawczyni spektaklu jest zarazem stanem osaczenia bohaterki. Otoczonej ludźmi, ale samotnej, bo pozbawionej ten najważniejszej relacji, w której mogłaby się spełnić, odnaleźć, zakotwiczyć naprawdę, by przezwyciężyć stan nieważkości, w jakim pozostaje. Tę, jak to nazwał Kundera, nieznośną lekkość bytu.

Wiele napisano o współczesnych, którzy w coraz większym stopniu stają się społeczeństwem samotników, nie wikłających się w rodzinne, a nawet osobiste relacje z obawy przed fiaskiem. Ceniących nade wszystko wygodę, komfort i czas dla siebie. Panicznie obawiających się uzależnienia od innych. Koncert życzeń stawia nam tę rzeczywistość przed oczy, nie ryzykując pochopnych sądów czy morałów. To spektakl bez słów, który powinien wybrzmieć w nas samych.

Przychodzi jednak refleksja związana z samym teatrem i ustrojową przemianą. W 1990 roku, a więc ćwierć wieku temu, w warszawskim Powszechnym odbyła się prapremiera innego monodramu. Krystyna Janda zagrała Shirley Valentine, po raz pierwszy prezentując bohaterkę w prawdziwej kuchni, smażącą na scenie jajecznicę, zasypującą nas osobistymi zwierzeniami, emanującą energią aktorki. Jedni jęknęli z przerażenia, że oto teraz scena zapełni się gospodyniami domowymi opowiadającymi nam o swoich nieudanych związkach i o tym, jak to sobie rekompensują. Inni zobaczyli w tym przełom nadchodzący razem z nową epoką, która wreszcie dopuści do głosu to, co osobiste. Ile możliwości się otwierało, ile osób, pozbawionych dotąd reprezentacji, przede wszystkim kobiet, miało uzyskać (i uzyskało) tę możliwość! Dziś, kiedy jesteśmy już na dobre mieszkańcami kapitalistycznej rzeczywistości, premiera "Koncertu życzeń" konfrontuje nas z tym, jaki świat zbudowaliśmy.

Bohaterka Danuty Stenki nie ma w sobie potrzeby dzielenia się przeżyciami ani radosnej ekspresji. Więcej - rezygnuje z mówienia w ogóle. Większość z nas wysłuchała jednak tylu scenicznych i niescenicznych zwierzeń, że bez trudu może wyobrazić sobie, co by opowiedziała. Nie ma sensu powtarzać tego jeszcze raz. Mamy więc na scenie niemą aktorkę i w tej ciszy wypełnionej egzystencją jej bohaterki - która ma wszystko, o co walczyliśmy: wolność osobistą, niezależność, własny zawód, święty spokój domowych pieleszy i czas, by cieszyć się życiem - możemy zastanowić się, co ważnego w tym pędzie ku nowoczesności straciliśmy, skoro rzecz ma taki finał.

Kalina Zalewska
Miesięcznik "Teatr"
14 lipca 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...