Stare problemy

"K." - reż. Monika Strzępka - Teatr Polski w Poznaniu

Teatr Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego jeszcze nie dojrzał do tego, by o polskiej polityce powiedzieć coś istotnego.

W istocie jest coś zastanawiającego w tym, że w wywiadach duet Strzępka/Demirski wypada znakomicie. Daje błyskotliwe opisy rzeczywistości, stawia niebłahe diagnozy, nie ulegając dyktatowi teatralnego środowiska. Od pierwszej wspólnej realizacji Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego minęło już dziesięć lat, a oni nadal w oczach niemal wszystkich kolegów uchodzą za chuliganów sceny - rzecz to nieco dziwaczna, gdy weźmiemy pod uwagę, że ci, którzy ich tak nazywają, na tym samym oddechu potrafią zadeklarować, że dziś głośny tandem to mainstream. Ten osobliwy status, który mu przyznano, ma też swoje równie osobliwe konsekwencje, bo im bardziej Strzępka i Demirski chcieliby uchodzić za oryginalnych buntowników (albo grają w to, że chcieliby uchodzić), tym bardziej stają się pupilami scen, nierzadko zagłaskiwanymi do przesady.

Teoretyczne rozważania, zwłaszcza te głoszone przez Pawła Demirskiego, spowodowały zapewne, że wszyscy, którzy wybrali się do poznańskiego Teatru Polskiego na premierę "K.", mieli wygórowane oczekiwania. Pierwszy raz na scenie mieliśmy obejrzeć analizę fenomenu Jarosława Kaczyńskiego; szczególnie miało być ciekawie, bo i Donald Tusk miał być tu punktem odniesienia, potraktowanym tak i jego antagonista bez taryfy ulgowej. Co prawda Demirski nie chciał zbyt wcześnie zdradzić nam wszystkich sekretów, ale wiedzieliśmy, że pracując nad tym tekstem, pozostaje pod wpływem diagnoz już od dawna lansowanych przez Roberta Krasowskiego, w których niuanse i społeczne uwarunkowania niemal nie istnieją; władza w ujęciu tego publicysty to nic więcej niż sprawa ambicji wyjątkowych osobowości, a to, czym ekscytujemy się na co dzień, to rezultat taktyk ułożonych w ich głowach. Frajdą dla komentatorów powinno być zatem rozpatrywanie działań gigantów polityki niczym ruchów w grze strategicznej.

Z samych opisów Krasowskiego także można czerpać frajdę, są intelektualnie frapujące, ale też na pewno nie są zbyt wymagające. Proponują dość łatwy świat, którego mechanizmy wydają się oczywiste. To z kolei pociąga teatralnych twórców.

Do jakiegoś stopnia Paweł Demirski z Moniką Strzępką narracji Krasowskiego ulegli, choć nie pozostali jej wierni. A może gdyby tak się stało, ich "K" byłby przedstawieniem o wiele bardziej spójnym. Pokazem rozgrywki dwu charakterów kształtujących polski konflikt.

Stało się inaczej - i daje to o sobie znać niemal natychmiast. Przede wszystkim trudno mówić o tym, że Kaczyński i Tusk swymi osobowościami przykuwają uwagę, więcej - pozostają w tle wydarzeń, bo początek spektaklu to męcząca próba opisu sytuacji, w której liczą się bardziej partyjni siepacze. Jesteśmy bowiem w październiku roku 2019, kilka godzin przed ogłoszeniem wyników wyborów parlamentarnych. Nikt nie wie, co może się jeszcze wydarzyć, za to każdy po obu stronach barykady przeprowadza grubymi nićmi szyte zabiegi, by wynik przeciągnąć na swoją stronę. Formacja Tuska pewnie przegra porzucona przez swego lidera. Kaczyński zaś najwyraźniej zwycięży, ale przez te kilka nocnych godzin wszystko się komplikuje.

Jeśli postuluję, by to Kaczyński i Tusk zdominowali scenę, to chyba dlatego, że Monika Strzępka i Paweł Demirski nie oferują nic szczególnego w zamian. Owszem, gdyby wszystkie dialogi tych rozmaitych postaci - realnych i symbolicznych - przewijających się przez scenę wnosiły coś do naszej wiedzy o polskiej historii po 1989 r., jeśli miałaby to być chłodna analiza, której głównym składnikiem nie byłby dawno wytarty żart czy slogan, oglądalibyśmy teatr polityczny. Ale realnie do czego są dziś potrzebne podane niemal wyłącznie w kabaretowej konwencji wspomnieniowe sceny z okresu formowania się rządu Tadeusza Mazowieckiego, po co w końcu ta symbolizowana właśnie przez pompatyczną damę Unia Wolności, o której powtarza się, że można jej szukać na Powązkach? Jeśli to zabawne, to dzięki świetnej Joannie Droździe w tej roli.

Zresztą Strzępka z Demirskim nie wytrzymują tempa własnej opowieści. Odniesienia do przeszłości, naigrawanie się z ikon polityki sprzed ery PO i PiS, no i do znudzenia powtarzane zaklęcia o transformacji, na której skorzystały tylko elity - wszystko to miksuje się w jednej konstrukcji, która raz ma swoją akcję, raz ją wytraca, by rozpaść się na kilka oddzielnych fragmentów. Najgorsze to, że Demirski ma problem, by ten patchwork choć trochę uporządkować. Nie pierwszy raz. Dlatego gdy na chwilę udaje mu się uchwycić dramaturgiczny nerw, a między głównymi bohaterami buzuje prawdziwa psychologia, nagle zjawia się mało znacząca postać, by wygłosić kolejny frazes. Zresztą pomysł, by główną oś przedstawienia stanowił wieczór wyborczy, również nie zostaje wykorzystany. Powracający wątek rozgrywek o schedę wewnątrz PiS na wypadek przegranej, pokazywany w konwencji tarantinowskiej, znanej z wielu wcześniejszych realizacji duetu, to za mało, by przykuć uwagę na dłużej.

Z kolei chwile, w których twórcy "K" mieliby okazję zajrzeć do dusz Kaczyńskiego i Tuska całkiem serio, można odnaleźć. Nadaje się do tego choćby zarysowana dość subtelnie relacja między braćmi Kaczyńskimi a ich matką Jadwigą - i nie ma w tym jakiegoś zgrywu, raczej próba refleksji nad zagadką skomplikowanych umysłów. To zresztą ciekawe obrazy Strzępki i Demirskiego - w niejasnej, onirycznej tonacji. W przypadku Tuska taką szansę dawałyby sceny ukazujące jego kompleksy wobec Kaczyńskich.

Jednak najbardziej zaskakują słabo wykorzystane role protagonistów. Bo warto przecież ustalić rangę tego wyczekiwanego spotkania: Marcin Czarnik grający Kaczyńskiego to już aktor wybitny, i twierdzę to, niekoniecznie przyjmując jako swój rodzaj teatru, który jest mu bliski. No i gościnnie pojawia się w Teatrze Polskim Jacek Poniedziałek, który w ostatnich latach pokazał naprawdę dużo, nie tylko u Krzysztofa Warlikowskiego.

Nie da się ukryć, że Monika Strzępka i Paweł Demirski traktują Kaczyńskiego bardziej jako obserwatora zdarzeń, który przygląda się tym, którzy nie są w stanie mu dorównać. To ktoś, kto bada rzeczywistość w samotności, której jednocześnie bezgranicznie ufa, ona bowiem jest gwarancją sukcesu stratega. Tyle że widać, iż w tym byciu na uboczu Marcin Czarnik nie znalazł miejsca dla siebie. Niby wie, że jego postać tak winna wyglądać, ale nie jest do niej przekonany. To nie znaczy, że wolałby podważyć pomysł autorów, a potem pójść na całość, rozpędzić rolę. Nie w tym rzecz. Po prostu Strzępka i Demirski nie dali mu wyraźnych szans na konfrontację z przeciwnikiem. Co prawda bliżej finału oglądamy świetną scenę, gdy Czarnik-Kaczyński i Poniedziałek-Tusk mówią sobie prosto w oczy, o co realnie toczy się walka, jednak ten dialog to tylko chwilowy błysk Demirskiego, który być może przypomniał sobie, że przecież w najważniejszym przedstawieniu, jakie stworzył ze swoją partnerką, przepisanej, autorskiej wersji "Nie-Boskiej komedii" sprzed trzech lat, rozmowę Henryka i Pankracego przeciągnął jako ponaddwudziestominutowy spór idei i przekonań. Dlaczego nie zaproponował tego w "K"? To w tym kontekście powrót do tez Krasowskiego mógłby pomóc. Zauważmy, że w spektaklu na podstawie dramatu Krasińskiego grał i w tamtej scenie przewodził Czarnik.

Tymczasem Jacek Poniedziałek ma inny sceniczny temperament, co w zderzeniu z Czarnikiem tylko zapewniłoby sukces. Jednak jego Tusk - zupełnie na przekór Kaczyńskiemu - to niemal wyłącznie karykatura. Tym bardziej nie ma w nim żadnej tajemnicy. Poniedziałek gra z dystansem, wyczekując reakcji widzów, bo wie, że te kilka mocnych kresek, którymi zarysowuje lidera PO, to nić porozumienia z nimi. Ten aktor to lubi. Ale to łatwa klisza - jakby Strzępka, Demirski i Poniedziałek zanurzyli się w lekturze gorzkich wspomnień Janusza Palikota, w których Tusk to popijający winko tymczasowy gracz; bawi się władzą, bo w zwykłej codzienności zanudziłby się na śmierć. Szkoda, że Poniedziałek nie otrzymał ciekawszych wskazówek.

W którą stronę zatem podąża "K"? Piszę o tym, co w tej realizacji niewykorzystane, ale przecież muszę się pogodzić z tym, że - jak w wielu ich wcześniejszych pracach - cel naszych teatralnych kontestatorów jest bardzo ogólny, by nie powiedzieć prosty i bezpośredni. Wymierzyć cios wszystkim z osobna. Można powiedzieć, że nasze elity domagały się tego. Ale czy dowalanie wszystkim to na pewno nie wynik kapitulacji Strzępki i Demirskiego? W ostatniej, złowieszczej scenie wydaje się, że kara być może spotka nie tylko elity, lecz już dosłownie wszystkich, także tych, którzy chcieli się trzymać z dala od polityki. To mocne memento, lecz przecież "K" miało być o czymś zupełnie innym.

Poza tym jak długo jeszcze mam się przyzwyczajać do teatru, do którego ze Strzępką i z Demirskim przyzwyczajałem się już kilkanaście razy? Naprawdę niewiele się u nich zmieniło.

Przemysław Skrzydelski
wSieci
11 grudnia 2017

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia