Starość w rytmie kolędy

"Józef i Maria" - reż: Grzegorz Wiśniewski - Teatr Studio w Warszawie

Wstrzelił się Wiśniewski świetnie ze swoją najnowszą premierą. W końcówce listopada (i tak późno w tym roku) w sklepach zaczęto już grać świąteczne piosenki, na ulicach rozwieszone już są ozdoby, zewsząd słychać o promocjach, Krakowskie Przedmieście lśni od rozmigotanych łańcuchów. Reżyser jakby wbrew temu postanowił pokazać rewers oficjalnego obrazu bożonarodzeniowej gorączki

"Józef i Maria" Turriniego to tekst genialny przede wszystkim dzięki perspektywie, jaką zawarł w nim dramatopisarz. W realizacji tego dramatu, jakiej dokonał Paweł Szkotak w poznańskim Polskim, została przede wszystkim wyszczególniona dawka liryzmu. Wiśniewski poszedł zupełnie gdzie indziej. Udało mu się w swoim przedstawieniu uciec od banału, jaki dręczył widowisko Szkotaka. Szkopuł tkwi jednak w czym innym.

Okalającą cały spektakl piosenką jest ,,All I want for Christmas is you” Mariah Carey. Rytm tego wielkiego przeboju amerykańskiej piosenkarki mówi dużo o zastosowanej konwencji. Wiśniewski umieszcza jako prolog ogłoszenia o świątecznych promocjach w wykonaniu Marty Ledwoń. Dopiero później następuje właściwa akcja. Maria (Irena Jun) i Józef (Stanisław Brudny) od początku czują się obco, nawet w swoim towarzystwie. Kobieta, była artystka rewiowa, urodziła syna, który teraz wcale jej nie odwiedza, będąc pod wpływem zaborczej żony. Mężczyzna, były aktor bez wielkich ról na koncie, samotny, bez powodzenia u kobiet, oszukuje wszystkich naokoło. Scenografia Hanickiej pokazuje otchłań hal wielkich hipermarketów, gdy nie ma w nich klientów. Pośrodku stoi wielka platforma, opakowana w papier świąteczny niczym prezent. Po bokach stoją palety z kartonami z logiem Jacka Danielsa. Jak wspominałem, Wiśniewski nie uderza w melancholijne tony jak Szkotak. Jego spektakl jest utrzymany w konwencji dość groteskowej. Mimo wyraźnych chwil pogłębienia psychologicznego Józefa i Marii, Jun i Brudny pozostają jednak poza swoimi postaciami. Najistotniejszy bowiem jest tutaj sposób, w jaki dokonuje się zbliżenie.

Pustka na scenie, anulowana potem donoszeniem kolejnych rekwizytów, stopniowo przeobraża się w pobojowisko. Maria zmienia kostiumy na coraz śmielsze i nakłada bijący ostrymi barwami makijaż. Józef stylizuje się na Chaplina, domalowując wąsy i zakładając melonik. Rewelacyjną sceną, przywodzącą na myśl film  ,,Ginger i Fred” Felliniego, jest próba układu tanecznego. Gdy później Ledwoń wchodzi na scenę i niskim, seksownym głosem śpiewa ,,Szkołę tańców salonowych”, Wiśniewski z całą ironią pokazuje naiwność ludzkich wyobrażeń. Józefa i Marię traktuje dość nieludzko, nie stojąc wcale po ich stronie mimo ich problemów. Para dąży do utraconej młodości przez przebieranki, splądrowaniem całego hipermarketu. Węże choinkowe, świetlówki ułożone w wizerunki biblijnych rodziców Jezusa dopełniają przekazu reżysera. Współczesne wzorce młodości wyznacza szata, nie człowiek. Blask i splendor ze scen rewii i teatru, jakie pamiętają bohaterowie, znajdują swój refleks właśnie w szale korzystania z dóbr konsumpcji. Nawet wspólna śmierć dokonuje się przez uduszenie foliowymi torebkami. Romeo i Julia made by 2011?

Takie poprowadzenie ,,Józefa i Marii” przywodzi właśnie na myśl hit Carey. Doszło do całkowitego skomercjalizowania rodzinnych uczuć, zależnych od tempa kolejnych, nadchodzących świąt. Tylko że to już kpina z widza, który orientuje się przecież w takiej rzeczywistości. Wiśniewski powinien bardziej zaufać świadomości swojego odbiorcy. Gra aktorów jest fenomenalna, chociaż reżyser zostawił im za mało wolności, każąc im kreować swoje postacie z dystansu. Przez to Józef i Maria są jak dzieci, które chcą odkryć na nowo przeżyty już czas. Chodzą między półkami sklepu, szukając utraconego blasku. Doświadczenia historyczne bohaterów są potraktowane po macoszemu. Wygrany na szybko motyw nazistowski zubaża postać Józefa. Czy parze pozostało tylko szaleństwo? Z Turriniego przebija właśnie gorzka mądrość życia ludzi, którzy znają świat na wylot, a jednak poddają się zabawie. Dlatego też finał jest za szybki i wymuszony. Wiśniewski popełnia tu ten sam grzech, co przy toruńskim ,,Śniegu”. Wielki fajerwerk w zakończeniu okazuje się być niewypałem. Twórcy gdańskiego ,,Zmierzchu bogów” udało się jednak powiedzieć coś gorzkiego o naszej kulturze, tak ściśle związanej z kapitalizmem i zasadami rynku. Świecidełka i szopka z Placu Zamkowego nie będą już świeciły tak jasnym blaskiem.

Szymon Spichalski
Teatrdlawas
3 grudnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia