Strażnik Płomienia

Zbigniew Zapasiewicz 1934 - 2009

Zapasiewicz cenił publiczność, ale nie za wszelką cenę. Granicą tej ceny była godność artysty stworzonego, jak sądził, jednak do wyższych celów.

Sądząc po pośmiertnych opiniach ludzi znających Zapasiewicza, był aktorem bez skazy. Więcej - aktorem idealnym. I nie są to zdawkowe ani uprzejme grzeczności wygłaszane po śmierci kogoś znanego i zasłużonego. Nawet jeśli ktoś Zapasiewicza nie lubił za jego wyśrubowane wymagania, za sarkazm, z jakim się wyrażał o współczesnej kulturze masowej i jego idolach, za najwyższą poprzeczkę stawianą aktorowi jako nosicielowi prawdy o człowieku - musiał przyznać, że wartości, których bronił Zapasiewicz, były najwyższej rangi. 

Grał setki ról w teatrze, teatrze telewizji i w filmie. Nie zhańbił się reklamą, estradą, chałturą. Dziś prawie dla nikogo żadną hańbą to nie jest, wręcz przeciwnie, wygodnym i skutecznym źródłem zarobku. Ponadto przynosi sławę publiczną, co nie jest bez znaczenia w naszych medialnych i trochę próżnych czasach. A aktor musi być trochę próżny, bo jego praca ma sens tylko w czasie teraźniejszym i przymierze z oklaskującą publicznością jest jednym z najważniejszych celów aktorskiej profesji. Zapasiewicz cenił publiczność, ale nie za wszelką cenę. Granicą tej ceny była godność artysty stworzonego, tak sądził, jednak dla wyższych celów. Pamiętał, że aktor od dwóch co najmniej wieków był także tym, kto pomagał Polakom przeżyć niewolę, okupację, brak własnego państwa. 

Był absolutnym perfekcjonistą i umiał w swoim zawodzie wszystko. Mógł zagrać właściwie każdą rolę, może z wyjątkiem czułego, romantycznego kochanka, bo do takich ról rzeczywiście się mało nadawał. Wolał grać chłodnych intelektualistów, mądrych mentorów, ironicznych cyników, twardych manipulatorów. Pod koniec życia, już siwy, z pobrużdżoną twarzą, z wychudłym, ale wciąż bezbłędnie sprawnym ciałem, grywał ludzi dotkniętych przez los, na który nie ma się wpływu: śmierć kogoś bliskiego, własna nieuleczalna choroba. 

Powiadał o sobie, również lekko ironicznie, że wobec braku wrodzonego talentu, który rozumiał jako niepojęty dar natury (za kogoś tak obdarzonego miał np. Mozarta) - musiał wszystko zdobyć ciężką pracą. Nauczył się nawet opanowywać wrodzoną nieśmiałość. A jak wiadomo, nieśmiałość dla aktora to jak metr siedemdziesiąt wzrostu dla koszykarza. Grać można nawet z najlepszymi, ale ile się trzeba nabiegać i nakombinować. Zapasiewicz całe życie więcej biegał i więcej kombinował. Grał dużo, bo był dla reżyserów idealnym, choć piekielnie wymagającym, partnerem do pracy. Zawsze pierwszy umiał tekst i prawie zawsze lepiej od reżysera wiedział, co i jak zagrać (sam zresztą był reżyserem i wiedział, czym to pachnie albo jak cuchnie). A że dzięki pracy nad własnym rzekomym brakiem talentu warsztat aktorski miał opanowany w stopniu absolutnym, reżyserzy zazwyczaj ustawiali się do niego w długiej kolejce. 

W ostatnich latach wyraźnie gorzkniał. Nie tylko z powodu starości, która mało kogo napawa optymizmem. Chyba wręcz fizycznie go bolała polska kultura nie tylko teatralna. Życie wokół kwitło, działo się tak dużo, polscy artyści byli wszędzie, aktor miał do dyspozycji nie tylko teatr czy film, ale niemal cały publiczny świat, w którym i dla którego mógł się okazać pożyteczny. A Zapasiewicz, jak stary wódz broniący murów Troi przed zalewem barbarzyństwa, z goryczą przyglądał się rozpadowi ideałów swojej młodości, kiedy to aktor był jednym ze strażników Świętego Płomienia, a nie narzędziem służącym do polepszania cudzego humoru. Po drodze wykruszali się jego towarzysze broni z tego samego okopu: Hűbner, Herbert, Holoubek. On był ostatni. 

Owszem, wspaniałych aktorów nadal jest wielu. Tyle że nieliczni chcą ten płomień nieść. On chciał.

Tadeusz Nyczek
Przekrój
25 lipca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia