Strzelić w ucho, jak kolega koledze

"A mi osztályunk" (Nasza klasa) - reż. Gabor Mate - Teatr Katona Budapeszt

Który to rocznik? Osiemnasty, dziewiętnasty, dwudziesty... Rozumieją się wpół słowa, są przecież kolegami z tej samej klasy. I tak samo w pół słowa lub bronią, otwarcie lub za plecami, dosłownie lub w przenośni, zdolni są zabijać się nawzajem. Należą przecież do tego samego pokolenia, tej samej społeczności, jednego narodu.

Dzieci polskie wychowane w wierze katolickiej, żydowskiej i bez wyznania siedząc obok siebie w szkolnych ławkach, robią sobie zwykłe dziecinne figle, przeplatane zwykłymi w tym wieku niesnaskami. W czasie zbliżania się II wojny światowej, a następnie jej wybuchu, nastolatki, już niemal dorosła młodzież, zwracają się przeciwko sobie. Olbrzymie molekuły przekroju czasu sztuki Tadeusza Słobodzianka obejmującej okres prawie osiemdziesięciu lat, zagęszczają się już wówczas  niepowstrzymanie i w sposób skomplikowany. Wyrywek z wydarzeń początkowych: w strasznym upokarzaniu i wyniszczaniu żydowskiej ludności miasteczka – tak więc i żydowskich uczniów klasy -  biorą udział właściwie wszyscy nieżydowscy uczniowie klasy. Ten spośród nich, który ukrywa, ocali i weźmie za żonę żydowską dziewczynę, poniżając ją jednocześnie tym wyróżnieniem, później prawdopodobnie dusi swe dziecko. Katolicy  raz rozliczają się między sobą, innym razem zawierają pakty kryjąc wzajemne pogróżki. Po wojnie, przy udziale kolegi, który wstąpił do bezpieki skazują na piętnaście lat (nie bezpodstawnie) nikczemnego kolegę, który z kolei później wydaje dziesięcioletni wyrok (nie bezpodstawnie) na przeciwnika-oprawcę. Ci, którym przypadło w udziale tak samo długie życie (1919-2001, pochowani  są tego samego dnia, oba pogrzeby transmituje telewizja) - ksiądz i młynarz walczą ze sobą do śmierci. (Autor w polskim oryginale, przetłumaczonym na węgierski z zegarmistrzowską precyzją przez Patrícię Pászt, załączył wiek bohaterów). Biegnące różnymi ścieżkami, nieznające faktycznie własnego „ja” losy w zawierusze polskiej historii XX wieku wiecznie ze sobą walczą i godzą się. Los kolegów z klasy. Kumpli. Kiedy jeden z nich (nie bezpodstawnie) powala innego strzelając w brzuch, na jego błaganie strzela raz jeszcze uwalniając go od cierpienia. Strzela w ucho - „jak kolega koledze”.

Reżyser spektaklu w studiu „Kamra”, Gábor Máté wraz z zespołem aktorskim, doskonale wyczuł dwa najważniejsze wątki dramatu. Pierwszy z nich – w scenerii przedstawiającej klasę – projektu scenografa Balázsa Czieglera – ze zmiennym podziałem przestrzeni, z funkcjonalnym w swej obojętności kolorytem – dziesięciu bohaterów spektaklu od początku do końca zachowuje się jak uczniowie. Nawet, jeżeli jest mowa o najbrutalniejszych wypadkach, w tle jest zawsze pisanie na tablicy, przepychanki, plucie przez rurkę. Sala „Naszej klasy” jest tu wszechświatem, jego modelem; wszystko stąd bierze swój początek, tu powraca, tu się realizuje. Nagrobki żydowskiego cmentarza powstają i nikną z otwartych pulpitów szkolnych ławek. Kiedy na starość owe małżeństwo wyprowadza się do domu starców, pilotem telewizora jest piórnik. Pistolet to ekierka, bokser to kątomierz, narzędziem tortur jest olbrzymi, zaostrzony cyrkiel. Martwi koledzy padają na ławkę jakby tylko chcieli uśpić czujność nauczyciela krótką drzemką (Inną kwestią jest, czy dla oznaczenia nieżywych konieczne jest barwienie ich policzków na biało, jeszcze inną zaś, w jaki sposób martwi powracają jako zjawy).

Innym narzędziem dramaturgii jest to, że postacie rozmawiają ze sobą wyłącznie przy okazjach typowo szkolnych, a rzadko w innych momentach. Poza tym wszyscy wprowadzają w monologach własne epickie okruchy wspomnień. Ich wzajemne powiązania to odległość i odrębność zarazem - poprzez odrębność wiary, różnice poglądów, moralne i egzystencjalne. Odseparowane sprawozdania czasem się spotykają. „Wstałem” – Wstał” – „Podszedłem” – Podszedł”: jedno zdarzenie, dwa punkty widzenia.

To narratywne ukazanie, ciągła konfrontacja, przeskoki w czasie rozżarzające się w coraz to nowsze sytuacje i zwroty wydarzeń ze stałym tłem – szkołą i klasą - budują niezwykle silną dramaturgię. Same wypowiedzi też mają różnorodny ton (wyznanie, zeznanie, kazanie, oświadczenie, list, „ wypowiedź na boku” itp.). Kostiumy-mundurki projektu Anni Füzér  skomponowane w barwach granatowych, zielonych i białych określają w pierwszej osobie liczby mnogiej sytuacyjne, historyczne i moralne uogólnienie - przy czym najczęściej maleńkim znakiem ubioru, rekwizytem oznaczają jaką rolę gra niegdysiejszy uczeń na scenie życia. Kiedy bohater zdejmie bluzę lub sweter z emblematem, biała koszula czy podkoszulka symbolizuje ostateczne odejście z życia (z klasy jako ludzkiej społeczności, z tłumu).

Hanna Pálos (Dora) patrzy na swój los jednocześnie przez pryzmat Starego Testamentu i oczami uczennicy, Réka Pelsőczy (Zocha) z krnąbrności nastolatki buduje swoją zdegenerowaną dorosłość, Erika Bodnár (Rachelka przechrzczona na Mariannę) przyczynia się do zwięszenia napiętej atmosfery sztuki poprzez nieoczekiwane zeznania płynące z głębi zrezygnowanej duszy. Głównie przekazy trzech kobiecych postaci skażone są tym, że myśli Słobodzianka o Bogu, sensie życia, nieszczęściu ulegają niekiedy zbędnej werbalizacji i podsumowywaniu.

Viktor Dénes jako Jakub Kac jest jedną z pierwszych ginących tragicznie ofiar, lecz pomimo stosunkowo krótkiej obecności na scenie jego gra jest w grupie odczuwalna. Péter Takátsy (Rysiek), Zoltán Rajkai (Menachem) i János Bán (Zygmunt) grają bezbłędnie trzy najbardziej radykalne i najbardziej negatywne charaktery, przecinając gęstniejące napięcie w samym środku dwugodzinnego spektaklu. Różnego rodzaju oddziaływania wzajemne i wypadki historyczne ujawniają najgorsze cechy ich charakterów. László Szacsvay (podstępnie jowialny Heniek), Dénes Ujlaki (Władek zamykający się w zakłamaniu na zasadzie „co się stało, to się nie odstanie”) i Péter Haumann (Abram przeżywający wszystkich kolegów) to trzej koledzy z klasy z pozoru stabilnie urządzeni w swoich życiowych rolach. To bogate charaktery, dopasowujące się organicznie do zbiorowej gry na równi z kolegami. Każdy z aktorów posiada ten indywidualny głos, bez którego rozpaczliwy i irytujący głos „naszej klasy” byłby niepełny. Haumann na przykład (aczkolwiek w kilku ważnych miejscach pomylił tekst) z bulwersującą małostkowością recytuje nazwiska rodziny Abrama podobnie do biblijnej Genesis: tych zamordowanych w II wojnie światowej i potomków nowo założonej rodziny. Ukazuje się nam lawina faktów. Po części forma farsy teatru szkolnego, zamiast zmieniających się z wiekiem postaci, są szczególne, ponadczasowe, zastygłe w niezmienności twarze. Fantasmagoryczna niekiedy reżyseria. Muzyka László Sáryego nie uwalnia żadnego pokolenia widzów od poczucia własnego „my”.

 Na tablicy klasowej – obok różnych bazgrołów – „uczniowie” przez jakiś czas numerują kolejne sceny. Nie jest chyba przypadkiem, że  numerowanie to – odtąd już nabierające niepohamowanego tempa aż po zakończenie, urywa się na rzymskiej czternastce, to znaczy na ostatniej stacji drogi krzyżowej (Złożenie do grobu). W wielu dramatach Słobodzianka – między innymi w dość znanym u nas „Proroku Ilji” – w jakiś sposób obecny jest brak Chrystusa. Tak jest i w „Naszej klasie”: dramat grzechu, braku zbawienia, braku jego możliwości.

Tadeusz Słobodzianek "A mi osztályunk" (Nasza klasa) - reż. Gabor Mate - Teatr Katona Budapeszt - premiera: 7 października 2011
Tłumaczenie: Patrycja Paszt, materiały: Laboratorium Dramatu

Tamás Tarján
kultura.hu
24 października 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia