Stylowy Frankenstein

„Młody Frankenstein" – aut. Mel Brooks, Thomas Meehan – reż. Jacek Bończyk – Teatr Rozrywki w Chorzowie

Znany z parodiowania popularnych gatunków – Mel Brooks – stworzył musical „Młody Frankenstein". Pojawił się on najpierw jako dzieło filmowe, a dopiero później (gdy szlak przenoszenia Brooksowych komedii na deski teatru przetarli „Producenci") pojawił się na Broadwayu. Musical o jednym z najbardziej znanych potworów wszech czasów jest pastiszem na horror, wyśmiewającym wszystkie jego przewidywalne schematy i rozwiązania stylistyczno-fabularne.

Jednak do Broadwayu jest kawałeczek drogi, więc całe szczęście, że po ten śmieszno-straszny musical sięgnęły również polskie teatry. Od 2016 roku śląska publiczność ma możliwość zapoznać się z tym spektaklem, zrealizowanym przez Teatr Rozrywki w Chorzowie. Ta właśnie wersja będzie głównym bohaterem niniejszego tekstu.

Szalony Frankenstein

Cała akcja spektaklu jest stosunkowo prosta. Do Transylwanii zostaje wezwany wnuk cieszącego się złą sławą Wiktora von Frankensteina – Fryderyk. Starszy z rodu właśnie odszedł z tego świata, więc jego jedyny dziedzic przybywa do Transylwanii, by nikt obcy nie położył łap na majątku dziadka. Bohater nie jest zachwycony wizją przebywania w mrocznym zamczysku, gdyż nie chciał mieć nic wspólnego ze swoją szaloną rodziną. Dlatego też na każdym kroku podkreśla, żeby w żadnym wypadku nie nazywać go FrankenSZTAJN, tylko FrankenSTIN.
A więc FrankenSTIN miał w planie zostać w upiornym zamczysku tylko kilka dni, a później wrócić do Nowego Yorku (na swoje ukochane stanowisko wykładowcy uczelnianego), a także do swojej „nietykalskiej" narzeczonej. Transylwańska atmosfera i spotkane postacie rewidują jednak jego postanowienia. Za sprawą uroczego garbusa Igora, nęcącej Ingi i tajemniczej Frau Blücher – młody fascynat mózgów zaczyna się przekonywać do tego miejsca. Swoje trzy gorsze dołożyła wizja zmarłych członków rodziny z dziadkiem na czele. Fryderyk stwierdza, że jego rodzina naprawdę jest szalona, jednakże musiał przyznać, że świetnie tańczy. Gdy za sprawą dziennika okazuje się, że Wiktor von Frakenstein nie był (tylko i wyłącznie) szaleńcem, ale także geniuszem, młody doktor ostatecznie godzi się z rodowym nazwiskiem i... przeznaczeniem.

Czy taki potwór straszny?

Jak można było się spodziewać - w spektaklu ostatecznie dochodzi do stworzenia potwora. Jednak oryginalnych emocji horrorowych uświadczymy tutaj niewiele. Całość przedstawienia jest utrzymana w lekkim i zabawnym tonie. Piosenki zapadają w pamięć, a muzyka świetnie oddaje klimat Transylwanii. W realizacji Teatru Rozrywki najbardziej zwraca na siebie uwagę bogata scenografia. Liczne miejsca akcji, stworzone przez Grzegorza Policińskiego, zdumiewają szczegółowością, a także klimatem. Każda przestrzeń ma swój odmienny klimat, a razem tworzą spójną całość. Jedna z najbardziej zaskakujących scenografii przedstawia... statek. Ogromny, trójkolorowy statek, stojący w porcie sprawia wrażenie, jakby ekipa teatru żywcem przeniosła (nieco mniejszą wersję) promu prosto na scenę. Oczywiście wnętrze zamku rodu Frankenstainów (a w szczególności ukryte laboratorium) również powinno robić wrażenie i tak właśnie jest. Mroczne wnętrza idealnie wpasowują się w konwencję. Aktorzy, grając w takich przestrzeniach, na pewno czuli się, jakby prawdziwie przenosili się Transylwanii.

Frankenstain i przyjaciele

Każda postać przewijająca się przez Transylwanię jest odmienna od reszty. Każdy ma swoje unikalne cechy, gesty i sposób mówienia. Najbarwniejsi z nich są związani z zamczyskiem Frankenseinów. Igor (Hubert Waljewski) jest kochany, czasem niezdarny, lecz przede wszystkim zabawny. Gestyka, sposób poruszania się, jak i komiczna mimika aktora sprawiają, że widzowie z miejsca obdarzają sympatią tego garbuska. Inga (Anna Surma) jest urocza, niewinna, a jednocześnie bez problemu uwodzi płeć przeciwną. Natomiast nostalgiczna postać Frau Blücher (Maria Mayer) jest tajemnicza, wydaje się nigdy pokazywać wszystkich kart, a jej niemiecki akcent świetnie dopełnia tę kreację. Tytułowy bohater spektaklu, w ciele Macieja Kulmacza, z łatwością unosi rodową (i spektaklową) odpowiedzialność. Śpiewająco (i to dosłownie) staje się dwoistym FrankenSTINEM/ FrankenSZTAJNEM, który ulega magii rodzinnego fachu - stwórcy potworów, a jednak niezmiennie pozostaje naukowcem i racjonalistą. Partnerka doktora - Elżbieta Benning (Wioletta Białk) – jest perfekcyjną damą, zakochaną w swoim wyglądzie, choć (jak się okazuje) nie koniecznie w swoim narzeczonym. Po drodze kto inny porwie ją w ramiona, wyzwalając nieznane dotąd. Tym niezwykłym kimś okazuje się stworzony przez Fryderyka Potwór (Tomasz Jedz). Mimo że z początku jest niemową i nie grzeszy wielką inteligencją, to ma... styl (szczególnie, gdy tańczy elegancko odziany we frak, cylinder i to z laską w ręce). Aktor dobrze poradził sobie z przedstawieniem istoty o „nienormalnym mózgu", która nie toleruje śmiecenia na ulicach. Niewiele trzeba, by poznać jego uroczą i zaskakująco człowieczą naturę. Warto również wspomnieć o doskonale wykreowanych postaciach pobocznych. Na uwagę zasługują – Tomasz Wojtan jako szalony Wiktor von Frakenstein; Jarosław Czarnecki jako inspektor Hans Kemp oraz Izabella Malik jako Ziggy.

Bohaterowie nie tylko są dobrze skrojeni wewnętrznie, ale także zewnętrznie. Postaciom nie da się odmówić stylu. Co prawda jednym bardziej niż innym, lecz jednak wysoki poziom kostiumów jest łatwo dostrzegalny. Kreacje, stworzone przez Annę Chadaj, świetnie współgrają z charakterem poszczególnych postaci oraz wpasowują się w całościowy klimat przedstawienia.

Wszystkie elementy przedstawienia mają swój charakter, to znaczy... styl. Tak jak śpiewają postacie: „bo ważne, by mieć styl". W spektaklu stylowa jest muzyka i scenografia; stylowi są ludzie i potwory. A zręczna reżyseria spina to wszystko w stylową, śmieszno-straszną całość.

Pora pożegnać potwora
„Młody Frankenstein" w Teatrze Rozrywki bawi widzów już od 2016 roku. Teraz - dokładnie 7 lat później (co do dnia) - nadszedł czas pożegnania. Musical schodzi z afisza, zasmucając przy tym zarówno twórców, aktorów jak i widzów. Jak to bywa zarówno z życiu jak i w sztuce, jedno przychodzi, drugie odchodzi. Pozostaje jednak dobre wspomnienie i nadzieja, że w przyszłości dane nam będzie znów spotkać się w pełnej muzyki, grozy i... stylu Transylwanii.

 

Oktawia Janowska
Dziennik Teatralny Katowice
21 kwietnia 2023
Portrety
Jacek Bończyk

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia