Święta to dla mnie wielkie załzawione szczęście

Rozmowa z Janem Nowickim

- W moim domu Wigilia jest niezwykle urokliwa. Niezmiennie pojawiają się smaki dzieciństwa. Moja siostra Hania, którą kocham bez pamięci, uczyła się gotowania od mamy. Dlatego wszystkie smaki cofają mi czas, mają niesłychaną siłę sprawczą i powodują, że z powrotem jestem dzieckiem, bo wiem, jak smakuje karp, śledź, zupa grzybowa. Stary człowiek siedzi nad stołem, wącha siano pod obrusem i czuje, że ubywa mu lat - mówi aktor Jan Nowicki.

Święta Bożego Narodzenia spędzi pan pewnie w ukochanym Krzewencie?

- Nie wyobrażam sobie inaczej. Są trzy święta, które zawsze spędzam w rodzinnych stronach: Wielkanoc, Wszystkich Świętych i Boże Narodzenie. Nie wiem tylko, które z nich postawić na pierwszym miejscu. Ale według mnie najbardziej rodzinne jest Święto Zmarłych, bo jak żadne inne integruje ludzi, którzy siedzą przy grobach bliskich, plotkują, opowiadają sobie o różnych rzeczach. A tamci na dole słuchają i się cieszą. W to Boże Narodzenie zostaliśmy pozbawieni śniegu, co odziera je z podstawowego uroku.

Jak co roku pójdzie pan na pasterkę do pobliskiego kościoła?

- Pójdę do małego kościoła w mojej wsi, w którym fantastycznie się czuję. Uważam, że Pan Bóg najlepiej się czuje w małych kościołach.

Podobno bardzo zbliżył się pan do Boga?

- Jeszcze na to nie zasługuję. Nasze życie sprowadza się do nieustannej gonitwy za Nim i do próby zrozumienia Go. Nigdy nie byłem zbyt daleko Boga, tylko im jesteśmy starsi, tym bardziej nachodzą nas wątpliwości, tym większej pracy wymaga od nas Bóg, żeby w niego wierzyć.

W jakich słowach zamyka się dla pana Bóg?

- Bóg to jest przede wszystkim dzieciństwo. Dzisiaj mogę powiedzieć za Dostojewskim, że jest jedyną istotą, którą można kochać wiecznie. Jest fantastycznym i wiecznym oczekiwaniem, i cudowną przygodą w wyobraźnię, nadzieję, w miłość, na której nam najbardziej zależy.

A pamięta pan pasterki w Kowalu, z czasów swojego dzieciństwa?

- Naturalnie. I nie tylko ich początek, który zawsze oznaczał długą drogę w skrzypiącym śniegu. Śnieg skrzypiący pod nogami jest muzyką, idziesz po nim i wszystko się skrzy.

Dlaczego po pasterce idziecie prosto z kościoła na cmentarz?

- Chodzenie na cmentarz pokryty śniegiem przywołuje mi otulenie mogił zmarłych białą kołdrą. Chodzi się tam, ponieważ śmierć przypomina urodzenie. Człowiek żyje po to, żeby umrzeć, a umiera po to, żeby zmartwychwstać. Jedno z drugim jest bardzo związane i bardzo zmysłowe. Bardzo ludzkie.

Nie bał się pan być nocą na cmentarzu?

- Bałem się panicznie, ale lęk to rzecz śliczna i cudowna. Proszę zwrócić uwagę na bajki Grimmów czy Andersena. Jakie one są pełne strachu i okrucieństwa. Strachy i duchy w tamtych czasach to były jedne z nielicznych naszych rozrywek. To nasze horrory. Poczucie niebezpieczeństwa, zagrożenia. W tym wszystkim tkwiła wielka przyjemność.

Dzisiaj boi się pan już mniej?

- Zdecydowanie mniej. Bo jeśli czegokolwiek się boję, to tego, że boję się mniej, co oznacza, że z czymś się pogodziłem, że zapalałem świecę z poczuciem, że w jakimś sensie przypalam ją sobie, bo jestem już starym człowiekiem. I trudno, żebym nie myślał o finale swojej drogi życiowej.

Gdzie jeszcze spędzał pan Boże Narodzenie?

- Jedne z nielicznych w Afryce i był to koszmar, zupełne nieporozumienie. Zawsze byłem człowiekiem krzykliwym i sentymentalnym, więc najlepiej czuję się tam, gdzie jest kameralnie, gdzie jest moje jezioro, które nie może być za duże, podobnie jak mój dom. Wtedy czuję się bezpiecznie, bo jestem człowiekiem prowincji.

Przygotowuje pan, jak co roku, prezenty dla dzieciaków z Krzewentu?

- Tak, po raz trzynasty. Sprowadzając się do wsi, wiedziałem, że nie mam prawa, budując tam dom, czuć się jej mieszkańcem. Musiałem postawić sobie ten dom w sercu, nie tylko moim, ale także sąsiadów. Oni go budowali za moje pieniądze, ale ja bardzo dbałem o to, żeby dom budowała mi moja wieś. Teraz chcę w to wciągnąć swojego syna, który będzie sukcesorem i będzie tam mieszkał. Dlatego Łukasz musi już teraz zasłużyć sobie na miłość tej wsi. W tym roku on jest Świętym Mikołajem, a ja pastuszkiem. I był tym zachwycony.

Nadal jeździcie bryczką z prezentami?

- W tym roku jeździliśmy samochodami z czterokołowym napędem bo był huragan Ksawery, i inaczej byśmy nie dojechali, gdyż przewracał drzewa. W Kujawsko-Pomorskiem rozpętał się z wyjątkowo dużą prędkością.

Dzieci pewnie przeżywają te spotkania ze Świętym Mikołajem?

- Dzieci tak bardzo pragną spotkania ze Świętym Mikołajem, że we wszystko uwierzą. A musi pan wiedzieć, że ludzie, którzy skończyli 70 lat, dziecinnieją, i też dostają paczki. Było ich ze 140 sztuk. W tym roku wprowadziłem innowację i prezenty otrzymały też dzieci, które znajdują się jeszcze w brzuchach swoich mam.

Lubi pan dostawać prezenty?

- Nie za bardzo. Zdecydowanie wolę dawać. Zdarzyło mi się, że kiedy pewnego razu otrzymałem od swoich kolegów rakietę tenisową, to tak się wzruszyłem, że zamknąłem się w toalecie i nie chciałem z niej wyjść. Chciało mi się płakać. Byłem całkowicie zdezorientowany. Na aktora inspirująco działa niechęć, aż tu patrzę, ktoś mnie lubi, i wtedy zupełnie się pogubiłem.

Jak wygląda Wigilia w pana domu?

- Jest niezwykle urokliwa. Niezmiennie pojawiają się smaki dzieciństwa. Pamiętam potrawy przygotowane przez moją babcię, od której moja mama uczyła się, jak je przyrządzać. Moja siostra Hania, którą kocham bez pamięci, uczyła się gotowania od mamy. Dlatego wszystkie smaki cofają mi czas, mają niesłychaną siłę sprawczą i powodują, że z powrotem jestem dzieckiem, bo wiem, jak smakuje karp, śledź, zupa grzybowa. Stary człowiek siedzi nad stołem, wącha siano pod obrusem i czuje, że ubywa mu lat.

W tym roku będzie podobna?

- Tak, u nas niewiele się zmienia. Im więcej ludzi, tym jest lepiej, radośniej.

Pana żona, Małgorzata Potocka-Nowicka, przyjedzie?

- Nie, pozostanie w Warszawie. Mój romans ze stolicą nie powiódł się, bo ja nie jestem człowiekiem z Warszawy, z tamtego środowiska. To nie jest wiadomość sensacyjna. Raczej smutna.

Na Święto Zmarłych żona też nie przyjechała...

- Nie, bo jeden woli wizytę na cmentarzu, a drugi na plaży nad Morzem Śródziemnym. Nie zapominajmy, że Małgorzata ma groby swoich bliskich w Warszawie.

Czy małżeństwo na odległość ma szansę przetrwania?

- Jak pan wie, mam w tym pewną praktykę, bo z poprzednią partnerką byłem ponad 30 lat. Wszystko zależy od tego, jak ktoś znosi dystans i do czego zmierza małżeństwo, jaki jest rodzaj miłości. Nie wydaje mi się, żeby odległość między małżonkami dobrze wpływała na ich związek. Nic tak bardzo nie pobudza uczuć jak tęsknota i rozstanie. Pojawia się samotność i potrzeba kontaktu z drugim człowiekiem, pod warunkiem, że on nim jest.

Naprawdę wierzył pan, że żona, tancerka rewiowa, będzie z panem mieszkać na wsi?

- Nigdy do głowy mi nie przyszło, żeby jej to proponować. Ani wieś tego nie oczekuje, ani ona. Przecież Małgorzata nawet do lasu nie wchodzi, bo ciągle chodzi na wysokich obcasach. Ona się do życia na wsi kompletnie nie nadaje. Jest skażona miastem.

Nie czuje się pan samotny?

- Samotnie czułem się przez całe życie. Niezależnie, z kim byłem i w otoczeniu jakich ludzi się znajdowałem, lubiłem chodzić własnymi drogami. Teraz samotność uznaję za partnera. Jest to choroba, ból, narkotyk. Potrafi też deprawować. Gdy człowiek jest wiele lat sam, zaczyna się czuć dobrze z samym sobą.

Dlaczego zdecydował się pan pisać książki?

- Książka "Mężczyzna i one", wbrew pozorom nie jest moją biografią i nie ma nic wspólnego ze mną. Nie piszę w niej o żadnej z moich kobiet, choćby z tego powodu, że nie uważam, żeby one były najbardziej ciekawe. Najwspanialsza kobieta, największa miłość, to jest ta wymyślona. Moja nowa książka "Białe walce" jest o tym, na czym powoli zaczynam się najbardziej znać.

Czyli?

- Zaczynam się znać na starości, dlatego moimi bohaterami są wspaniali, starzy ludzie, którzy nie wracają do domu. Poznają się w pociągu jadącym do Ciechocinka. Emerytowany aktor, mistrz Serafin, 97-letnia akuszerka przedwojenna, światowy badacz kleszczy, doktor chirurgii szczękowej i były parlamentarzysta poseł Kazimierz Pięta. Ja również wybrałem się do Ciechocinka, do sanatorium. Byłem trzy tygodnie. Bajeczny, rozkoszny pobyt. Wszystko tam jest stare i dlatego kurort oddycha zaszłością. Moi bohaterowie nie wracają do domu ze starym rowerem, starym wózkiem z supermarketu. Kładą je i idą w stronę horyzontu. Właśnie skończyłem XX rozdział opowiadający o tym, że sprzedają wszystkie widelce, obrazy Kossaka, zaczynają życie od nowa. Wydaje mi się, że jest pewna luka w literaturze, którą trzeba zapełnić. Jesteśmy społeczeństwem starzejącym się, konsumenckim. Dla młodzieży mężczyzna 60-letni jest bardzo stary, co widzę w scenariuszach, które mi przysyłają. Wnoszę z tego, że 70-letni albo nie żyje, albo umiera, co jest kompletną bzdurą, bo my dalej żyjemy. Mamy nałogi, nadzieje, czytamy książki, pijemy wódkę, palimy papierosy i biegniemy na pasterkę. Nie będzie mi gówniarz 20-czy 30-letni wyznaczał normy mojego życia. Moi bohaterowie są starzy, ale fantazji mają trzy razy więcej niż gówniarzeria.

To będzie beletrystyka?

- Pierwotny tytuł brzmiał "Mistrz Serafin", ale niesłychanie mnie uwierał. Mistrz wziął się z tego, że w Krakowie każdy po siedemdziesiątce, to jest mistrz. Serafin dlatego, że jak byłem młodym aktorem, poszedłem do teatru, aby się zaangażować, dyrektor zapytał, jak się nazywam. Odpowiedziałem, że nazywam się Jan Fiut. Na to dyrektor, że to jest niemożliwe, bo wychował setki aktorów i nie było ani jednego Fiuta i coś musimy z tym zrobić. Będzie się pan nazywał Serafin. Kiedy znalazłem się w kawiarni domu zdrojowego, zauważyłem plakat z zapowiedzią wieczorku tańcującego: "Wejście pięć złotych, kieliszek szampana gratisowo dla pań". A wieczór nazywał się "Białe walce". Oszalałem na punkcie tej nazwy.

Kiedy książka pojawi się na rynku?

- W kwietniu 2014 roku.

Niewiele pan teraz gra. Dlaczego?

- Nie znajduję powodu. Nie cierpię jurnej i przechwalającej się planami starości. Wkurwia mnie, jak widzę opalonego idiotę, który biega po zdrowie. Ja byłem dziwnym aktorem - na etacie w krakowskim Starym Teatrze i potrafiłem nie grać dziesięć lat. Robiłem ogromne przerwy, bo ten zawód nigdy do końca mnie nie wypełniał. To że mnie się w nim powiodło, wcale nie oznacza, że byłem w pełni szczęśliwy. Wszystkie propozycje odbierałem jako zagrożenie mojej wolności, mojego czasu. Emocja aktorska u innych nudzi mnie, już wolę słuchać muzyki, czytać książkę. W moim stylu nie jest umierać na scenie jako król Lear.

A może czuje się pan aktorem zgranym, wypalonym z emocji?

- Pieprzę, wypalony, niewypalony, jak zwał, tak zwał, mam tyle ciekawych rzeczy do zrobienia, że nie będę się zajmował aktorstwem. Lubię, jak dzieci występują w jasełkach, jak sobie przyczepiają brody. To mnie wzrusza. Lubię film "Jeszcze nie wieczór", w którym pojawiają się bardzo starzy aktorzy. Są interesujący. Ci w średnim wieku robią wszystko, żeby się podobać.

Nie bywa pan na premierach w Krakowie, w Warszawie. Nawet do teatru swojej żony pan nie chodzi...

- Nie chodzę, bo się nudzę. Gdyby zaprosił mnie pan na "Ożenek", w którym nieśmiałego człowieka gra Władysław Kowalski, jeden z największych aktorów Europy, aktor gigant, to natychmiast bym poszedł. Nie mógłbym oczu oderwać. W teatrze jest gorąco, w kinie ciemno. Wolę książkę, zwierzęta, jezioro i kieliszek dobrego koniaku. Nie bywam na premierach Teatru Sabat mojej żony, bo na żadnych premierach nie bywam, więc wyjątku nie robię. Nie chcę być celebrytą, ale żeby zrobić Małgosi przyjemność, udałem się z nią tu i ówdzie. W ogóle jestem człowiekiem nieśmiałym.

Ma pan świadomość swojego miejsca w zawodzie?

- Moje miejsce w zawodzie się skończyło. Jestem teraz na etapie eleganckiego odcinania kuponów. Nie odżegnuję się od roli w filmie, ale musiałaby mnie porwać.

Czuje się pan staro?

- Czuję się na tyle lat, ile w rzeczywistości mam. Zawsze tak było. Starość jest najpiękniejszym okresem życia, bo po niej nie ma już nic. Została wymyślona okropnie, i trzeba zrobić wszystko, żeby w miarę lat dać sobie z nią radę. Stary aktor to koszmar, bo aktorstwo jest zawodem dla dzieciaków. No chyba że ktoś jest tak genialny jak Tadeusz Łomnicki czy Władek Kowalski. Ja nigdy genialny nie byłem, całe szczęście, bo genialność bardzo męczy.

Czy wiek wpędza pana w depresję?

- Nie mogę zajmować się tym, na co nie mam wpływu. Starość muszę przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza. Nie dbam o zdrowie, wszystko mnie boli, ale ma mnie boleć, bo jeżeli ktoś przeżył życie tak intensywnie jak ja, musi mieć coś poprzestawiane, zmęczone. Przyjmuję to normalnie, uważając, że w moim wieku wszystko można robić.

Dni świąteczne poprawią panu samopoczucie?

- Dobre samopoczucie? Za dużo powiedziane, bo powroty do świątecznych klimatów mają to do siebie, że wzruszają nas i jednocześnie bolą, ponieważ nie wiadomo, kiedy życie przeleciało. Kolejne święta uświadamiają nam kolejny upływ czasu. Patrzę na ludzi, którzy śmieją się, cieszą na Nowy Rok i myślę, że chyba zwariowali, bo nie ma powodu. Jesteśmy o rok starsi. Dlatego święta to dla mnie wielkie załzawione szczęście.

Bohdan Gadomski
Tygodnik Angora
24 grudnia 2013
Portrety
Jan Nowicki

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia