Święty czy uzurpator?

"Słowo" - reż. Mariusz Grzegorzek - Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi

Czasem melancholijny, a za chwilę ostentacyjnie brutalny teatr Mariusza Grzegorzka jest jak wspinaczka po wysokogórskiej grani. Dla widzów - na pewno, bo artysta nie idzie z nimi na żadne kompromisy, ani myśli ułatwiać zadanie; dla samego reżysera także, bo przecież łatwiej jest spaść i roztrzaskać sobie kości, niż utrzymać równowagę

Myślałem tak podczas premiery "Słowa" Kaja Munka w łódzkim teatrze imienia Jaracza i z każdą chwilą rósł mój podziw dla artysty. Bo Grzegórzek to już osobne zjawisko. Od ponad dekady prowadzi coś w rodzaju teatru w teatrze. Jak niegdyś w krakowskim Starym - toutes proporttons gardśes - Swinarski, Lupa albo Grzegorzewski. Wybiera teksty z najróżniejszych dramaturgicznych porządków i odległych geograficznie zakątków, aby szukać w nich skrajnych emocji. Z upodobaniem łączy ogień z wodą.

W "Agnes od Boga" wspaniale partnerowały sobie Ewa Mirowska i Gabriela Muskała, dotykając na maleńkiej scenie przecięcia między religijnym zapamiętaniem a miłosną ekstazą, w "Blasku życia", zrealizowanym tak, że nie powstydziłby się go Tarantino, Małgorzata Buczkowska i Ireneusz Czop zagrali urodzonych morderców, którzy nie rozumieją czynionego przez siebie spustoszenia. To był jeden z kilku szczytów Grzegorzka obok wspaniałych "Lwa na ulicy" i "Makbeta". W pierwszym opisał wszechobecne zło, które jest jak toksyna, z byle przechodnia w mgnieniu oka może uczynić zbrodniarza. Szekspirowską tragedię zamienił zaś w krwawy rytuał bliski czarnej mszy. Mówiłem - artysta ekstremalny.

Z "Dybuka" - moim zdaniem bez powodzenia - próbował zrobić współczesny moralitet z łódzkimi ulicami w tle. Teraz natomiast wrócił do korzeni. "Słowo" ma siłę artystycznego manifestu. Dramat Kaja Munka, rozsławiony przez wybitną adaptację filmową Carla Theodora Dreyera, zdaje się dla Grzegorzka wymarzony. Znów poruszamy się po krawędziach. Stary Mikkel Boergen (Andrzej Wichrowski) jest ojcem rodziny, w dosłownym, niemal biblijnym znaczeniu tego słowa. Miłością darzy wpierw Boga, a potem bliskich - kolejność jest zawsze właśnie taka. Każde nieszczęście można zatem usprawiedliwić boskim planem, w każdej sytuacji Jemu należy się posłuszeństwo. Bóg jest sprawiedliwy, Bóg karze, ale czy Bóg - jak mówi Nowy Testament - jest miłością? Wielkie pytanie tego przedstawienia - widzieliście, aby w teatrze w ostatnich latach ktokolwiek zadał je z równą otwartością?

Grzegorzek w "Słowie" wyciska wszystkie soki ze scenicznej ascezy. Scena zamknięta szarymi ścianami, kilka ławek, stół, szare i ciężkie suknie kobiet, szare i proste garnitury mężczyzn. Munk, pastor kościoła protestanckiego, odmalowuje świat wyłącznie w chłodnych barwach, a reżyser łódzkiego spektaklu wyciąga z tego ostateczne wnioski. Johannes (Dobromir Dymecki) pojawia się tu niczym obcy, ogarnięty szaleństwem intruz, który samego siebie ma za Jezusa. Chce być jego inkarnacją, gotów - jak On - ponieść najwyższą ofiarę. To on w kulminacyjnym momencie spróbuje cudu. W teatrze Mariusza Grzegorzka możliwe jest zmartwychwstanie.

Tyle że "Słowo" wyrzeka się jasnego religijnego przesłania. Dymecki nie próbuje pokazywać Johannesa jako świętego. Młody aktor w swojej najlepszej dotąd roli nie zamyka drzwi do przeciwstawnych interpretacji. A może jego bohater to tylko pozer, uzurpator wkładający maskę Syna Bożego, bo tak mu wygodniej. Tym bardziej że ów cud, wskrzeszenie Inger (świetna ściszona rola Katarzyny Cynkę) odbywa się mimochodem, bez fanfar z nieba, patetycznych gestów.

Umyka zatem Grzegorzek ze wszystkich zastawianych przez "Słowo" pułapek. Tak, jest to teatr na wskroś poważny, celebrujący przez ponad dwie godziny pytania największej wagi. Owszem, to przedstawienie nie pozostawia widzom szans na ucieczkę. Nie można być trochę za i trochę przeciw. Brak w nim błyskotek, umilania publiczności czasu, mrugnięć okiem do mniej obytych z eschatologicznym tematem. A przy okazji "Słowo" daje szansę aktorom. Ról takich jak te u Munka na co dzień nie uświadczycie. Wichrowski gra kostyczność i ciepło, jakkolwiek to by się pozornie znosiło. Ireneusz Czop był kiedyś u Grzegorzka Makbetem, a teraz jako pragmatyczny Mikkel zaskakuje aktorstwem nieefektownym, trzymającym wszystkie formalne rygory, ale gdy dojdzie do opłakiwania ukochanej - do bólu przejmującym. Aktorzy z Jaracza, jak zwykle u Grzegorzka, stanowią świetnie rozumiejący się zespół, w dodatku teraz zadanie mają szczególnie trudne. W "Blasku życia" albo "Lwie na ulicy" mieli partie skonstruowane jak w thrillerze. Tym razem sednem widowiska są urwane w pół gesty, wypowiadane szeptem słowa, czasem zduszony własnym wstydem szloch.

"Słowem", podobnie jak ubiegłorocznym filmem "Jestem twój", Mariusz Grzegorzek udowadnia, że jest reżyserem całkiem osobnym, wymykającym się przyjętym przez środowiskowy establishment kategoriom. To trudna droga, jak wspomniany wyżej spacerek po grani. Tym razem szczyt został zdobyty, chorągiewka wbita. Mamy wydarzenie.

Jacek Wakar
Przekrój
13 kwietnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia