Syndrom młodości

- Zarządzanie teatrem w Polsce w 80% to jest konformizm, trzeba słuchać władzy, a mnie tu nawet dyrektor Manufaktury się nie wtrąca w nic, tylko przychodzi i pyta, czy wszystko dobrze. Jestem panem na włościach. Póki co mam wolność. Ale ją słono opłacam, proszę mi wierzyć - rozmowa z MARIUSZEM PILAWSKIM, dyrektorem łódzkiego Teatru Małego w Manufakturze.

W listopadzie artysta obchodził jubileusz 30-lecia pracy scenicznej.

Piotr Grobliński: Piękny jubileusz skłania do wspomnień - jak to się wszystko zaczęło?

Mariusz Pilawski: To był czas mojej licealnej edukacji w Szczecinie. Kończyłem II LO im. Mieszka I. Bardzo prężne, miało dobrego dyrektora, choć zatwardziałego komunistę. Nie przepadałem zbytnio za moją profesor od polskiego, ale po latach muszę docenić jej wiedzę i sposób prowadzenia myśli. Ona założyła w szkole coś, co się nazywało "Młodzi Miłośnikami Melpomeny" - takie koło, które brało udział w akcji "Głosu Szczecińskiego". Gazeta fundowała nagrody za recenzje pisane przez młodzież (książki, wizyty w teatrze, udział w próbach). Wtedy w szczecińskich teatrach (Polskim i Współczesnym) rządził Józef Gruda vel Kościałkowski. Pamiętam do dziś na przykład jego znakomite Tango z Krystyną Feldman jako Babcią. Kiedy latem wziąłem się za Tango, usiłowałem trochę się do tamtej inscenizacji odwołać, uwspółcześnić ją. Tam są moje teatralne korzenie, w połowie lat 70 coś się zatliło, zaskoczyło. Chadzaliśmy całą paczką na próby generalne, były bardzo długie dyskusje o spektaklach. Teatr szczeciński miał się wtedy naprawdę dobrze.

Potem zdawałem do Szkoły Teatralnej do Warszawy i za pierwszym razem się nie dostałem, a w ogóle to po maturze ojciec przymusił mnie zdawać na prawo do Gdańska. Chciał, abym koniecznie został specjalistą od prawa morskiego (ojciec był profesorem Wyższej Szkoły Morskiej).

Zdał pan?

- A skąd, z historii banię dostałem jak dzwon. Nie dostałem się na prawo i poszedłem na hotelarstwo. Mama jakimiś sobie znanymi sposobami załatwiła mi pomaturalną szkołę, żebym do wojska nie poszedł. A na tym hotelarstwie fajna ferajna, sami odrzuceni, artystów co niemiara - założyliśmy kabaret. Po pierwszym roku stwierdziłem, że jednak muszę spróbować do szkoły teatralnej do Warszawy. Nauczyłem się tekstów, co mi wcale nie przyszło łatwo, bo ja strasznie ciężko się uczę tekstu, ale to strasznie, to dal mnie katorga. Ale jak się już nauczę, to mówię jak Ojcze nasz

Zdawał Pan na Wydział Aktorski?

- No tak, oczywiście. Reżyserem to ja zostałem dużo, dużo później. Pierwszą eliminację przeszedłem, przygotowałem fragment z Kordiana, Śluby panieńskie, wiersz Grochowiaka. Przez drugą eliminację też przeszedłem, bo etiudy wykonałem dobrze, coś z literatury amerykańskiej to było - chyba Śmierć komiwojażera Williamsa. Po pierwszym etapie pojechałem do Szczecina, stęskniony za dziewczyną, a tymczasem były konsultacje, na których się punktowało. Ja miałem mieć konsultacje z panią Ryszarda Hanin, ale je sobie odpuściłem i zabrakło mi 3,7 punktu. Zdało 25 osób, a ja byłem 27.

W międzyczasie napisała do mnie szkoła łódzka, że na aktorski są trzy dodatkowe miejsca i nabór z początkiem września i że my z pierwszych miejsc pod kreską z Warszawy możemy się starać. Przyjechałem do Łodzi z rodzicami. Wtedy w Teatrze Jaracza zobaczyłem spektakl Adam i Ewa, w którym aktorka występowała z nagim biustem. Pamiętam to i pamiętam jeszcze strasznie zapyziałą Łódź, która była według mnie okropna. Nawet mi przez myśl nie przebiegło, że będę w tym mieście spędzał swoje dorosłe życie. Ten "konkurs" w Filmówce wygrał ktoś inny i wróciłem do swojego hotelarstwa.

Znowu minął rok

- nauczyłem się nowych tekstów i jazda do PWST im. Zelwerowicza, do Warszawy, a co tam Za drugim razem bardzo łatwo się dostałem. Komisja wyczuła we mnie widać materiał na aktora i już brnąłem jak po znanej rowerowej trasie. Na moim roku znaleźli się Krzysiek Gosztyła, Hania Śleszyńska, Wojtek Adamczyk (dziś niezły teatralny i filmowy reżyser, np. Rancza), Andrzej Ferenc, który czyta wszystkie reklamy - najlepszy głos w Polsce podobno, Marysia Gładkowska, Ania Gornostaj - właścicielka prywatnego teatru Capitol w stolicy. Niezły rok, a i pogodny, zabawowy.

Profesorów miałem świetnych: Tadeusza Łomnickiego (wówczas rektora), który dla studentów był zawsze "guru", Andrzeja Łapickiego, Zofię Mrozowską. Ocierałem się codziennie o Zapasiewicza, Holoubka, Ryszardę Hanin, Świderskiego, Aleksandrę Śląską, z Bardinim miałem przez chwilę piosenkę, z Wojtkiem Siemionem wspaniałe pogadanki o wierszu, szermierkę prowadził Sławomir Lindner na zmianę z Tomkiem Grochoczyńskim. Cała masa niezapomnianych artystów. I teoria - K. T. Toeplitz mnie uczył historii filmu, profesor Barbara Lasocka, Henryk Izydor Rogacki, Lech Sokół historii i teorii teatru. Wspaniali pedagodzy, których trudno dziś przecenić. Świat pędzi nieludzko prędko i między tradycją a nowymi czasy nastąpił gwałtowny przeskok. Dzisiejsza młodzież aktorska, choć to przecież nie jej wina, musi biec na skróty i nie ma szans, żeby się zastanowić, na czym polega wniknięcie w postać na scenie. Chodzi o grzebanie, zanurzanie się w duszę postaci, rozkładanie na czynniki pierwsze, dzisiaj się robi coś instynktownie, na zasadzie mody, niby-naturalności, co nie zawsze kreuje czystą rzeczywistość teatralną. A aktorstwo to taka medycyna duszy. Studiowanie jej jest cholernie trudne.

A dzisiejsi reżyserzy?

- Reżyserów też ten problem dotyczy. Reżyserzy nie potrafią z aktorami pracować. Oczywiście jest kilka wyjątków. Na przykład Lupę szanuję za to, co robi, choć on poszedł już o dwa kroki dalej. On wnika, pracuje długo, cierpliwie, ale ponosi też ryzyko przekraczania czasu, napina jego cięciwę na maxa. No, na pewno Jarocki miał kolosalną umiejętność wchodzenia w przestrzeń tekstu. To jest ważne, żeby umieć odczytać tekst, żeby nie reżyserować wprost, po literze, żeby być w kontrze, żeby sceny były zaskakujące. Dzisiaj coś się współcześnie napisze i sprawa załatwiona, najwyżej się dopali światłem

Projekcjami?

- O tak, teraz się projekcjami wiele załatwia. W każdym spektaklu musi być projekcja. Ja myślę, że to, co ostatnio Jacek Głąb zainicjował powiedział: "zacznijmy opowiadać historie" jest istotą rzeczy. Ta jego prowokacja, że trzeba opowiadać historie, które mają początek, środek i koniec - jest słuszna. Jeżeli reżyserzy nie wrócą do tradycyjnego opisywania, to zapanuje kompletna moderna, wszyscy będziemy łapać się prawą ręką za lewe ucho. Widziałem kilka spektakli Mądzika, szanuję go i wszystkich offowych artystów, ale jak widzę rozdzierane papiery i chlapanie wodą po scenie, to mnie to po prostu nudzi. Wiele tych nowinek proponowano już w latach 80. Naprawdę musiałbym o tym długo opowiadać

A nowe gwiazdy polskiego teatru: Warlikowski, Jarzyna, Klata?

= Klatę zobaczyłem niedawno po raz pierwszy, Jarzyny widziałem Bzika tropikalnego i ten spektakl był interesujący, choć nie wbił mnie w fotel. Aktorzy grali ciekawie, tak zaczepnie. Potem widziałem spektakl Klaty w Teatrze Starym na podstawie tekstu Conrada i tutaj go doceniłem. Jest to jakaś intensywna, nawet atrakcyjna formuła teatru. Natomiast Warlikowskiego niestety nie widziałem.

Mnie tylko drażni, że dzisiaj jest takie towarzystwo wzajemnej adoracji, gdzie krytycy usiłują wywierać wpływ - Sieradzki, Maciek Nowak, Pawłowski, w Łodzi czynił to Lenarciński... Oni chcą kształtować myślenie o polskim teatrze, reagując z dnia na dzień. Zachłystują się momentalnie politykowaniem, ukazywaniem świata brudnego, naigrywającego się z rzeczywistości za wszelką cenę. Nowak ma bardzo trudny charakter, to wilk w owczej skórze. Taki niby teatralny reakcjonista. Ministerialna władza mu wierzy bez mrugnięcia powieką. No, ale skoro mu dali dyrekcję Instytutu Teatralnego Na początku zrobił fenomenalną rzecz, a mianowicie Gońca Teatralnego. Niestety, on zawsze musi być na wierzchu, ma straszne parcie na szkło. Sieradzki z kolei uważa, że jest mędrcem teatralnym, ale jest również uczniem Marty Fik i tego pokolenia, które zakładało w PWST Wydział Wiedzy o Teatrze. Może i ma do tego prawo...

Kończy pan studia i

- I jest stan wojenny. 6 grudnia mamy pierwszy dyplom - Operę żebraczą robimy z Cieślakiem i Grochoczyńskim, a 13 grudnia telefony przestały działać. Wie pan, ja się dostałem do szkoły w 78 roku. Szedłem po Miodowej, śnieg lekko padał wilgotny i biegały przy Pałacu Prymasowskim siostry zakonne, krzycząc, że Polak został papieżem. To trudne było do pojęcia i to był znamienny znak. Potem Gdańsk'80, potem strajki studenckie, brałem w tym udział i mentalnie, i fizycznie. I była pamiętna prezentacja w Stodole filmu Robotnicy'80, gdzie o 3 rano recytowałem z kolegami Miłosza "Który skrzywdziłeś człowieka prostego". I ten Wałęsa, z którego dzisiaj zrobiono szopkę, czego ja nie mogę przeżyć, bo on się mocno przysłużył temu krajowi. Jak widzę tę żonę, która Przed rokiem, w 30 rocznicę stanu wojennego chciałem zrobić spektakl pt. Zgnieciona kartka papieru. Nie udało się tym razem. Jednak jeszcze to zrobię. Muszę to jakoś rozliczyć w sobie, choćby symbolicznie. Jest kupa ludzi, którzy stawiali czoła temu wszystkiemu i którzy nie potrafiąc się przystosować do demokracji, przymierali zwyczajnie głodem. Część z nich już nie żyje z różnych przyczyn. Choćby ostatnio odszedł reżyser i aktor Jacek Andrucki, który mocno działał w NZS-ie, i nawet przyzwoitej emerytury nie potrafił się dopracować.

Tamten czas był polityczny, chciałem działać. Mój ojciec był w partii i zawsze uważał, że jako chłopak z małego miasteczka otrzymał od Polski Ludowej sporo - pozwoliła mu się wykształcić, zrobić karierę. Ja dzisiaj, z perspektywy czasu, uważam, że w komunizmie dzięki rodzicom żyło mi się godnie: nigdy nie odczuwałem biedy, nie wiedziałem, co to głód, nie czułem presji politycznej na własną osobę, więc nie mogę powiedzieć, że czasy komunizmu były dla mnie czasami tragicznymi. Wydaje się, że popularne powiedzenie "prawda leży pośrodku" ma tu zastosowanie. To była moja młodość, kultura stała na przyzwoitym poziomie, ludzie się chętnie spotykali...

Kiedy pan zadebiutował?

- W Olsztynie w 82 roku - w Na dnie Maksyma Gorkiego w reżyserii Rościszewskiego. Przyjechał na jeden z naszych spektakli dyplomowych, po przedstawieniu wcisnął głowę w drzwi garderoby i powiedział, że jakby ktoś był zainteresowany teatrem w Olsztynie, to on czeka. I my z Wojtkiem Adamczykiem poszliśmy. Takie a takie warunki - mieszkanie, a ponieważ byłem świeżo po ślubie, to zdecydowałem się na ten Olsztyn. Wojtek został w Warszawie, jak się okazało po latach - słusznie. Debiutowałem niedużą rolą, ale byłem prawie cały czas na scenie, tylko mało mówiłem. Potem zagrałem króla Klaudiusza w Hamlecie, Pijaka w Ślubie. Znamienne, że wszyscy się dogadywali w tym Olsztynie znakomicie. Był Witek Kopeć, dziś aktor w Lublinie i profesor tytularny na KUL-u, był też świetny aktor i człowiek Stefan Burczyk wespół z żoną Ireną Telesz, wielki orędownik Solidarności, a i Stefan Kąkol przewodniczący podstawowej organizacji partyjnej, i Benek Kaczmarek, z którym co niedziela jeździliśmy po parafiach z solidarnościowymi poetyckim koncertami i reżyser Jacek Wierzbicki, który zawsze imponował ogromną wiedzą i głęboką analizą świata. W tym gronie grywaliśmy w garderobie zgodnie i z humorem w kości. Po dwóch latach Rościszewski odszedł, to i ja z Ewą przeszedłem do Torunia, do pani Krystyny Meisner, u niej zagrałem Grabca w Balladynie, dostałem za tę rolę nagrodę na Festiwalu Teatrów Polski Północnej. Wtedy złożył mi propozycję Marek Okopiński - chciał mnie do Teatru Nowego do Łodzi. A ponieważ i moja żona już pracowała w Dziale Organizacji Widowni, to Okopiński wziął nas jako parę.

Kiedy to było?

- To był 85 rok. W efekcie Okopiński nie został jednak dyrektorem Nowego, tylko Dramatycznego w Warszawie i Wojciech Pilarski znowu musiał zostać dyrektorem (zawsze zostawał, gdy odchodził Dejmek). Ponieważ do 31 maja obowiązywało status quo, czyli umowy były honorowane na następny sezon, no to ja się tego uczepiłem i jazda do Łodzi. Pilarski nas przyjął i mówi: To pan jest aktorem, a pani? Pani też jest aktorką? - Nie, ja jestem z organizacji widowni. - To, czemu pani mi o tym od razu nie mówi? Z niej się bardziej ucieszył niż ze mnie, bo potrzebował kogoś takiego na kierownika biura. I Ewa odniosła duży sukces na tym stanowisku, ponieważ po 3 miesiącach o 60% skoczyła frekwencja. Umiała tak koordynować pracę, była przy tym miła, miała talent do negocjacji, do rozmowy. Mieszkanie dostaliśmy po Kazimierzu Dejmku na Radiostacji, tam potem w 88 urodził się nam syn Piotr (właśnie dwa miesiące temu obronił tytuł magistra matematyki na UŁ) i tak to było do 1993, kiedy Ewa odeszła dokończyć urlop macierzyński, a Mirka Marcheluk przejęła Teatr Nowy. W międzyczasie był Jerzy Hutek, dobrze pracował i jako dyrektor myślał sensownie, ciekawe tytuły wprowadzał do repertuaru - Brechta, Gombrowicza, prozę Głowackiego, Siejaka. Ale Nowy i jemu coś miał za złe tak jakby jakaś klątwa Dejmka nad tą posadą wisiała w myśl zasady: "Po mnie tylko potop".

W Nowym ciągle zmieniają się dyrektorzy, był przecież jeszcze Jaskuła

- Ale to potem, mnie już wtedy nie było, bo mnie Mirka Marcheluk wyrzuciła niestety. Ja wtedy debiutowałem reżysersko w 90 roku. W 91 zrobiłem Męża od biedy albo 100 lat temu w teatrze - 16 osób w obsadzie, Ludwik Benoit w roli słynnego antreprenera Józefa Teksla, który założył w XIX wieku pierwszy zawodowy teatr Victoria w Łodzi. Zagraliśmy to z 50 razy. Mirka mnie wywaliła po tym moim debiucie, ale miałem już wtedy firmę. Zacząłem handlować, bo brakowało do pierwszego. A Piotrek w kołysce.

Czym pan handlował?

- Dziecięce czapeczki i skarpetki woziłem do Szczecina i sprzedawałem po sklepach. Wcale nie byłem jedyny. Jestem kiedyś na ulicy Jagiellońskiej w sklepie pasmanteryjnym, wchodzę z ofertą tych czapeczek (nasza plastyczka z teatru szyła takie czapeczki, by sobie dorobić), rozmawiamy ze sprzedawczynią i w końcu ja mówię, że jestem aktorem. A ona na to: patrz pan, wczoraj z pończochami był tu Jacek Chmielnik. Takie czasy. Rynek się rodził. Potem zacząłem odzieżą roboczą handlować, nawiązałem kontakty z zakładami pracy i jeździłem od fabryki do fabryki.

A kiedy pan wrócił do teatru?

- Ciągle grywałem różne rzeczy, edukacyjne, poetyckie, często w filmie. Mam na swoim koncie epizodyczne i drugoplanowe udziały w ponad 30 serialach, poczynając od 07 zgłoś się, a i ważnych fabułach - choćby słynnych Psach Pasikowskiego. W 98 dostałem nadciśnienia, poszedłem do szpitala, miałem fizyczny kryzys - skończyłem 40 lat i się u mnie typowy kryzys wieku średniego pojawił. Zacząłem się bać śmierci, chodziłem na terapię, miałem nerwicę. W pewnym momencie poszedłem do takiej wiekowej lekarki - specjalistki od neurologii. Miała pani doktor z 70 lat i pyta, co mi jest, to mówię: boję się, że umrę, mój organizm szaleje. Wzięła młoteczek, buch mnie po kolanach, latarką w oczy i mówi: pan szybko nie umrze, bo pan ma syndrom młodości w twarzy. 10 miesięcy mnie ten strach trzymał, a teraz wyszedłem z gabinetu, otrzepałem ręce i nigdy więcej. Firmę miałem jeszcze długo, do 2005 roku, jednak też cały czas w aktorstwie działałem - sporo grałem epizodów w filmach. Wtedy Sławek Fabicki zaproponował mi rolę dyrektora szkoły w Męskiej sprawie, która w 2001 roku wygrała z siedemnaście festiwali międzynarodowych i była w piątce filmów nominowanych do Oskara.

Mieliśmy wrócić do teatru

- Poszedłem najpierw do swojego Nowego, do Mikołaja Grabowskiego się angażować, a on: Czemu pańska żona panu pracy nie da, to świetna kobieta, prowadzi obok Powszechny?Jak ktoś ze mną tak rozmawia, to co sądzić?

W 2000 roku poszedłem do Bydgoszczy - Adam Orzechowski mnie przyjął z chęcią i tam zagrałem dwie dobre role, zwłaszcza w Księżycu nad Buffalo, takiej farsie Kena Ludwiga. Naprawdę zaczepiali mnie ludzie w Bydgoszczy na ulicy. Cały wdzięk z siebie wydobyłem, a to rola jakby napisana dla mnie. Krytyka tego nie uznała za bardzo, ale ludzie znakomicie reagowali.

Tymczasem w łódzkim Nowym nastał Królikiewicz. Nie chciałem żyć na dwa domy, zwłaszcza że małżeństwo zaczęło się sypać. Grzegorz Królikiewicz obejmował Nowy w atmosferze napięcia, bo zespół aktorski się zbuntował . Prezydent Kropiwnicki to jednak uparty człowiek i postawił na swoim. Nowy dyrektor mnie przyjął i wróciłem w 2003 do Łodzi. Potem wszyscy koledzy mi wypominali, że jestem łamistrajk, zdrajca... Bo chciałem pracę dostać. Pamiętam te nienawistne spojrzenia do dziś. Królikiewicz, co by o nim nie mówić, jest trudnym człowiekiem, ale ma w sobie dar artyzmu. Widzi głęboko świat i jego problemy i warto go posłuchać. A że nerwus? Nakręcił ważne dla naszej kultury filmy. Spotkanie z nim to nie był stracony czas.

Wróciłem do Łodzi, ale małżeństwa jednak nie udało się uratować.

Jak pan ocenia swoje aktorstwo?

- Dzisiaj wiem, że słusznie wybrałem zawód aktora. Ja jestem aktorem z krwi i kości. Można nie lubić mojego aktorstwa, ale to nie jest zawód, który wybrałem z przypadku. Jestem energetyczny, całą siłę wkładam w to, co mam przeprowadzić. Im lżej gram, tym więcej mnie to kosztuje. Podobnie zresztą reżyseruję: trzeba przepuścić rolę lub to, co się tworzy przez organizm, inaczej to nic z tego nie wyjdzie. Trzeba się spocić. Umordować.

Coraz więcej pan reżyserował...

- Nowy objął Jerzy Zelnik, wyreżyserowałem za jego przyzwoleniem Romans z Czechowem, Fantazego i nagle w 2008 przyszedł Brzoza, który bez pardonu, bez merytorycznego sprawdzenia wykopał mnie i kolegów z teatru. To graniczy z pogardą. Dlatego Brzoza zawsze będzie mi się kojarzył z pogardą wobec świata. A świat jest taki, że władza lubi ludzi pogardliwych. Sądzi, że w życiu wygrywa prawo silniejszego. Straciłem wtedy pracę po raz drugi.

To był ten moment, kiedy wyreżyserował pan Romans z Czechowem

- Można się było czepiać, dostałem tu w Łodzi złe recenzje, potem to trochę poprawiłem, a potem pojechałem do Płocka, gdzie to już zupełnie dobrze zostało przyjęte. Te jednoaktówki zakończone Łabędzim śpiewem to ciekawa konstrukcja - bawiąca i opowiadająca o istocie teatru, aktorstwa. Z wersją płocką pojechaliśmy w 2010 do Rosji, gdzie w Mielichowie pod Moskwą w kolebce Czechowa wystąpiliśmy w Muzeum Czechowa na "czechowowskim" festiwalu. Rosjanie świetnie ten spektakl przyjęli - oni jednak kochają teatr bez warunków wstępnych.

Wyraźnie lubi pan tę sztukę. Nadal coś pan w niej zmienia?

- Z obecnej, granej w Małym wersji jestem najbardziej zadowolony w sensie wizualnym - mam malarską, piękną dekorację. Kajetan Kreutz (vel Maciek Majewski) maluje mi ręcznie dekoracje. Ja jestem bardzo szczęśliwy, bo dzisiaj wszyscy wyświetlają albo stawiają meble na pustej podłodze i... święto lasu. A ja przynajmniej mam za plecami kolorowo, malarsko, impresjonistycznie, więc czuję się jak w prawdziwym teatrze, takim trochę starszym niby, ale tworzonym świadomie, z pieprzoną miłością.

Stracił Pan pracę i co dalej?

- Tracę pracę i myślę o zakładaniu teatru. Rok wcześniej robię Fantazego dla potrzeb Gliwickich Spotkań Teatralnych. Organizatorzy mieli do dyspozycji kamienny, piętrowy, monumentalny teatr w środku miasta, gdzie przed wojną Niemcy mieli cały kompleks rozrywkowy - tam był m.in. basen. Wszystko to zniszczone, ale po sprzątnięciu dało się wystawiać sensowne rzeczy, np. Paweł Szkotak robił Carminę Buranę. Jak pojechałem to zobaczyć, to zdecydowałem, że zrobię Fantazego, tytuł, który pozwolił mi ograć całą przestrzeń. Tym Fantazym obroniłem potem w 2008 dyplom reżyserski eksternistycznie u prof. Jana Kulczyńskiego, który był przewodniczącym 11-osobowej ZASP-owskiej komisji. Brzoza mnie zwolnił pod koniec maja, a dwa tygodnie później zrobiłem dyplom reżyserski.

I jako reżyser chciał pan mieć swój teatr?

- Teatr założyłem, bo straciłem pracę, a dyrekcja Manufaktury przychyliła się do pomysłu. Pan Sławomir Murawski, którego ja 2 lata wcześniej zaczepiłem, wyraził zainteresowanie. Początkowo w innym miejscu miał być ten teatr - tam, gdzie dziś są biura Muzeum Fabryki, ale trzeba by milion złotych zainwestować w podniesienie dachu.

Przychodzę więc z tym pomysłem, dyrektor pokazuje mi miejsce, a tu jest goła podłoga i kupa złomowanych mebli. Ściany szare, sceny nie było. Wtedy poszedłem do pracowni architektonicznej pana Cezarego Furmanka i zapytałem, czy by się dało przerobić to na teatr. Zrobili projekt. Mam trochę wyrzutów sumienia, bo w ferworze całej akcji im nie zapłaciłem. Widzieli, że ja ciężko zdobywam na to wszystko środki, że nie jeżdżę luksusowym samochodem, że mam małe mieszkanie. Tak czy owak wziąłem kolegów aktorów: Marka Kołaczkowskiego, Gracjana Kielara, Remka Cabana i jego kumpli, małżeństwo Stasiewiczów, jeszcze kilku i zaczęliśmy.

My, czyli kto? Kto jest właścicielem teatru?

Aha - żeby zdobyć pieniądze na Fantazego, musiałem powołać stowarzyszenie i - wymyśliłem nazwę Komedia Łódzka i tak się miał teatr nazywać - Komedia. Ale potem pomyślałem, że to ogranicza i moja partnerka Marzena podpowiedziała mi dzisiejszą nazwę. Wtedy w czerwcu zamknął się akurat Teatr Mały w Warszawie. Jeden zgasł, a drugi powstał.

Po co? Chciał pan coś komuś udowodnić?

- Ja to zrobiłem nie po to, by coś komuś udowadniać, tylko żeby sobie życie wypełnić. Nie ma innej prawdy. Nie, że ja wam tu, kurwa, pokażę, nie. Po prostu mam talent organizacyjny, wiem, jak coś załatwić. Tu na przykład żadna tkanina nie kosztowała ani złotówki, krzesła stargowałem o 40% w Krośnie i tam przy okazji załatwiłem rury stalowe od firmy Stalimpex, a i tak nie zapłaciłem potem na czas za te krzesła i mi komornik na to wszedł. Bo takie kryzysy były, nie miałem po prostu pieniędzy. Mój przyjaciel, aktor, który odszedł z zawodu - Piotrek Dobrowolski, założył firmę i dobrze sobie radzi - wspomógł mnie. Gdyby nie ten jego poważny zastrzyk na początku, to bym nie dał rady. Spytałem ostatnio, jak mu idzie. Na szczęście dobrze i trochę kamień mi z serca spadł. Podziękowałem Bogu, że los mu zwraca ten dar hojności wobec Teatru Małego. Muszę tu posłać ukłon także do mojej mamy, która też w tym względzie bardzo mi pomaga i wspiera.

Co dziesięć lat pan świętuje?

- Ja ten benefis XXX-lecia pracy zrobiłem na potrzeby teatru, a nie dla siebie. Potrzebowałem po tym sierpniowo-wrześniowym upadku Tanga jakiegoś PR-u i to jest taki mój pomysł marketingowy.

Bogumił Antczak - wiele lat przepracował, ma klasyczną posturę teatralną, przystojny, nieźle go słychać, dobrze mówi, daj Boże, żeby takich było więcej - powiedział mi, że go te benefisy nie interesują i ja się czuję nieco utrącony, bo ktoś taki, po siedemdziesiątce mówi: Chłopie, trzydzieści lat, co to jest, jak ja już 50 jestem w tym zawodzie?

Największe sukcesy?

- Wie Pan - ja ciągle trwam, bez mecenatu stosownego. Teatr Mały działa. To zrozumie tylko ten, kto spróbował takiego czegoś. Ostatnio byliśmy na I Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Prywatnych w Siedlcach z Wydmuszką w mojej reżyserii, graną przez Lorkę Cichowicz i Malwinę Irek. Wspaniały sukces, graliśmy nie dla 140 osób jak u nas, ale dla 380, na widowni full - okazuje się, że ludzie w Siedlcach chodzą na spektakle. Niebawem na festiwal ten przyjeżdża Teatr Polonia Krystyny Jandy, był niedawno Kamiński z Kamienicą.

To są pańskie wzory?

- Emilian Kamiński ciężko pracuje... A Janda? Nie ma silniejszej osobowości teatralnej w tym kraju, no ona może wszystko

Ja żyję z pełną teatralną świadomością. Ja, Mariusz Pilawski, po 30 latach pracy mam w sobie z grubsza widzenie swojego teatru, co nie znaczy, że jestem demiurgiem, ale mam pojęcie - wiem, kto, kiedy i dlaczego, wiem, ponieważ poświeciłem swoje życie teatrowi, teatr jest mi najbliższy. Przez te lata nie było miesiąca, żebym nie zagrał czegoś, chałturzyłem po domach kultury, po kościołach robiliśmy koncerty z rodziną Sonnenburgów od 97 roku do 2010, prezentowaliśmy poezję w takich klimatach bogoojczyźnianych.

Teatry prywatne mają szanse na rynku?

- Teatr prywatny jest znany od początku teatru na ziemiach polskich, we Francji czy we Włoszech też, w średniowieczu były wędrujące trupy. A czym był Teatr The Globe w Londynie? Tam pracował Szekspir. A Molier? A Bogusławski? Wszystkie gaże w teatry ładował, a założył ich siedem czy osiem. Zawsze teatr, który był prywatny, miał jednak mecenasa. Bez mecenasa strasznie trudno teatrowi się utrzymać, mówimy oczywiście o normalnym, repertuarowym czy para-repertuarowym teatrze, który wymyśla sztukę, robi ją. Stąd w końcu w Łodzi sto kilkadziesiąt teatrów w okresie międzywojnia, które powstawały i padały z dnia na dzień. Wtedy nie było telewizji. Dziś teatrem jest właśnie ona ze swoimi tysiącami kanałów. Natomiast ja się odważyłem otworzyć teatr z powodów czysto życiowych, niewątpliwie z ambicji, ale głownie z pasji i ulubienia tej formy sztuki.

I dzisiaj, kiedy mam 55 lat, okazuje się, że ja nie umiem robić pieniędzy, że mnie się pieniądz nie trzyma. Kiedyś nie umiałem się z tym pogodzić, dzisiaj już tak

Czyli mówi Pan o potrzebie równych szans?

- Po prostu powinien, musi nastąpić przełom w finansowaniu teatrów i ta rewolucja przyjdzie, ponieważ jeżeli świat będzie się toczył tak jak dzisiaj, to będą cięcia, cięcia i jeszcze raz cięcia i trzeba będzie znaleźć się w określonej rzeczywistości. Większość dyrektorów teatrów nie będzie umiała sobie poradzić. Po pierwsze: zostali już dyrektorami teatrów, więc mają wszystko w tak zwanym poważaniu, emeryturę sobie już jakąś wypracowali, bo to jest kilka lat przyzwoitych zarobków. Ja dopiero od września mam etatu, żeby sobie płacić ZUS, ponieważ mam swoje lata i przytyłem, no to muszę uważać i się ubezpieczać.

Inne teatry dostają utrzymanie, dotacje

- Wszystkie dostają. W czerwcu zawezwano nas do Radia Łódź i była audycja podsumowująca sezon teatralny. Miał przyjść Tomek Rodowicz, który sobie bardzo dobrze radzi, któremu pieniądze na Choreę ministerstwo grantami daje hojnie, bo widać taka formuła teatru jest poważana - a jak jest taka moda, to i ten mu da, i tamten, i jeszcze, a jak nie ma mody, to nie da nikt. To rozdzielnictwo powinno być bardziej rozumne. To dotyczy też wydziałów kultury.

Jest Pan za zniesieniem dotacji?

- Chciałbym, żeby były inaczej dzielone. Bez dotacji teatry typu Jaracza, Nowy czy Powszechny nie będą w stanie funkcjonować. To są za duże molochy - Jaracza, Muzyczny, Wielki - nie ma takiej opcji, żeby sobie prywatnie dali radę. Nie każdy dyrektor ma znajomego Kulczyka.

Ale dokończę.. Przychodzę do radia, Tomek Rodowicz nie mógł przyjść, przyszedł tylko pan dyrektor Wojciech Nowicki z Teatru Jaracza i Wielkiego, czyli dyrektor dwóch teatrów. Sumaryczna dotacja dla tego pana, którego bardzo szanuję, to jest bez mała 50 milionów. I pensja za tę pracę doprawdy słuszna. Obok zasiada dyrektor Teatru Małego, czyli ja (tak naprawdę to prezes Stowarzyszenia Komedia Łódzka), który ma zero dotacji. A pytania dziennikarze zadają identyczne. Oczywiście napomknął ktoś, że jak Dawid z Goliatem, taki żarcik.

Jak można by panu pomóc?

- Ot, choćby taka historia: jeżeli Teatr Jaracza ma 4 sceny filialne w województwie, to co by szkodziło mieć na tyle altruizmu, żeby wskazać Teatr Mały jako zespół, który raz w miesiącu jedzie do Sieradza, Skierniewic. Ja wtedy przywożę 4 000 z takiego wyjazdu i opłacam sobie znaczną część czynszu. Ja się utrzymuję w końcu ze sprzedaży biletów.

A sam Pan nie może do nich pojechać?

- Byłem, ale to nie jest takie proste, bo oni mają stosowne umowy podpisane. Poza tym, jeśli ja nie jestem wskazany, to oni wolą zaprosić Klimakterium, Andropauzę i tak zwane "mordy". No "morda" jest potrzebna, żeby przyciągnąć widza. Mnie nie stać tu na " mordy". Poza tym jak tu utrzymać gwiazdę w okresie prób? Hotel, jedzenie dla gwiazdy. Przyjechała Renata Dancewicz za nieduże pieniądze, zaczęliśmy robić Bożyszcze kobiet, ale nie miałem fartu z głównym wykonawcą, jeden miał zbyt duże mniemanie o sobie i nie dawał się reżyserować. Ściągnąłem drugiego za poradą, ale okazało się, że trafiłem kulą w płot. Po dwóch aktorach to i Dancewicz się zdenerwowała. Może i dobrze, bo okazało się, że Zaiks to jest 12.000 na dzień dobry. Na to mnie nie było stać. Dlatego nie robię amerykańskich sztuk.

Trochę pan narzeka - są jakieś pozytywy w tej sytuacji?

- Powiem taka anegdotkę: w Rzeszowie idę do dyrektora Waldemara Matuszewskiego, którego znam, ale rozmowa idzie pan-pan. Pomyślałem, że skoro tu nie zarabiam, to może da mi wyreżyserować w Rzeszowie, zarobię z parę groszy. I on mówi: A, to pan teatr założył? - No tak, działam, to bardzo trudne, mało pieniędzy. A on: to właściwie ma pan to, o czym każdy reżyser marzy. I czuło się w tych słowach prawdę, zazdrość. Wie pan, ja tu naprawdę mogę Szekspira zrobić. Ja nie wiem, czy jeśli przetrwam jeszcze rok-dwa, to czy nie zrobię. A co tam, poszalejemy. Jakaś komedia może? Poza tym jest pomysł, żeby te salę powiększyć do 200 osób, scenę o 7 metrów do tyłu. Za 50 000 można by to zrobić.

Pisze pan wnioski o dofinansowanie?

- Jeżeli nie napiszę wniosku do Wydziału Kultury (bo pieniędzy tak po prostu mi nie mogą dać) i nie dostanę jakichś pieniędzy, to teatr będzie miał kłopoty. No, napisałem w zeszłym roku wniosek na poezję, ale nie dostałem.

Składałem wniosek na 40000 na Manufakturę Poezji, wymyśliłem program - Skamandrytów i co tam jeszcze, ale nie dostałem grosza. Znowu rozdzielnictwo. Prezydent Agnieszka Nowak ogłasza konkurs na ludzi oceniających projekty (oni nawet dostają za to jakieś małe pieniądze). No i ktoś tam się zgłasza, w składzie 15 osób zostaje powołane, jeden od tego, drugi od tamtego. I ci ludzie, nie znając mnie ani mojego teatru, wydają opinie. Żeby było jasne, nie uważam, że wszyscy cały czas mówią o Pilawskim, nie mam w sobie teorii spiskowych, ale takie są fakty - jest mi trudno, bo ja potrafiłem o władzy powiedzieć różne rzeczy. Niestety, nie umiem jej schlebiać, a i nie chcę, bo to władza ma zakichany obowiązek służyć społeczeństwu. Jakbym Panu opowiedział moje rozmowy z łódzkimi radnymi, z Komisją Kultury

Niestety, moje wnioski przegrywają, także na festiwal monodramów MONOwMANU, którego III edycję za moment odwołam, bo mi brakuje 11 tysięcy złotych. To jest niewiele na ogólnopolski festiwal, który naprawdę w tym roku zapowiadał się bardzo interesująco. Profesjonalne jury powołałem, 7 spektakli konkursowych, a na koniec Stanisława Celińska miała zagrać Wilkołaka. Piszę do dyrektora Wiewiórskiego z Wydziału Kultury, a on mi nawet nie ma ochoty odpisać na maila Ręce opadają.

Czy pan swój teatr widzi jako impresaryjny czy jako repertuarowy?

- Co by nie powiedzieć, to moje 3 razy łóżko zostało zagrane 80 razy, Wydmuszka poszła już prawie 30 razy, Romanca prawie też ze 30, Emigranci też są grani normalnie. Romans z Czechowem dopiero się rozkręca, a poza tym zacznę po Nowym Roku załatwiać kurs z tą sztuką na Wschód, może nawet do Kazachstanu. Ja reżyseruję sam, bo ja nie mam z czego reżyserom płacić. Są tacy, którzy za 5000 wyreżyserują, ale ja niekoniecznie wierzę w takiego reżysera za 5000. Porządny chce 15000, ale ja tych pieniędzy nie mam, dlatego tak często sam się biorę za reżyserowanie, które zresztą lubię.

Za mało gracie?

- Cały czas repertuar jest grany, ale mam trudności z kolportażem biletów.

Chciałbym, żeby teatr był kreowany na dwa sposoby - od czasu do czasu gościnne występy, a poza tym, żeby to był teatr sam w sobie dla ludzi i działał w myśl wymyślonego hasła promocyjnego: "Wpadnij do nas po wytchnienie".

Bardziej pana interesuje reżyserowanie czy prowadzenie teatru?

- Jakbym wygrał konkurs na dyrektora w jakimś mieście, ale bez układów się nie da, więc jakbym miał taką posadę taką, 7000 pensji i kawę rano przynosi mi sekretarka. Albo jakbym dostał 3 razy w roku po 20 000 za reżyserowanie (to jest niska stawka, normalnie średni reżyser zarabia 25-60 tysięcy ), to Wie pan, nikt mnie nigdzie nie chce z prostej przyczyny - wychyliłem się, zakładając teatr i zawsze mogę być zagrożeniem. Nikt nie chce altruistów, ludzi odważnych, którzy szanują siebie. Zarządzanie teatrem w Polsce w 80% to jest konformizm, trzeba słuchać władzy, a mnie tu nawet dyrektor Manufaktury się nie wtrąca w nic, tylko przychodzi i pyta, czy wszystko dobrze. Jestem panem na włościach. Póki co mam wolność. Ale ją słono opłacam, proszę mi wierzyć.

Dlaczego w Warszawie te prywatne teatry lepiej funkcjonują?

- Bo w Warszawie to lepiej chodzi, miasto jest bogatsze, oni podpierają się twarzami z seriali. Jeżeli teraz zrobili "Się kochamy" i mamy tam Rafała Ciszewskiego, którego ogół społeczeństwa zna z serialu Ojciec Mateusz, drugi taki artysta to jest Żurek, uważany za przystojniaka. Pośrodku między nimi Edyta Olszówka i się kochamy. Jest to handicap.

Skoro tam jest kilka teatrów, to w Łodzi może chociaż na jeden byłaby publiczność? Problem w dotacjach

- Ale to nie jest tak, że tutaj nie przychodzą ludzie. Przychodzą, bywają nadkomplety czasami.

Janda podobno ma jakąś dotację, w każdym razie dostaje granty rok w rok z ministerstwa, Kamiński - nie wiem, ale na pewno i on pisz granty. Są jednak znani. Poza tym np. Janda czy Żebrowski zarabiają za jeden dzień zdjęciowy tyle, że mają z czego inwestować. Teatr Mały, gdyby miał dotację w skali roku powiedzmy 250 000 złotych, to ja bym sobie poradził. A miejskie teatry mają 3-4 miliony. Fakt, że tam pracuje 50 osób, ale ja też bym tu chętnie 4-5, a może więcej ludzi przyjął, bo potrzebni są choćby do marketingu. Teraz przyjąłem zdolnego elektroakustyka na umowę, to dobrze byłoby mu dać z 1500 zł i etat, a ja nie mogę, bo mnie nie stać na ZUS.

Miasto nie jest zainteresowane pomocą?

- Dostałem list gratulacyjny od pani prezydent Zdanowskiej na XXX-lecie moje i tyle, a może aż tyle?. Mówi mi pan dyrektor Wiewiórski, że ja mam pisać wnioski, tylko jakie ja mam jeszcze projekty wymyślić? Wymyśliłem Manufakturę poezji, Wielki jazz w Teatrze Małym, Z archiwum teatru telewizji, ogólnopolski Łódzki Festiwal Monodramu MONwMANU. Na przykład w Teatrze Powszechnym w Warszawie taki teatr telewizji puszczany na ekranie funkcjonuje, ale to myśmy byli prekursorami. U nas przychodziło po kilka osób. Teraz zaczynam cykl Czytamy klasykę - 29 listopada Warszawianka Wyspiańskiego, w styczniu będzie Powrót posła, potem Damy i huzary.

Ja tu przeczytałem Pana Tadeusza, bo jak mi padło Tango, to siedziałem jak zbity pies przed Internetem i widzę "Narodowe czytanie Pana Tadeusza". Za telefon do kancelarii prezydenta z pytaniem, czy jeszcze możemy dołączyć. Rozmowa we wtorek, a w sobotę było już czytanie. W 5 dni to zrobiłem, 11 kolegów i ja, każdy jedną księgę przeczytał we fragmencie. Czytaliśmy od 12.00 do 16.00, a na widowni 70 osób cały czas siedziało.

Teatr Mały ma swoją ekipę?

N- ajdłużej w Małym, bo od początku Janusz Piaseczny pracuje - robi de facto wszystko, często sam, i Pani Ewa Przedpelska w kasie. Zna już niektórych naszych widzów po nazwisku. Aktorzy są angażowani do spektakli, biorą symbolicznie za przygotowanie roli i potem od spektaklu, z wpływów do kasy.

To wszystko są trudne rozterki, przede wszystkim nie mogę sztuki dobrze przygotować. Teraz chciałbym wystawić dobrą komediofarsę amerykańską lub francuską w kilkuosobowej obsadzie. Żeby to dobrze zabrzmiało i zagrało, to powinienem zebrać jakieś 40 000 złotych, minimum.

Co panu daje napęd?

- Ostatnio oglądałem spektakl festiwalowy Wydmuszki - w Siedlcach i tak się wzruszyłem w pewnym momencie, że się popłakałem. Pomyślałem, że jestem pierdyknięty, bo płaczę na wyreżyserowanych przez siebie sztukach, ale siedziałem w tym siedleckim teatrze, aktorki miały dobry dzień, świetnie im szło, dużo publiczności i katharsis działało - to się popłakałem, po półtora roku grania spektaklu. I choćby dla takich chwil warto to wszystko robić.

Piotr Grobliński
www.reymont.pl
0
Portrety
Mariusz Pilawski

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia