Szaleństwa w wiśniowym sadzie

"Wiśniowy sad" - reż. Agnieszka Glińska - Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Warszawie

Dramaturgia rosyjska cieszy się w Polsce zasłużoną atencją. Wśród rosyjskich znakomitości ugruntowaną pozycję ma Antoni Czechow. Bo on jak nikt inny potrafi penetrować ludzką duszę. Bohaterowie Czechowa to ludzie z krwi i kości. Prawdziwi. Każda epoka ma swoją "Mewę", "Wujaszka Wanię", "Trzy siostry" czy "Wiśniowy sad". Każde nowe tłumaczenie dostarcza polskiemu widzowi i czytelnikowi wielu interesujących przemyśleń. Świeżego, współczesnego tłumaczenia "Wiśniowego sadu" dokonała Agnieszka Piotrowska.

Czechow ma swój niepowtarzalny styl. Zdania jego dramatów dźwięczą, brzmią rytmicznie. W tłumaczeniu te strofy mogą być archaiczne bądź nowoczesne. Przekład Piotrowskiej jest zdecydowanie nowoczesny.

- Postaci Czechowa są skrojone ironicznie - mówi autorka przekładu.- Rytm zdań jest wartki. To właśnie pozwala wystawiać go w różnych konwencjach.

Właśnie po dość nietypową konwencję sięgnęła Agnieszka Glińska w warszawskim Teatrze Studio. Konwencja Glińskiej to rodzaj nieco wysublimowanego szaleństwa. Już pierwsze sceny dezorientują widza. Oglądający spektakl tak naprawdę nie wiedzą, czy siedzą w teatrze, czy znaleźli się na planie serialu telewizyjnego. Wszystko wrze i kręci się swoim szalonym rytmem. Zwariowany świat, w którym zjawia się główna bohaterka (Raniewska - Monika Krzywkowska), jakby prosto z sitkomowej telewizyjnej komedii. Świat Czechowa po prostu oszalał. Aktorzy nie mówią tekstu, lecz go wykrzykują albo coś pod nosem mamroczą. Nie ma dialogu. Są indywidualne pseudopopisy w stronę widowni. Ten swoisty kabaret zwieńczony zostaje tańcem i piosenką.

Ile w tym stylistyki Czechowa? Niewiele. Szkoda. Reżyserka tej miary mogła zrobić inscenizacyjne cacko. Nie zrobiła. Zamrugała trochę do publiczności. A to za mało, by wzbudzić zachwyt lub choćby akceptację.

Uwspółcześnienie tekstu i inscenizacji nie zawsze wychodzi na dobre spektaklowi. Tak się stało w tym przypadku. Postaci dramatu "wyprane" zostały z psychologicznej głębi. Są co prawda kolorowe (poprzez interpretacyjne przerysowanie). Momentami skłaniają widza do śmiechu, ale nie do wzruszenia, zadumy i refleksji. Są po prostu nijakie, miałkie i płytkie. Trudno jest jednak uwierzyć widzowi w to, że Raniewska kocha wiśniowy sad, że jest do niego przywiązana, że jest bezbronna wobec ekonomicznej rzeczywistości.

Raniewska żyje fikcją, w swoistym surrealizmie. Nie rozumie albo nie chce zrozumieć otaczającego świata i żyjących w nim najbliższych ludzi. Zdominowało ją szaleństwo. A może to jest moda i sposób na współczesne przetrwanie. Rolę Moniki Krzywkowskiej "pogrążył" na dodatek nieudany kostium (szczególnie w pierwszej sekwencji spektaklu).

Niewiele jest w przedstawieniu ról, które się zapamiętuje. Na szczęście nie zawiódł Łukasz Lewandowski. Jak zawsze interpretacyjnie przygotowany. Jego Łopachin jest precyzyjny i konkretny. Myśli racjonalnie i ekonomicznie (chce podzielić majątek na budowlane działki, co przyniesie niewątpliwie duży dochód).

W spektaklu wyraźnie bryluje Joanna Szczepkowska w roli ekscentrycznej Szarlotty. Aktorka znakomicie (również poprzez kostium) wygrywa diapazon emocji. Jest zagubiona i nieszczęśliwa. Szuka swojego miejsca w życiu, swojej tożsamości. Szczepkowska doskonale to zinterpretowała.

Tyle zapamiętuje się z tego spektaklu. Szkoda, że nowoczesność zabiła Czechowa. Po co poprawiać to, co jest z natury atrakcyjne i dobre? Czechow swoim intelektualno-psychologiczno-treściowym ładunkiem potraf się obronić. Jest wciąż mądry, wielki i aktualny. Więc go nie unowocześniajmy na siłę.

Marzena Rutkowska
Tygodnik Ciechanowski
12 lutego 2014

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia