Sztuka aktorska mocno podupadła

Rozmowa z Alicją Pawlicką

- To była enklawa swobody, wolności. Mnóstwo czasu spędzało się na zajęciach. To były studia, które zmuszały do wspólnej pracy w sali prób. Byliśmy ze sobą zresztą bardzo zżyci, żyliśmy wspólnotowo. Dziś tego już nie ma, dominuje indywidualizm, egoizm.

Z Alicją Pawlicką - akrorką teatralną, telewizyjną, filmową i radiową - rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Krzysztof Lubczyński: Proszę opowiedzieć o swojej drodze do aktorstwa...

Alicja Pawlicka - Nie była oczywista, nic jej w liceum w podwarszawskich, rodzinnych Włochach nie zapowiadało. Byłam bardzo uzdolniona w dziedzinie przedmiotów ścisłych i kiedy któryś z profesorów matematyki był nieobecny, prowadzono mnie do danej klasy, żebym za niego poprowadziła lekcję. Przedmioty humanistyczne też bardzo mnie interesowały, więc zachowywałam w zakresie zainteresowań równowagę. W końcu jednak, po maturze, niespodziewanie dla samej siebie zdecydowałam się zdawać do warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Konkurencja była duża, bo z ponad trzystu zdających, przyjęto siedemnaścioro.

I dziwo, moje umiejętności matematyczne bardzo przydały mi się w szkole i później w zawodzie, bo to przecież nauka logicznego myślenia. Zawsze stosowałam logikę przy przygotowywaniu roli. Pasjonowałam się też historią sztuki i przez rok chodziłam na wykłady profesora Jana Białostockiego, słuchając go uważnie, a jednocześnie rozwiązując zadania trygonometryczne. Niestety nie udało mi się połączyć aktorstwa ze studiowanie historii sztuki.

Jak można opisać ówczesną atmosferę w szkole teatralnej?

- To była enklawa swobody, wolności. Mnóstwo czasu spędzało się na zajęciach. To były studia, które zmuszały do wspólnej pracy w sali prób. Byliśmy ze sobą zresztą bardzo zżyci, żyliśmy wspólnotowo. Dziś tego już nie ma, dominuje indywidualizm, egoizm. W ogóle uważam, że sztuka aktorska mocno podupadła, podupadł sposób mówienia, dykcja, intonacja, akcentowanie, budowanie roli. Sztukę aktorską zastąpiła w dużym stopniu codzienna paplanina. Chcę być dobrze zrozumiana, nie uważam, że należy dziś grać tak, jak sto lat temu, ale to nie znaczy, że powinno się całkowicie zacierać różnice między językiem sztuki a językiem potocznym.

Ja już jednak patrzę na to z dystansu, z zawodu dość dawno się wyłączyłam, głównie przez ciężką chorobę męża.

Kto z profesorów wywarł na Panią największy wpływ?

- Jan Świderski. Znakomity artysta. Wpływ wywierali na mnie także koledzy, wszyscy starsi ode mnie, jak Tadeusz Łomnicki, Mariusz Dmochowski czy Kasia Łaniewska.

Po studiach zaangażowała się Pani do Teatru Polskiego w Warszawie, już wtedy mającego opinię sceny prestiżowej, z zespołem nieomal gwiazdorskim, ale tradycyjnej...

- Akademickiej. To wynikało ze z góry przyjętego założenia, że ten teatr ma kształtować gusty teatralne młodego pokolenia. Teatr wystawiał przede wszystkim wielką klasykę polską i obcą, Szekspira, Moliera, Słowackiego, Mickiewicza. Niektórzy bardzo ten akademicki, tradycyjny charakter Teatru Polskiego krytykowali, ale myślę, że on w tych czasach był bardzo potrzebny, przybliżał wielką sztukę stosunkowo szerokim kręgom widzów. Przeżyłam w nim wielkie chwile, choćby w stanie wojennym, w okresie bojkotu, hołdów publiczności dla Haliny Mikołajskiej i wyklaskiwania przez publiczność Stanisława Mikulskiego. Muszę powiedzieć, że choć dzieliło mnie od niego prawie wszystko, w tym wyobrażenie o zawodzie i postawa ideowo-polityczna, to nie mogłam nie podziwiać go za mocny charakter, za to, z jaką twardością przyjmował te wyklaskiwania i gwizdy. Wołałam do niego: "Staszek, zejdź ze sceny", a on stał, wyprostowany, hardy i nieporuszony, jak sam Hans Kloss, jak bohater pracy socjalistycznej.

Czy kiedy Pani grata w Teatrze Polskim tę klasykę, to panowała podobna, radykalna skłonność do wkładania sensów z naszej współczesności w stare teksty sprzed czterystu, trzystu czy dwustu lat?

- Dalece nie w tym stopniu co dziś. Nie z taką uporczywością. Owszem, doszukiwaliśmy się rozmaitych znaczeń psychologicznych czy społecznych aktualnych dziś, ale nie było uwspółcześniania bez pardonu, na siłę. Bo ostatecznie dramat napisany czterysta lat temu postał w zgoła innych warunkach psychologicznych i społecznych, więc uporczywe, nachalne czytanie go jako tekstu wprost współczesnego jest moim zdaniem nonsensem. Nie znaczy to, że jestem za rekonstruowaniem stanu ducha sprzed kilku stuleci, bo to była by archeologia, a poza tym byłoby niemożliwe. Jestem więc za złotym środkiem, który polegałby na szukaniu sensów ponadczasowych, uniwersalnych, ale też pokazywałby, jak było kiedyś, choć w nowoczesnym brzmieniu.

Który z reżyserów był dla Pani szczególnie ważny?

- Pracowałam z bardzo wieloma reżyserami. Znakomitym artystą był Kazimierz Dejmek, choć raziły mnie jego wulgaryzmy. Cudownym reżyserem i czarującym człowiekiem był Aleksander Bardini. Jego uwagi, czynione, jak się kiedyś mówiło, na stronie, kiedy komentował rozmaite sprawy teatralne, życiowe i personalia, były przezabawne,

bardzo inteligentne, złośliwe, czasem obcesowe. Za bardzo ważnego dla mnie reżysera uważam Kazimierza Brauna, od lat mieszkającego w Ameryce. Był w większym stopniu teoretykiem teatru, intelektualistą niż praktykiem teatralnym.

A które z ról, teatralnych, filmowych i telewizyjnych?

- Grałam dużo, w tym dużo głównych ról. Za ważną rolę uważam Julię w "Romeo i Julii" Szekspira. Pisano, że wniosłam do tej roli spontaniczność i ruch, a dotychczasowa tradycja grania tej roli oparta była na deklamacji. Kochałam też rolę w "Pierścieniu wielkiej damy" Norwida. Bardzo dobrze wspominam rolę Heleny w "Trojankach Eurypidesa. Ten świetny tekst przywiozłam z Paryża, gdzie byłam przez kilka miesięcy na stypendium aktorskim w Theatre National i Porte Saint Martin. Z telewizyjnych wspaniale wspominam rolę Laury w pięknej inscenizacji "Kordiana" z 1963 roku, w reżyserii Jerzego Antczaka, wspaniałego reżysera, który kochał aktorów i potrafił wszystko z nich wydobyć, nawet to, czego się nie spodziewali.

Nieco wcześniej niż to się dokonuje zazwyczaj, odeszła Pani z zawodu z powodu choroby męża, Jana Suzina, legendarnej postaci Telewizji Polskiej, wieloletniego spikera i lektora. Przypomnijmy, że był obdarzony niezwykłym głosem, o barwie wspaniałej i niepowtarzalnej, niepodobnej do żadnego innego głosu. Wielu widzów telewizyjnych łączy z nim pamięć wielu filmów, do których teksty czytał Jan Suzin, choćby do słynnego westernu "Rio Bravo", do seriali "Bonanza czy "Dr Kildare". Dla wielu oglądanie tych filmów bez głosu Jana Suzina jest ułomne...

- Mąż był wspaniałym człowiekiem i rzeczywiście całe lata poświęciłam na opiekowanie się nim. Był bardzo szlachetnym człowiekiem, wrażliwym na sprawy wyższe niż codzienność. W rodzinnej tradycji pozostała historia, gdy w samym środku stalinizmu, wraz ze swoim ojcem zakopali, aby go ocalić i z narażeniem wolności własnej, a może i przyszłych możliwości życiowych sztandar jednego ze sławnych ułańskich pułków. Dziś ten sztandar, ocalony między innymi przez mojego późniejszego męża, wtedy młodego chłopca, można oglądać w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Mąż pochodził z zacnego rodu, z Litwy, wzmiankowanego przez samego Adama Mickiewicza w "Panu Tadeuszu". W Wilnie, w kościele franciszkanów jest nawet kaplica Suzinów. Pojechałam do Wilna w okresie kiedy mąż już ciężko chorował i choć nigdy nie był w tym mieście, znał je doskonale i precyzyjnie poinstruował mnie co do miejsc, które mam odwiedzić.

Ja w Wilnie byłam dwa razy. Pierwszy raz w latach sześćdziesiątych, w czasie tournee w ZSRR. Kiedy dojeżdżaliśmy do Wilna zaczęliśmy ze wzruszeniem recytować mickiewiczowskie "Litwo, ojczyzno moja" z "Pana Tadeusza". Mieliśmy krótki postój na dworcu w Wilnie i skorzystaliśmy żeby zobaczyć Ostrą Bramę. Mieliśmy bardzo niewiele czasu i popędziliśmy tam szybko, a życzliwy kierownik pociągu poczekał na nas. "Kochać, to nie pożądać, lecz dawać. A dając, nie myśleć o należnej nam wdzięczności" - to jest moja życiowa dewiza.

A jaką cechę ludzkiego charakteru najbardziej Pani ceni?

- Nie mówienie źle o innych. O ludziach trzeba mówić albo dobrze albo wcale. Wiem, że trudno to osiągnąć, ale to piękna i bardzo rzadka cecha.

Dziękuję za rozmowę.

___

Alicja Pawlicka - ur. 12 maja 1933 w Warszawie. Absolwentka PWST w Warszawie (1954). W latach 1955-94 aktorka Teatru Polskiego w Warszawie. W teatrze zagrała m.in. Zuzannę w "Weselu Figara" Beaumarchais (1955), Kamillę w "Nie igra się z miłością" A. de Musseta (1956), Helenę w "Trądzie w Pałacu Sprawiedliwości" U. Bettiego (1958), Ninę w "Mewie" A. Czechowa, Anielę w "Ślubach panieńskich" A. Fredro (1959), Nike w "Nocy listopadowej" St. Wyspiańskiego (1959), Zosię w "Weselu" St. Wyspiańskiego (1961), Alinę w "Balladynie" J. Słowackiego (1963), Luizę w "Intrydze i miłości" F. Schillera (1969), Baronową w "Garbusie" S. Mrożka (1982), Damę w "Adwokacie i różach" J. Szaniawskiego (1988). Role filmowe m.in. w "Drugim brzegu" Zbigniewa Kuźmińskiego, (1962), "Godzinie pąsowej róży" H. Bielińskiej (1963), "Dancingu w kwaterze Hitlera" J. Batorego (1968), "Nie lubię poniedziałku" T. Chmielewskiego (1971), "Jeziorze osobliwości" J. Batorego (1972), serialu telewizyjnym "Życie na gorąco" (1978). W Teatrze Telewizji m.in. Eliza w "Aktorze" CK. Norwida (1962), Matylda w "Wielkim człowieku do małych interesów" A. Fredro (1962), Laura w "Kordianie" J. Słowackiego w reż. J. Antczaka (1963), Panna Trojańska w "Odprawie postów greckich" J. Kochanowskiego (1966), Aniela w "Beniowskim" J. Słowackiego w reż. (1966), w także w Teatrze Kobra w "Szalu" F. Durbridge'a (1968).

Krzysztof Lubczyński
Dziennik Trybuna
9 sierpnia 2019
Portrety
Alicja Pawlicka

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia