Sztuka przytulania

"Idioci" - reż. Marcin Wierzchowski - Teatr Jaracza w Łodzi

Film Larsa von Triera „Idioci" opowiada o grupie młodych ludzi, którzy zamieszkują ze sobą w odosobnieniu, tworząc specyficzną mikrospołeczność. Ich głównym celem jest znalezienie w sobie egzystencjalnej ludzkiej prawdy, symbolizowanej przez niepełnosprawnego umysłowo „idiotę".

Żeby ją jednak odnaleźć, potrzeba wyzwolenia od narzuconych im przez społeczeństwo, tradycję czy rodzinę schematów, a ono z kolei musi zrealizować się w jakimś geście radykalnym, przekroczeniu granic czy wręcz gwałcie na publicznym porządku. W tym celu członkowie grupy decydują się „spastykować", czyli udawać ludzi upośledzonych umysłowo i w miejscach publicznych konfrontować z nimi społeczeństwo. Fabułę filmu stanowi opowiedziany z perspektywy ostatecznej klęski tej idei fragment historii grupy, od momentu pojawienia się w niej „nowej", Karen, aż do ostatecznego rozpadu. Zabieg to nienowy, ale ważny, każe nam bowiem zwrócić baczniejszą uwagę na samą grupę, sposoby jej funkcjonowania oraz przyczyny upadku. Narratorów mamy u von Triera dwóch. Są to byli członkowie grupy, opowiadający swoje wersje historii do kamery oraz ktoś, kto za tą kamerą stoi, może von Trier, a może po prostu jakiś obiektywny narrator. Ubocznym skutkiem eksperymentu wydaje się być wstrząsający obraz chorego na brak empatii, znieczulicę i strach przed innością, umierającego społeczeństwa. Diagnoza ta zresztą znakomicie wpisywała się w krąg ulubionych tematów duńskiego reżysera, pojawiając się jako swoisty lejtmotyw jego twórczości.

Marcin Wierzchowski przenosi akcję „Idiotów" do współczesnej Łodzi, zachowując generalnie schemat fabularny opowieści von Triera. Z tym jednak zastrzeżeniem, że grupę młodych ludzi konstruuje od nowa, nadając im polskie imiona i konteksty. Stoffer zamieni się zatem w Karola, Karen w Ewę, która nie będzie już matką w głębokiej żałobie, ale siostrzenicą, uciekającą od umierającej ciotki. Mitem założycielskim grupy jest – jak to w Polsce – śmierć dotkniętego zespołem Downa Szczepana, brata jednego z członków grupy (Bogusia) oraz przyjaciela Karola, celem zaś – odnalezienie w sobie dziecięcej niewinności „świętego idioty", jakiejś esencji prawdziwego człowieka, ażeby odnowić wspólnotę mieszkańców miasta, a przez to samo miasto, zmagające się na co dzień z upadkiem, zarówno ekonomicznym, jak i duchowym. W tym celu Wierzchowski wraz ze swymi dramaturgami, Sołtysińskim i Klimaszewskim, zmieniają perspektywę duńskiego reżysera. Zakładają, że lokalna społeczność jest z gruntu dobra, należy zatem tylko wyjść na miasto i owo dobro z ludzi niejako wydobyć, zmusić ich do podzielenia się nim. Temu właśnie służyć ma vontrierowskie „spastykowanie". Członkowie grupy chcą w ten sposób „przytulić Łódź", lać płynne dobro na zbolałą duszę miasta. Nagrane w przestrzeni publicznej filmiki, dokumentujące „spastykujących" aktorów Teatru Jaracza oraz autentyczne reakcje łodzian zdają się potwierdzać intuicję Wierzchowskiego. Mieszkańcy miasta wykazują się wobec „spastykujących" bohaterów spektaklu zarówno empatią, jak i życzliwością, sceny z miasta robią duże wrażenie. „Przytulanie Łodzi" jakkolwiek brzmi naiwnie, wydaje się mieć sens – zwłaszcza w czasach, gdy na ulicy jawnie panoszy się zło i nienawiść. Cały eksperyment ma jednak jeden minus: to kłamstwo, na jakim jest ufundowany. „Spastykowanie" jest przecież rolą, udawaniem, prowokacją wobec przypadkowych ludzi, co więcej, jak się okazuje – ludzi dobrych i uczciwych. Narastające zatem – całkiem zresztą uzasadnione – wyrzuty sumienia członków grupy z powodu uczestnictwa w eksperymencie zaczynają rozsadzać grupę od środka. Nakładające się zaś na to skomplikowane wzajemne relacje poszczególnych członków grupy oraz ich niezałatwione problemy (ze sobą, z rodzicami lub ich brakiem, z kryzysem w związku, ze śmiercią przyjaciela) dopełniają tej „pięknej katastrofy". Przewrotnie okazuje się, że to nie mieszkańcy Łodzi potrzebują natychmiastowej terapii, lecz... członkowie grupy. W tym szaleństwie jest jednak jakaś metoda: gdy przełamią się i wybaczą swoim najbliższym, choćby przytulając ich na łożu śmierci – nie będą już musieli nikogo udawać, zrealizują swoje marzenie, pierwszy raz zdobywając się na autentyczny gest dobra. Wierzchowski zdaje się mówić, podobnie zresztą jak von Trier: wróć do domu i tam zacznij od nowa. Karen w filmie dostaje srogą lekcję, Ewa u Wierzchowskiego ma łatwiej. Ważne, by zacząć. Tylko tyle – i aż tyle.

Nie wiem, czy Wierzchowski ze swoimi aktorami o tym myślał, ale całą tę historię można również czytać jako jedną z najpiękniejszych i najbrutalniejszych zarazem opowieści o teatrze. Czym bowiem jest kolektyw Wierzchowskiego w Teatrze Jaracza, jak nie grupą „spastykujących" codziennie na scenie ludzi, którym wydaje się, że poprzez swoje sceniczne eksperymenty zmieniają Łódź i jej mieszkańców. Czy mają do tego prawo, czy mogą sobie uzurpować jakąś nadprzyrodzoną moc, fundując ją przecież na kłamstwie? Różnica może jest taka, że widzowie do teatru przychodzą dobrowolnie i przyjmują ten fałsz świadomie, ale przecież emocje, które wzbudzają w nich aktorzy, są już jak najbardziej prawdziwe. A co z aktorami, reżyserem i innymi twórcami spektaklu? Czy są w tej „grupie" tak całkiem bezinteresownie, czy taka praca czasem nie za dużo ich kosztuje, czy radzą sobie z uczuciami, które pojawiają się w jej trakcie? Jeśli choć część opowieści o Karolu i jego grupie jest prawdziwa, rację ma Kantor, mówiąc, że „do teatru nie wchodzi się bezkarnie". Z drugiej strony, aktorzy to przecież również łodzianie, członkowie społeczeństwa, chcąc nam coś powiedzieć, muszą przepuścić tę opowieść przez siebie, tylko wtedy im uwierzymy – nie na słowo, a na serce. Najgłębiej.

Spektakl ma jeden podstawowy mankament: jest stanowczo za długi! Winna temu rozwleczona i przegadana adaptacja Daniela Sołtysińksiego i Jakuba Klimaszewskiego. Najgorzej wypada początek, ciągnie się niemiłosiernie, aktorzy mają długie monologi, opowiadają w kółko o czymś, co można powiedzieć w trzech zdaniach. Każdemu przejściu retrospektywnemu odpowiada długa, nudna, informacyjna scena, jakby twórcy nie wierzyli w inteligencję widza. Przykładem – scena ze Szczepanem: nie dość, że widzimy poświęcony mu filmik, a na ścianie scenografii jest napis „Szc(z)epan tu jest", to jeszcze mamy dialog prezentujący całą historię Szczepana. Za dużo tu celebracji i nabożeństwa nad każdą postacią, każdym zabiegiem i słowem. Właściwy spektakl zaczyna się w momencie przybycia Ewy i naprawdę nic by się nie stało, gdyby wszystko (może poza początkowym monologiem Moniki – klamra, wiadomo) do tego momentu wyciąć! Każdej scenie poświęconej członkom grupy przydałyby się skróty, najbardziej na końcu, gdzie wychodzenie każdego z osobna nic już do spektaklu nie wnosi, przedłużając żywot „trupa" w nieskończoność. Spektakl ma kilka zakończeń, a każde następne wzmaga wściekłość widza, wobec którego zbrodnią jest brak przerwy oraz konieczność siedzenia przez ponad trzy godziny na koszmarnych gąbkach! Ratunku!

Ci z żelaznymi kręgosłupami i pęcherzami mogą się zachwycać pomysłami reżyserskimi i znakomitym aktorstwem. Wierzchowski prowadzi aktorów znakomicie, dzięki ich niezwykłej sprawności i talentowi zapominamy (przynajmniej czasem) o gąbkach i niewygodzie. Przykładem niech będą sceny: z matką (Milena Lisiecka), z ciotką (Bogusława Pawelec) czy większość tych pomiędzy członkami grupy. Szczególnie zachwyciła mnie Agnieszka Skrzypczak w roli Moniki – zarówno charyzmą, jak i talentem. Wrażenie robi już jej pierwszy monolog, odtąd się już tylko czeka, kiedy znowu pojawi się na scenie i zacznie grać. Klasę i niezwykłą precyzję środków aktorskich zaprezentowała też Bogusława Pawelec w roli ciotki. Uwadze polecam przede wszystkim sposób, w jaki ta wybitna aktorka pracuje z rekwizytami (fotel, papieros, itd.), układając je w swoistą partyturę. Wspaniała rola! Ciekawa jest scenografia Katarzyny Minkowskiej (może poza aranżacją widowni – gąbki!) oraz światło Katarzyny Smożewskiej.

Marcin Wierzchowski, twórczo adaptując koncept von Triera, wyreżyserował spektakl niezwykle potrzebny. Traktuje o dobru, które z zasady – w opozycji do zła – jest niestety mniej atrakcyjne, więc – jako główny bohater sztuki – nie tak częste. Tym bardziej warto było pomyśleć o skrótach, spektakl robi się przede wszystkim dla widzów, szkoda by więc było, gdybyśmy, walcząc z umęczonym ciałem, przegapili sedno mądrej i ważnej wypowiedzi reżysera. Wierzchowski musi też uważać: nadmierne celebrowanie własnych – raz lepszych, raz gorszych – pomysłów, szybko może przerodzić się w manierę. Nie od dziś bowiem wiadomo, że kanoniczną cechą znakomitego reżysera jest umiejętność selekcji własnych pomysłów. Co do tego zaś, że Wierzchowski jest reżyserem znakomitym, wątpliwości nie mam. Na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak na „Idiotów" do Łodzi Was zaprosić. Chociaż dla niektórych może to być ekstremalna wizyta w teatrze, warto się wybrać, choćby dlatego, że podobno do szczęścia potrzeba człowiekowi czterdziestu przytuleń dziennie, a w Jaraczu dają od razu osiemdziesiąt – starczy na całe dwa dni szczęścia.

Tomasz Domagała
domagalasiekultury.blog.pl
2 grudnia 2019

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...