Sztukę diabli wzięli

"Diabli mnie biorą" - reż. Marek Rębacz - Teatr Nowy w Łodzi

Komedia ma bawić publiczność. Tego stwierdzenia chyba kurczowo trzymał się Marek Rębacz, gdy tworzył "Diabli mnie biorą". A co do tego?

Pełna sala; głównie grupki koleżanek po pięćdziesiątce. Zanim na deskach pojawią się aktorzy, można dokładnie przyjrzeć się scenografii – dwa krzesła, stolik, szafy, okno. Niczego sobie schematyczny pokój sklecony na potrzeby spektaklu, w którym ważne role przypadły łóżku i drzwiom. To pierwsze od razu wywołało u mnie skojarzenia z kalkami powtarzanymi setki razy, w których aktorzy z przeróżnych powodów (rozpacz, radość, niemoc etc.) ostentacyjnie rzucają się na pościel. Oczywiście łóżko można wykorzystać też inaczej: gdy aktor nie ma co ze sobą zrobić na scenie, zawsze może usiąść, wstać, obejść je, znów usiąść… „Diabli” niestety moje skojarzenia utrwaliło na dobre. A drzwi? Nigdy nie przypuszczałam, że w czasie spektaklu ten rekwizyt może być aż tak eksploatowany… Gdy w jednym pokoju rozegrać trzeba całą akcję, wchodzić i wychodzić ktoś musi – to oczywiste. Ale z taką częstotliwością? Cały pierwszy akt to nieustanne przemarsze dwóch bohaterów w tę i we w tę (lub – jak kto woli – wte i wewte). Po kilku takich razach stało się to bardzo męczące i nudne. Początek niezbyt porywający, ale na szczęście w dalszej części drzwiom zostało odpuszczone.

Zaczyna się nagłym wybuchem kolorowych świateł z szafy, grzmotem gitary basowej i widokiem miotającego się po podłodze aktora grającego na niewidzialnym instrumencie. Zagranie dość infantylne, niczym z przedstawień dla uczniów. Potem wszystko się uspokaja, by bohater mógł wygłosić swój pełen żalu monolog dotyczący swojego życia. Przy tym patrzy on na widownię, niemal w oczy obserwujących go. Ba, rozpoczynają się bezpośrednie do nich zwroty. Tak, to już trąci szkolnymi, nieudolnymi taktykami aktorskimi.

„Władco ciemności, przybądź i zrób coś z moim życiem, bo ja już nie mam pomysłu.”

Józio Papuga (Bartek Turzyński) jest nieudacznikiem, niedojrzałym, niemal dziecinnym. Chce zostać gwiazdą rocka, a jego narzeczona (której postać aż do ostatniej sceny budowana jest jedynie przez wzmianki o niej) przypomina raczej Schwarzeneggera niż kobietę. Do tego życie syna za wszelką cenę chce ułożyć po swojemu jego ekscentryczny ojciec (Krzysztof Kiersznowski) – eksczołgista, wzorowy aktywista, nadużywający słów „baczność” oraz „spocznij”. Na pewno nie ma tu miejsca ani na Krystynę, ani na rocka, są za to ciągłe ćwiczenia i biegi. Przytłoczony tym wszystkim Józio wzywa diabła na pomoc.

I staje się: z szafki wyłania się wśród kłębów dymu Anabelle (Monika Buchowiec) – młoda diablica, która – aby zdać maturę – musi namówić Józia do podpisania cyrografu. I tutaj zaczyna się druga seria niezbyt dobrze wypadających, dziecinnych zagrań. Chowanie się w szafkach i pod łóżkiem, bieganie niczym w agonii, pociąganie z flaszki i niby-czkawka. Wszystko to ratuje w niewielkim stopniu pomysł z dzwonieniem do piekła z kranu.

Cyrograf zostaje podpisany na okres próbny. Józio staje się gwiazdą rocka. Nie wykorzystuje tej szansy, bo nie był na tyle rozsądny, by poprosić do tego o pieniądze i talent lub cokolwiek innego („Doda chciała chociaż cycki”). Udział w tym wszystkim bierze też Tatuś, który upatruje w diablicy szansę na wykorzenienie z syna zniewieściałości. Gdy sprawy wymykają się spod kontroli, do akcji wkracza sam Lucek (Olaf Lubaszenko). Nie robi nic ponad upicie się z Tatusiem i dyskutowanie o dobru i złu. Wszystko kończy się niepowodzeniem diablicy i zniknięciem sił piekielnych z życia ziemskich bohaterów. Pozostaje wrażenie, że to wszystko było snem.

Wyższość teatru

Do teatru z pewnością przyciągać mają dwa znane z telewizji nazwiska: Lubaszenko i Kierszonowski. To pierwsze z dumą eksponowane jest na plakatach czy w opisach. Gwarantuje, że „Diabli” to dobry spektakl w gwiazdorskiej obsadzie. Może i tak, ale trzeba pamiętać, że teatr to nie telewizja. Tu samo nazwisko nie wystarczy. Tu nie ma wycinania kilometrów taśmy filmowej.

Olaf Lubaszenko, groźny i pewny siebie Lucyfer, gra z przesadną powagą i dumą. Niczym napuszony paw przechadza się po scenie, prezentuje przy tym swoją tuszę (ot, zaskoczenie – w niczym nie przypomina tego sympatycznego aktora znanego ze starych komedii; nazwisko jednak i tak ponoć wystarczy). Elementem komicznym w jego postaci ma być podwijanie ogona przy siadaniu. Tylko że… ogona nie ma. Widz musi przyjąć do wiadomości, że on jest, trzeba tylko samemu go sobie wyobrazić. Element dosyć dziwny. Jak dla mnie – zbędny. Krzysztofowi Kierszonowskiemu już łatwiej – jego postać jest tak pociesznie skonstruowana, że – jakkolwiek by ją zagrał – widz i tak będzie pod wrażeniem.

Pozostałych dwoje aktorów, już mniej znanych, grało w sposób naturalny. Dostrzec można było na przykładzie tego spektaklu różnicę w zachowaniu na scenie artystów, którzy już dawno grają poza nią, i tych, którzy poza nią znani nie są.

Zaczęłam ten temat, bo w scenariusz sprytnie wpleciona jest pochwała takich właśnie artystów dramatycznych. Podczas rozmowy Anabelle i Józio dzielą się z widzami przekonaniem, że tacy grają dla przyjemności, z pasji, dlatego też nie wychodzą poza scenę, nie chcą zaistnieć na ekranie. Ci bowiem, którzy zaistnieją w telewizji, stają się gwiazdami znanymi z tego, że są znane, a nie zaś z umiejętności aktorskich. „Zaczynają gwiazdorzyć” – mówi Monika Buchowiec. Padają tutaj 4 nazwiska idealnych pasjonatów-aktorów. Nie trudno odgadnąć, jakie to nazwiska. Cała ta rozmowa wypada dosyć naturalnie, jeśli chodzi o wyżej wymienionych dwoje aktorów, wywołuje nawet uśmiech zdradzający sympatię u widza. Co do reszty – ocenę pozostawiam czytelnikowi.

Niby nic nowego, a wystarczyło

Sztuka powstała w koprodukcji z Polską Sceną Komediową Marka Rębacza. Scenarzysta jest jednocześnie reżyserem. Co ambitniejsi krytycy zarzucają mu, że gdy wystawia swoje dzieło, traci do niego dystans i przepuszcza sceny, które powinny być pominięte. W „Diabli mnie biorą” takich niepotrzebnych scen czy dialogów nie dostrzegłam, są za to detale w sposobie grania, o których już była mowa.

„[…]zaskakujące zwroty akcji, absurdalne poczucie humoru i dowcipne dialogi w brawurowym wykonaniu” 1- tak szumnie reklamowany jest spektakl. To prawda, nie brak tu „dowcipnych dialogów”, z resztą zgodzę się w niewielkim stopniu. Dosyć łatwo przewidzieć, co za chwilę stanie się na scenie, wykorzystane motywy nie są niczym oryginalnym. „Absurdalne poczucie humoru” to zapewne odnośniki do sytuacji politycznej (choćby panie ze sPISu zza okna), jedenastego września, docinki pod adresem polskich artystów (słowo użyte w znaczeniu ironicznym zarówno przeze mnie, jak i w spektaklu). Wszystko to słyszy się na co dzień. Trochę miernie jak na Marka Rębacza.

Niby nic nowego, a wystarczyło. Sala wybuchała gromkim śmiechem. Aktorzy byli żegnani długimi, bardzo długimi brawami, które brzmiały jeszcze po ich zejściu ze sceny. Komedia, jak widać, swoją rolę wypełniła.
Przyznam szczerze – mnie też sztuka wciągnęła, choć z początku patrzyłam na to wszystko spod ściągniętych brwi i miałam wrażenie, że śledzę spektakl dla uczniów podstawówki.

A gdzie pobudki intelektualne, kwestie zmuszające do zastanowienia się?

Prawie ich nie ma. Jedyne co, to ukazanie naszego społeczeństwa w krzywym zwierciadle. Jesteśmy tak zabiegani i pseudonowocześni (czytaj: przejęci nowoczesnością), że traktujemy życie jak zakupy w hipermarkecie. Nawet cyrograf można podpisać na okres próbny. Jesteśmy tak sprytni i dobrzy w diabelskich sztuczkach, że ustępuje nam już sam Lucyfer. Zresztą – odkąd on podsunął nam drabinę, byśmy w końcu zeszli z drzewa, na ziemi nic do roboty nie ma, bo sami sobie komplikujemy życie.

Proste? Proste. Bo komedii nie należy mylić z tragedią. Tu katharsis nie będzie. Tu będzie zabawa i czas spędzony na wesoło. Można oglądać sztukę i nie doszukiwać się w niej ambitnych intertekstualności czy filozofii.

Iwona Nowakowska
ksiazeizebrak.pl
22 stycznia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia