Sztylet zamiast stosu

"Joanna d\'Arc" - reż. Natascha Ursuliak - Opera Wrocławska

Wczesne opery Giuseppe Verdiego potrafią być bezlitosne w demaskowaniu reżyserskiej nieporadności. Gdy artyście brak pomysłu na inscenizację, nie powinien decydować na realizację dzieła z tego okresu, bo efektem jest trudny do zaakceptowania miszmasz. Do tej kategorii trzeba zaliczyć premierę "Joanny d´Arc" w Operze Wrocławskiej

Słuchając tej opery, odnosi się wrażenie, że jedyną troską Verdiego było w tym przypadku pieszczenie widza przyjemnymi, łatwo wpadającymi w ucho, melodiami. Jakoś nie chciał Verdi, czy też nie potrafił, przejąć się prawdą i dramatem głównych bohaterów. Postawił na popisowe arie, często ocierające się o muzyczny banał, redukując przy okazji do minimum rolę recytatywu. Oczywiście obok tych słabych miejsc można znaleźć i te świadczące o geniuszu Verdiego, mam tutaj na myśli duety Joanny z Karolem i ojcem. Jednak muzyka niczego tutaj nie buduje, jest czystym akompaniamentem dla wokalnego popisu, a ten szczególnie Joannie stawia wysoko poprzeczkę trudności. Najważniejsze zdają się skoczne, wręcz katarynkowe, rytmy czy taneczna lekkość wielu fragmentów, i to nawet wtedy, kiedy ze sceny padają słowa pełne dramatu. Krótko mówiąc: muzyczne um pa pa, z którego nic, poza melodią, nie wynika.

Reżyseria zawiodła na całej linii. Natascha Ursuliak nie dość, że nie zadbała o właściwą dramaturgię scen zbiorowych, to z równą nonszalancją potraktowała bohaterów dramatu, tworząc postaci jednowymiarowe, pozbawione psychologicznej głębi i wiarygodności. W kilku miejscach zmieniono także autorskie didaskalia. Najbardziej ucierpiał na tym zaskakujący finał, w którym główna bohaterka ginie od sztyletu własnego ojca, a nie na stosie. Na dodatek w ostatniej scenie pojawiają się współcześni turyści (spotkałem się już z czymś takim w kilku innych inscenizacjach) fotografujący i podziwiający wtoczony na scenę pomnik Joanny d´Arc. Ona sama, mimo że przed chwilą ugodzona sztyletem, wstaje, by zaśpiewać swoją ostatnią arię. Jedyne, co w tym przedstawieniu interesujące, to scenografia, niestety zupełnie przez reżysera niewykorzystana w tworzeniu klimatu inscenizacji.

Na szczęście poziom muzyczny premiery, jak zwykle w tym teatrze, wynagradzał reżyserską nieporadność. Ewa Michnik przy dyrygenckim pulpicie zadbała o charakterystyczną śpiewność verdiowskiej melodyki i frazy oraz o precyzję scen zbiorowych. Jeśli chodzi o obsadę, najkorzystniejsze wrażenie pozostawił Mariusz Godlewski w partii Giacoma, ojca Joanny, który z woli reżysera został kościelnym dostojnikiem. Jemu jednemu udało się stworzyć pełnowymiarową postać z krwi i kości. Potrafił też dramat swojego bohatera uwiarygodnić wokalnie świetnym prowadzeniem głosu o rozległym wolumenie i pięknym nasyconym brzmieniu. Dobrą kreację wokalną głównej bohaterki stworzyła Anna Lichorowicz - jej głos ujmował miękkim brzmieniem, nośnymi pianami i sprawnością koloraturowych pasaży. Szkoda tylko, że pod względem aktorskim nie poradziła sobie z dramatem Joanny. W partii Karola VII, króla Francji, wystąpił ze zmiennym szczęściem Nikoay Dorozhkin, którego wokalna kreacja w pierwszej części przedstawienia nie bardzo mi się podobała zarowno pod względem prowadzenia frazy, jak i operowania barwą głosu. W drugiej części spektaklu było już pod tym względem znacznie lepiej.

Adam Czopek
Nasz Dziennik
5 lutego 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...