Ta ziemia rodzi talenty

rozmowa z Andrzejem Lipskim

Rozmowa z Andrzejem Lipskim, odtwórcą roli Hansa Bellmera w spektaklu "Świat jest skandalem", którego prapremiera już jutro (25 września) na Scenie Kameralnej w Teatrze Śląskim w Katowicach. Dziś zaś o godzinie 18.30 Teatr Śląski zaprasza na pokaz przedpremierowy.

Tomasz Klauza: Ma Pan w swoim imponującym dorobku role fredrowskie (Wacław, Papkin, Gustaw, Birbancki), czechowowskie (Trieplew) i gogolowskie (Chlestakow), ale także współczesne – Bach w „Kolacji na cztery ręce”, Stroop w „Rozmowach z katem”, AA w „Emigrantach”, Artur w „Tangu”, Kola Brynion w „Lękach porannych”. W ciągu ostatnich dwóch sezonów w Teatrze Śląskim miałem okazję oglądać Pana w „Mateczce” (znakomity Leon Schiller), „Barbarze Radziwiłłównie z Jaworzna – Szczakowej” (Roman, Szejk Amal) i „EU” (dwie poruszające role – Hugo i Vittorio). Jak przyjął Pan propozycję zagrania głównej roli w „Świat jest skandalem”? Bellmer w tekście Tomasza Mana, składającym się z trzynastu scen i długiego epilogu, jest przez cały czas obecny na scenie…  

Andrzej Lipski:
Przede wszystkim – z lękiem. Zastanawiałem się, czy podołam. Oczywiście, jak każdy aktor, ucieszyłem się bardzo, ale obawa jednak istniała. Gram przecież po pierwsze – postać historyczną, po drugie – artystę, a po trzecie – człowieka o dość skomplikowanym życiu. Kiedy jednak rozpoczęły się próby i rozmowy z reżyserem, lęk przed materią zaczął ustępować, pojawiła się kolejna obawa. Tomasz Man napisał Bellmera takim, jakim był w rzeczywistości. A więc na scenie zobaczymy małomównego introwertyka. Nie dysponuję więc taką ilością tekstu, przy pomocy której dookreśla się myśli, emocje postaci. Ja muszę bazować na tym, co wykreują wspaniali koledzy i koleżanki aktorzy. Starałem się nie psuć im pracy, a jaki będzie ostateczny efekt – nie wiem. Muszę wspomnieć o jeszcze jednej ważnej kwestii, która pojawia się zawsze, gdy zmagamy się ze współczesną materią – zadajemy sobie pytanie, jak zostaniemy odebrani. Tytuł „Świat jest skandalem” był odpowiedzią Bellmera na zarzuty, że jest skandalistą. A więc było to oskarżenie rzeczywistości – z całą jej złożonością i z tymi, którzy ją tworzą, a więc z nami wszystkimi. Jest mnóstwo tekstów, szczególnie z kręgów bohemy berlińskiej i paryskiej, które mogą widza zszokować, ale jest to zapis historyczny – takie postawy prezentowali Andre Breton, Nora Mitriani, Georges Bataille i inni. Tak więc zastanawiamy się, czy pokazanie wspomnianych postaw estetycznych i etycznych jednocześnie nie spowoduje sprzeciwu publiczności… z drugiej strony – cóż, teatr jest od tego, żeby poruszał. 

Kiedy rozmawiałem z Tomaszem Manem po premierze „EU”, nie szczędził swoim aktorom miłych słów: znakomici, otwarci i twórczy, szukający, głowa i serce, obowiązkowi, zdyscyplinowani, wrażliwi i silni. Jak się z nim pracuje? 

Wspaniale. Zdarzają się momenty, że obaj nadajemy na tych samych falach, co bardzo rzadko pojawia się w relacji aktor – reżyser. Nawet jeśli toczyliśmy spór o detale, zawsze wynikała z tego wypadkowa, która była wspólna. U pana Tomasza ujmuje mnie wrażliwość i niebywała kultura w prowadzeniu prób – było tak zarówno podczas pracy przy „EU”, jak i teraz. Ja starałem się nie tyle nawet grać, co próbować poszczególne sceny na pełnych obrotach, by stworzyć rodzaj matrycy emocjonalnej. Nie podchodziłem do tej pracy w sposób metodyczno-studyjny (na zasadzie „tu zrobimy tak, a tutaj tak…”), ale po uwagach reżysera realizowałem wszystko na gorąco, by wspomniana matryca – także myślowa – gdzieś mi nie umknęła.   

A Pański stosunek do twórczości Bellmera? Znał Pan wcześniej jego dzieła? 

Widziałem kilka jego rysunków, ale „Lalki” nie znałem. Mimo, iż jestem częstym gościem w Muzeum Śląskim, nie miałem okazji – z powodu obowiązków dyrektorskich w Teatrze Nowym w Zabrzu – widzieć wystawy prac Bellmera w 2002 roku, czego bardzo żałuję. Dzięki ikonografii, zgromadzonej przez reżysera, poznałem lepiej tę twórczość. To jest fenomenalna kreska, coś niebywałego. Jego instalacje są, mówiąc dzisiejszym językiem, odlotowe. Ja generalnie jestem miłośnikiem sztuki. Trudno byłoby mi wybrać kierunek, który by mi najbardziej odpowiadał – być może byliby to impresjoniści. Bardzo lubię van Gogha, rozpiętego między symbolizmem (pierwsze rysunki) a ekspresjonizmem. Wracając jednak do Bellmera – bardzo podoba mi się ta kreska, w precyzji japońska i rozwibrowana. I jeszcze jedna sprawa – tzw. jedność w wielości, o której on sam wspominał. Faktycznie, coś w tym jest – patrząc na jakiegoś człowieka, możemy odnaleźć w nim ślady wielu różnych struktur, psychik, konstrukcji emocjonalnych ludzi, których spotkaliśmy wcześniej. Ale to już jest historia z pogranicza sztuki i psychologii… 

Starał się Pan – podobnie, jak autor - zaprzyjaźnić ze swoim bohaterem? 

Tak. Poznałem pokiereszowane życie Bellmera. Najpierw był potworny ojciec i dom, który Hans musiał opuścić. Jego osobowość twórczą kształtował Georg Grosz. Ożenił się z Margaritą, która była strukturą psychiczną, zbliżoną do jego matki (ten wybór bardzo dużo mówi o samym Bellmerze). Z powodu gruźlicy żona zmarła przedwcześnie, bardzo ją kochał [w sztuce gorączkującej Margaricie Hans zmienia pościel i kupuje lekarstwa – przyp. TK]. Druga żona Celine – z którą miał dwójkę dzieci – z racji charakteru jego pracy zmieniła życie Bellmera w piekło. W kręgach bohemy poznał Unicę Zurn – wpływ na tę relację miała jej choroba psychiczna. Owszem, Bellmer był skryty, schorowany, ktoś mógłby nawet powiedzieć: gburowaty, ale przecież my go poznajemy nie w sytuacjach spotkań, rautów i salonów artystycznych, ale w relacjach prywatnych. Trzeba więc było wyposażyć Hansa w ludzkie odruchy. Jeśli się minę z wizerunkiem malarza, zapisanym w książce Konstantego Jeleńskiego lub zapamiętanym przez Henryka Wańka, to trudno – teatr służy pokazaniu człowieka, a nie tylko postaci-tezy. 

W dramacie dużo mówi się o Śląsku – Bellmer podkreśla, że nie jest Niemcem, ale Ślązakiem, który ma w żyłach piwo, a w płucach węgiel, wspomina, że śnią mu się Katowice (miasteczko nad rzeką, w którym tramwaje jeżdżą po lasach, a ludzie piją piwo pod kasztanami), a Grosz mówi, że z młodego Hansa prawdziwy Ślązak – uparty, zawsze musi dopiąć swego. Ów wspólny, śląski mianownik mają także produkcje filmowe („Drzazgi”, „Benek”, „Co słonko widziało”) i telewizyjne („Święta wojna”, „Rodzina Kanderów”), w których Pan występował, a także dwie sztuki Stanisława Bieniasza („Pora zbiorów”, „Czerwone słoneczko”). To Pan jako dyrektor Teatru Nowego w Zabrzu udowodnił, że teatr ze Śląska może wystąpić w Teatrze Narodowym i otrzymać 15-minutową owację na stojąco [„Wampir” Wojciecha Tomczyka został pokazany w stolicy we wrześniu 2004 roku – przyp. TK]. Czy pokusiłby się Pan o zdefiniowanie fenomenu Śląska? 

Są ludzie z większymi dokonaniami niż ja (na przykład Kazimierz Kutz czy Wojciech Kilar) i myślę, że oni są powołani do tworzenia tego typu definicji. Dla mnie fenomen Śląska polega na tym, że ta ziemia rodzi talenty – w obszarze teatru, plastyki, fotografii, muzyki, wokalistyki. Wydawałoby się, że tutejsi ludzie – z zapylonymi płucami, obciążeni genetycznie – nie mają prawa śpiewać, a jednak to robią, na dodatek w genialny sposób. Zapoczątkowali to twórcy pokroju Witolda Szalonka, ale mam na myśli młodych ludzi, żyjących tu i teraz. Parafrazując przytoczoną przez pana wypowiedź Bellmera - oni nie mają węgla w uszach i kapitalnie słyszą. Należy dodać do tego cechy przyrodzone: pracowitość, upór i czystość w działaniu, która może opóźniać sukcesy, ale ich nie zniweluje – wcześniej czy później nastąpią, jako wypadkowa wymienionych przeze mnie składowych.

Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
24 września 2009
Portrety
Michał Ronikier

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia