Tacy piękni ludzie

Rozmowa z Danutą Szaflarską

Mój ukochany kwiatek to biały storczyk, który kwitnie w czerwcu pod lasami i ma taki niesamowity zapach, że nie można trzymać bukieciku tam, gdzie się śpi. On jest taki piękny, taki drobny. Różowy nie ma już tego zapachu. A wie pani, ja bardzo lubię węże.

Z Danutą Szaflarską, legendą polskiego teatru i filmu, rozmawia Katarzyna Stoparczyk.

Katarzyna Stoparczyk: Jaki ma Pani widok z okna?

Danuta Szaflarska: Nieciekawy. Ja muszę mieć przestrzeń, a mam naprzeciwko kamienicę, więc w ogóle tam nie patrzę. Cudownie miałam na Brzozowej. Wspaniały widok się rozpościerał, aż na Wisłę. Przed wojną były tam lunapark i piekielna kolejka, wieża dwudziestometrowa, ze spadochronem się z niej skakało. Nakładało się rozpięty spadochron, ale trzeba było się jeszcze odważyć i z tej wieży skoczyć. Tacy piękni ludzie.

Lubi się Pani huśtać?

- Och, uwielbiam. Wszystkie piekielne rzeczy lubiłam, np. jak się spadało łódką z wodospadu albo kolejki, zjeżdżalnie i podziemne strachy. Uwielbiałam wszystkie wariactwa.

To są dziecinne rozrywki.

- Tak, ale cudowne. Człowiek zawsze ma coś z dziecka. Każdy.

Kocha Pani dzieci?

- No, a jak? Oczywiście. Jak można dzieci nie kochać?

A róże?

- Och, bardzo, ale nie tylko róże. Ja bardzo lubię polne kwiaty. Chabry, kąkole... Zna pani kąkole?

Znam.

- A mój ukochany kwiatek to biały storczyk, który kwitnie w czerwcu pod lasami i ma taki niesamowity zapach, że nie można trzymać bukieciku tam, gdzie się śpi. On jest taki piękny, taki drobny. Różowy nie ma już tego zapachu. A wie pani, ja bardzo lubię węże.

Naprawdę?

- Tak. Kiedyś łapałam zaskrońce. One są szalenie płochliwe, więc jak tylko złapałam, to zaraz puszczałam, bo łapanie mnie najbardziej cieszyło. Chodziłam sobie w południe nad potoki, bo to są węże wodne. Obserwowałam i łapałam, a nauczyłam się tego od kota. Kot uważnie obserwuje mysz, która wychodzi ze swojej norki. Siedzi sobie do niej tyłem i niby nic go nie interesuje, ale to nieprawda, bo on czeka. Mysz wychodzi, kot dalej się niby nudzi, ale to pozory, bo on tylko udaje, i kiedy uśpi jej czujność, wtedy cap! I już ją ma. Na tym polega właśnie usypianie czujności.

Ale szumi, chyba powinnam zamknąć okno.

- Słychać tak, jakbyśmy siedziały gdzieś nad rzeką...

Albo nad potokiem?

- Tak, nad potokiem...

A wie Pani, gdzie jest ten potok?

- Wiem, w Kosarzyskach.

Tam potoki gadały, prawda?

- Tam wyłącznie potoki gadają. Rzeka jest dalej, nazywa się Poprad. A potoków w Kosarzyskach jest mnóstwo.

Kocha je Pani?

- No, a jak! Tam się urodziłam, w tych górach...

Ale Pani tam była zaledwie dziewięć lat.

- Potem jeździło się tam w lecie... A jakieś czterdzieści lat temu wybudowałam tam domek.

Czyli ma Pani swoje miejsce na ziemi?

- Mam, tam gdzie był mój tata.

Podobna jest Pani do taty, wie Pani?

- Skąd pani wie?

Widziałam zdjęcie.

- Aha... i charakter mam podobny do taty. To był mój kumpel. Z nim jeździłam na jarmark, a od rana asystowałam mu przy goleniu. Czasem rozmawialiśmy. Różne były sprawy, różne problemy i ja raczej rozmawiałam o nich z ojcem niż z mamą.

Ma Pani jego oczy, jego nos...

- Tego nie wiem, ale wiem, że mam jego charakter.

Jaki?

- Lepiej nie mówić... (śmiech)

Podobno jak się Pani bierze pod boki, to wtedy żartów nie ma?

- Tak, wtedy robię awantury. To po przodkach. Bo mój ród ze strony ojca, czyli Szaflarscy, pochodzi z Chochołowa. Dawno temu Kazimierz Wielki dał góralom ziemię, a potem i tak PRL wszystko nam zabrała.

To Szaflarscy założyli Szaflary?

- Tak, oni założyli osadę Szaflary.

Na początku była Pani malutką Danutką czy Zosią?

- Danutką! Zosią byłam tylko w papierach, bo proboszcz powiedział, że Danuta to imię pogańskie. Nie chciał mnie ochrzcić jako Danutę, takie to były czasy i taki to był proboszcz. Trafił się akurat nieciekawy. Pamiętam, że w każdą niedzielę jeździliśmy do kościoła na mszę i ten ksiądz zawsze straszył diabłami, które usmażą nas w smole!

Dla dziecka to musiało być straszne.

- Tak, tamten proboszcz był ograniczony i przez to nie lubiłam Pana Boga. A potem zobaczyłam Biblię Dorego. Z pierwszej strony wychylał się staruszek. To podobno był Pan Bóg. No i jak ja miałam go lubić Nie dość, że smażył dzieci w piekle, to jeszcze był brzydki i stary.

To dlatego mała Danusia modliła się do słońca?

- No tak, bo jak leżałam w południe na łące, to myślałam sobie, że słońce to Bóg. Bo przecież daje ciepło, życie. Bez niego nic by nie było.

Wierzy Pani w anioły?

- W dzieciństwie miałam taki obrazek: Anioł Stróż przeprowadza dzieci przez kładkę. Później szukałam podobnego w antykwariatach.

Teraz znowu wisi nad Pani łóżkiem?

- Tak. Rozmawiam z nim, jak się czegoś boję.

Czego się Pani boi?

- Ciemności, nie znoszę jej od dziecka. Dawniej wracałam sama w nocy z teatru i zawsze wtedy rozmawiałam z księdzem Popiełuszką, mówiłam mu tak: "Jerzy, przyślij mi anioła jakiegoś, bo się boję".

I przysyłał?

- Oczywiście, ale raz wracałam do domu w południe i... w ogóle się nie bałam. I właśnie wtedy na mnie napadli. Dusili mnie na klatce schodowej, leżałam nieprzytomna pół godziny. Miałam wtedy niesłychane przeżycie! Byłam w ciemnościach, w takiej piwnicy. Prowadził do niej tunel. I nagle z tego tunelu wypłynęło światło. Było wysokie, wielkości człowieka. I było miłością. To znaczy biło od tego światła takie szczęście, jakiego się w życiu nie zaznaje. Pomyślałam: to jest Jerzy chyba. Wtedy to światło zbliżyło się do mnie. I znowu myśl: pewnie Jerzy się zmęczył i przysiadł. Było mi bardzo dobrze, ale potem światło pomału, pomaleńku zaczęło się oddalać. Weszło z powrotem w ten tunel i zniknęło.

Zaczęła Pani wracać do życia...

- Tak! Otworzyłam oczy, leżałam na klatce schodowej i nie mogłam sobie przypomnieć, co się stało. Dopiero gdy zobaczyłam, że płaszcz mam rozpięty, że nie mam torebki, doszło do mnie, że to był napad. I że mnie dusili. A potem policja powiedziała mi żebym sama nie podejmowała więcej pieniędzy w banku.

Pewnie ich Pani nie posłuchała?

- Pewnie! Dalej brałam (śmiech).

I nie bała się Pani?

- Eee, kochana, nie.

Gdyby tak przenieść się kilkadziesiąt lat wstecz, to przecież podczas powstania warszawskiego całkiem niedaleko stąd pomagała Pani ludziom ocalić życie...

- Tak, kochanie, bo ja zawsze wiedziałam, gdzie jest niebezpiecznie.

Skąd Pani to wiedziała?

- Czułam to.

Ale jak?

- Lęk! Jak go czuję, to wiem, że trzeba uciekać. Kiedy mówiłam: "Tu nie można zostać, zaraz będą bomby", to wszyscy wiedzieli, że trzeba się przenosić, bo te bomby zaraz się pojawią. I pojawiały się, a razem z nimi te wszystkie straszne obrazy. Pamiętam, jak szliśmy po pszenicę do Haberbuscha na ulicę Prostą. To była trupiarnia, same zniszczone domy. I cisza śmiertelna, czasem tylko kot zjeżdżał po rynnie. Wie Pani, jak to wygląda? Jakby ktoś przeciął domy na pół i widzisz: na czwartym piętrze ktoś łóżka nie pościelił, piętro niżej telefon wisi, bo komuś przerwali rozmowę... I nic więcej, tylko trupi zapach, bo wszyscy zasypani. Ale trzeba było tamtędy przejść. Po żywność, bo głód był potworny... Ale ja się głodu nie boję, ponieważ przechodziłam go w Warszawie, ale i wcześniej w Wilnie, i potem...

Podobno Tadeusz Łomnicki wachlował Panią za kawałek chleba?

- A tak, to było w Krakowie zaraz po wojnie. Zamiast obiadu kupowałam ćwiartkę chleba. Siedzieliśmy za kulisami na placu Szczepańskim w Starym Teatrze. Ja skubałam tę moją ćwiartkę chleba, a on się przypatrywał. Było potwornie gorąco. W końcu mówi tak: "Daj kawałek, to będę cię wachlował" (śmiech). I tak się stało... głodny był. Wszyscyśmy byli głodni.

Miała Pani trzydzieści lat, a grała wtedy czternastoletnią dziewczynkę.

- Tak, i pan Lucjan Kydryński nijak się nie spostrzegł. Przyszedł za kulisy, pogłaskał mnie po głowie i powiedział: "Jak ci się, dziecko, podoba w teatrze?". A ja dygnęłam i powiedziałam: "Bardzo, proszę pana". Wrócił na drugi dzień i bardzo mnie przepraszał.

Kiedy miała Pani czterdzieści sześć lat, to domalowywali Pani zmarszczki. Naprawdę ich Pani nie miała?

- Jak miałam pięćdziesiąt, to też nie miałam.

To niesprawiedliwe!

- A co to jest pięćdziesiąt lat?

Ja mam mniej i mam zmarszczki.

- Pani ma zmarszczki? Nie, nie ma pani.

Jakby się tak przyjrzeć, to mam dużo zmarszczek.

- Nie, kochanie, to nie są zmarszczki.

Lubi Pani obserwować ludzi?

- Bardzo. Nieraz siadam sobie na ławeczce i patrzę, ale najlepiej, jak mnie nikt nie widzi. Wtedy odgaduję, czy jest to człowiek inteligentny, czy nie, czy wykształcony, czy nie, gdzie pracuje, fizycznie czy inaczej.

Skąd Pani wie, że inteligentny?

- Poznaję po oczach. Od razu poznasz tępe oczy.

Jaki człowiek jest dla Pani piękny?

- Ale chodzi o urodę czy...

...w ogóle, o jakim człowieku może Pani powiedzieć, że jest piękny?

- Ale piękny człowiek może być przecież brzydki, na przykład mężczyzna. Mnie nigdy nie interesowali ładni. Mężczyzna musiał być interesujący! Na przykład Jan Kobuszewski. Jak on mi się podobał jako kolega, aktor! Jego żona taka śliczna była i mówiła: "Mam takiego brzydkiego męża". Ja jej na to: "Co ty mówisz? Przecież on ma bardzo interesującą twarz!" (śmiech). To nie może być jakiś laluś nieinteresujący. Ta twarz... tak, jego ma wyraz. A poza tym on jest strasznie sympatyczny. Grałam z nim, przyjaźniliśmy się. To świetny aktor i bardzo dobry człowiek.

Ludzie mówią, że Pani jest pięknym człowiekiem.

- Eee, no nie wiem. Chyba nie, wcale. Teraz będą za mną wołać: Żydówka! Bo zgodziłam się zagrać w żydowskim teatrze. A jak grałam w filmie "Pokłosie" (reż. Władysław Pasikowski - red.), to przecież mówili: "Ehe, Szaflarska broni Żydów". Do dzisiaj prześladują Maćka Stuhra. Trzeba to powiedzieć: ludzie bywają antysemitami, niestety. Przed wojną było tylu Żydów i nie było antysemitów, to znaczy była młodzież, która zaczynała być faszystowska, ale my w szkole artystycznej mieliśmy pełno kolegów, którzy byli Żydami. Wszyscy byliśmy w wielkiej przyjaźni. Skąd się teraz wzięła ta nienawiść? Nie wiem, my jej nie mieliśmy. Nasza koleżanka. Niemka Marysia Ladenberger, która pracowała w biurze, uratowała tyle ludzi! Jak się tylko zorientowała, że kimś interesuje się gestapo, natychmiast go uprzedzała, ale tak się stało, że mój mąż, niestety, trafił do obozu. Oni tam ciężko pracowali, ładowali deski na wagony, a on pianista...

Mam taką scenę przed oczami: Pani mąż siedzi w pokoju, gra na fortepianie, przez otwarte okno wpada kula, ale on nie przerywa, gra dalej.

- Nie, kochana, to nie tak. To było piętnastego sierpnia, wielka uroczystość w ogromnej sali koncertowej. Poprosili Janka, żeby zagrał "Etiudę Rewolucyjną". No to on grał.

A kule?

- A kule wpadały, ale on nie przestawał, on się ich nie bal.

Pani też się ich nie bała, powiedziała nawet kiedyś, że kule śpiewają.

- Bo śpiewają.

Jak?

- Tak cieniutko... tiu, tiu, tiu... jak koło ucha lecą. Z wieży kościoła Zbawiciela strzelali ciągle. Marszałkowska była ostrzeliwana przez Niemców cały czas. Poznańska też. I jak się biegło, to te kule latały koło głowy razem z nami. Jak nie trafiły to przeleciały i zaśpiewały. Powiedziały cichutko... tiu, tiu, tiu... lecę dalej... (śmiech)

Jak już mówimy o Pani mężu, to przypomina mi się, jak powiedział do Pani: "Nigdy nie wiem, co ty zrobisz!".

- A mój drugi mąż powiedział: "Ty to zawsze postawisz na swoim". Ale ja się zawsze najpierw naradzałam, jak postąpić, żeby on miał tę satysfakcję.

A potem robiła Pani, co chciała!

- Tak (śmiech). Jak to powiedział w teatrze jeden reżyser: "Pani to jest ostra".

Opowiem pewną historię. Środkiem korytarza w teatrze Rozmaitości biegnie szofer, który Panią wozi, i woła: "Rety! Szaflarska znowu uciekła na tramwaj!".

- Kochanie, ja przeszłam ciężki okres. Dwudziesty wiek był straszny: wojny, powstania, różności. Wtedy wyrobiłam sobie ten charakter. Musiałam decydować i być ostra, bo nikt się mną nie opiekował. Mój tata zmarł, kiedy miałam dziewięć lat. Mama była niesłychanie dzielna, odważna, ale nie umiała poradzić sobie ani z pieniędzmi, ani z gospodarstwem. A jeszcze miałam o cztery lata młodszego brata.

Gdyby mogła Pani wybrać największą miłość swojego życia, kogoś, za kim Pani cały czas tęskni, to kto by to był?

- Mój brat. Zginął w trzydziestym dziewiątym roku w kawalerii.

Czyli to nie jest prawda, że czas leczy rany?

- Nie jest. Tam, gdzie został ranny, była straszna masakra, krew po kostki płynęła. Okropność. Pamiętam też przepiękny letni ogród i jabłka na drzewach, jakby ktoś je namalował. I słońce. I lilie, ale najpierw mnie zachwycił ogród. Stanęłam i patrzę: Boże, te owoce, kwiaty, jakie to wszystko piękne! A potem dostrzegłam, że lilie są całe połamane i że na dole kłębią się roje much. A na końcu zobaczyłam kałuże. Potężne kałuże krwi, która nie zdołała wsiąknąć w ziemię. Dziewięć kobiet zostało tam zamordowanych. Strzelali i zasypywali ziemią niekiedy żywych ludzi, a jak ziemia się ruszała, to po niej deptali. Na drugi dzień wszystko spuchło, podniosło się. A jak mordowali kobietę w ciąży, to wiele razy strzelali jej w brzuch i jeszcze kazali chórowi kościelnemu śpiewać. A potem pili.

Boi się Pani śmierci?

- Ja się nie boję.

Ludzie się strasznie boją.

- To niech się nie boją, bo... śmierć jest cudowna.

Skąd Pani to wie?

- No bo już to przeżyłam - mogłam umrzeć. Ale jeżeli człowiek jest pełen nienawiści i złości, jeśli kogoś krzywdził, to może nie ma takiej pięknej śmierci.

Czyli to wszystko jednak powraca?

- Nie wiem. Przyznam się, że ja też niekiedy mogę komuś po prostu dokuczyć.

Ale tak celowo?

- Celowo to nie. Nie mam w sobie nienawiści.

No dobrze, ale jednak zastraszyła Pani księdza.

- Powiedział, że nie da mnie i mojemu przyszłemu mężowi ślubu, bo nie ma terminów. To ja na to, że w takim razie będę żyła bez ślubu. Wtedy on szybko powiedział, żebyśmy przyszli następnego dnia, bo udziela ślubów dla konających. I ślub wzięliśmy (śmiech). Nie musiałam go brać, ale mój mąż był pobożny. Ja to z pobożnością wojowałam. Do księdza na chrzcie krzyczałam: "Nie chcę księdza! Nie chcę!". Ale spotkałam w swoim życiu kilku prawdziwych księży; których bardzo kochałam. W dzieciństwie był cudowny ksiądz Skwierut. Przyjeżdżał do nas konno. A mnie obowiązkowo musiał nosić na barana.

A ksiądz Jerzy Popiełuszko? Co takiego w sobie miał, że Pani za nim poszła?

- Czterdzieści lat byłam niewierząca i nienawidziłam księży. Gdy któryś usiłował mnie nawracać, mówiłam: "Proszę się nie wysilać".

Ksiądz Popiełuszko nie nawracał?

- On nie. Poznaliśmy się w sądzie w stanie wojennym. Działałam w komitecie prymasowskim i byłam delegowana na procesy aresztowanych robotników. Nie tylko ja, bo inni aktorzy także, ale tylko ja wytrwałam do końca. Pewnego dnia wpadł na proces Popiełuszko. Zapytał: "Czy wolne to krzesło?". "Tak, proszę", odpowiedziałam, a on na to: "Nazywam się Popiełuszko i jestem księdzem". Pomyślałam sobie: o matko! Ksiądz mi tu będzie siedział! Podczas przerwy zaproponował kawę. No dobrze, poszłam. A na tej kawie on mówi: "Proszę pani, ja raz w miesiącu odprawiam mszę za ojczyznę. Czy mogłaby pani na takiej mszy przeczytać wiersz?". To ja na to: "Proszę księdza, nie będę brała w tym udziału, bo ja do kościoła nie chodzę i jestem niewierząca". A on: "Nie szkodzi". I te dwa słowa "nie szkodzi" wróciły mi później wiarę i sprawiły, że się z nim zaprzyjaźniłam.

Bardzo to było mądre.

- Absolutnie. On tylko z jednej rzeczy nie rozgrzeszał: z nienawiści. Jak znajoma poszła się do niego spowiadać, to powiedział jej: "Ty mnie nie nudź, tylko powiedz, czy nienawidzisz". I ona powiedziała: "Tak". A Popiełuszko na to: "W takim razie rozgrzeszenia ci nie dam".

Jest z Panią do dzisiaj, prawda?

- Tak. Ja sobie z nim rozmawiam, ale zawsze najpierw mu mówię: "Przepraszam, że cię nudzę".

Potrafi się Pani tak wściec, że aż krzyczy?

- Mój mąż się mnie bał, kiedy mówiłam szeptem (śmiech). Ale nie, ja nie wrzeszczę. Ja tylko niekiedy używam brzydkich słów.

Tak?

- Jak jestem wściekła, to nawet k...ami rzucę albo innymi jeszcze. To pomaga. Kiedy mi rola nie wychodzi i rzucę mięsem, to jakby ze mnie zeszło i zaraz mogę pracować (śmiech).

A co to znaczy "super-duper"?

- Super-duper to jest ujęcie. Tak mówi Dorota Kędzierzawska. Gdy powie, że ujęcie było super-duper, to już wiem, że na pewno było dobre. A która jest godzina? Już się ciemno robi, to pewnie po czwartej?

Jeszcze nie, dopiero dwadzieścia po trzeciej, ale ja bym bardzo chciała, żeby Pani coś zjadła.

- No dobrze, to zamawiamy. Ja biorę flaki.

***

Danuta Szaflarska - legenda polskiego teatru i kina. Zagrała w pierwszych powojennych filmach Leonarda Buczkowskiego: "Zakazanych piosenkach" i "Skarbie", a ostatnio m.in. w "Pokłosiu" Władysława Pasikowskiego. Wielokrotnie nagradzana za role teatralne i filmowe, otrzymała Polską Nagrodę Filmową Orzeł za osiągnięcia życia. Od kilku lat w zespole TR Warszawa. W lutym skończyła 100 lat.

Katarzyna Stoparczyk
Pani
28 listopada 2015

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia