Tango na trzy głosy i jedną tancerkę

"Tango FM" - reż. Jacek Bończyk - Teatr im. A. Mickiewicza w Częstochowie

Powiało wakacjami... Na pierwszą majówkę Teatr im. Adama Mickiewicza w Częstochowie przygotował premierę muzyczną, potwierdzając w ten sposób obecność w repertuarze silnego nurtu lirycznego, by przypomnieć choćby z ostatnich realizacji "Stachurę", "Takich dużych chłopców" czy wciąż grany spektakl "Hemar w chmurach". Tym razem dyrektor artystyczny, Piotr Machalica, zaprosił na scenę oprócz zespołu muzycznego Adama Hutyrę, Macieja Półtora-ka oraz Ingę Pilchowską.

Najpierw o pomyśle przedstawienia. Recepta na sukces miała być dość prosta - muzyka na żywo w dobrym wykonaniu, tanga znane, lubiane, o czym przekonuje wciąż niesłabnąca popularność tego gatunku zarówno do tańczenia, jak i do słuchania. Poszczególne numery łączy radiowiec, osoba, która od lat siedzi przed mikrofonem i uwodzi głosem oraz błyskotliwością kolejne pokolenie. Przynajmniej tak być mogło. Konwencja audycji "Tango FM" określiła dekorację (Grzegorz Połiciński) - na scenie widzimy niemal prawdziwe studio nagraniowe, na przodzie zespół, mikrofony i kable, a przede wszystkim sytuację komunikacyjną. Widownia koncertu została przemieniona w słuchaczy stacji, ale również w publiczność uczestniczącą na żywo w jakimś wydarzeniu-nagraniu (jak w Muzycznym Studiu Polskiego Radia im. Agnieszki Osieckiej). Jej zachwyty i pomrukiwania miały być więc słyszalne także dla tych przed odbiornikami. Trudno tu mówić o jakiejś akcji, miał raczej powstać spektakl podobny do kabaretowego ciągu atrakcji, gdy muzyka występuje po kolejnych wejściach redaktora, który czyta listy słuchaczy, prezentuje ciekawostki, by wypełnić sobą czas antenowy... W dodatku powinien dbać, by inni uznali potrzebę jego obecności. Sposobów na prowadzenie mogło być wiele - zabawny, tragiczny, okazało się jednak, że radiowiec jest sfrustrowanym nieudacznikiem, który narzeka na świat, na kobiety, na właścicieli stacji, w dodatku w sposób niezbyt wyszukany. I chyba widownia dość szybko straciła złudzenie, że potrafi on zatrzymać spieszącego gdzieś słuchacza, nawet tego dość niszowego, szukającego ucieczki przed napierającym i budzącym przerażenie światem. Problem polegał na tym, że prowadzący nie stanowił wystarczająco interesującej alternatywy dla krytykowanego społeczeństwa.

Być może, nieporozumienie wynikało z różnych sposobów definiowania wydarzenia, na które publiczność została zaproszona - czy miał to być spektakl parateatralny. polegający na odczytywaniu prawdziwych listów (Piotr Machalica) czy też koncert (Robert Dorosławski) przygotowany przez zawodowców, gdy improwizacja domaga się mistrzostwa? A może ta nieporadność była zamierzona, a duet (Jerzy Bończak - scenarzysta, reżyser, i Piotr Machalica - główny wykonawca) działali zgodnie z planem?

W takim razie to mnie zabrakło przenikliwości i zrozumienia ich intencji, co może także należy wziąć pod uwagę w przygotowywaniu kolejnych audycji... Mówienie banalnych prawd ma sens wtedy, gdy powiemy to, jeśli nawet nie w błyskotliwej, to przynajmniej w przyzwoitej formie. W przeciwnym razie wypowiedzi przemienia się w bełkot nie do wytrzymania, stając się co najwyżej diagnozą współczesnych mediów, w dodatku pozbawioną ostatecznych wniosków, a to z kolei może sprowadzić pytanie o zasadność udziału w wydarzeniu.

Mocnym punktem przedstawienia był na pewno zespół muzyczny - Michał Rorat (piano), Arek Krupa (skrzypce), Marcin Lamch (kontrabas), Sebastian Ruciński (gitara) - który doskonale grał kolejne numery w aranżacjach Krzysztofa Maciejowskiego. Artyści rozkołysali publiczność. Aktorzy również śpiewali dobrze, chwilami nawet koncertowo. Piotrowi Machalicy mogłam wówczas wybaczyć nawet niezrozumiały chwilami tekst, ponieważ brzmiało prawdziwie i tryskało emocjami.

Publiczność usłyszała zarówno przeboje międzywojnia: "Nie kochać w laką noc to grzech", "To ostatnia niedziela", "Szkoda twoich łez", jak również" Tango triste" Edwarda Stachury czy "Jeśli zechcesz odejść" Stanisława Staszewskiego. W finale zabrzmiało Słodkie tango retro Wojciecha Młynarskiego. I tu pojawia się kolejna sprawa - niejednorodność konwencji i stosunku do prezentowanego tekstu; czy prezentacja miała być aprobatą numeru czy też odbywała się przeciw niemu? Z powagą i szacunkiem czy z przymrużeniem oka, a może nawet z lekką dezynwolturą? Postawa prezentowana na scenie była niejednorodna. Chwilami interpretacje wyraźnie parodystyczne brzmiały odświeżająco, ale ostatecznie nie można być jednocześnie "za i przeciw", nie można podkreślać anachroniczności tekstów, jednocześnie każąc się nimi zachwycać słuchaczom. Mam wrażenie, że aktorów chwilami niebezpiecznie ponosił nerw satyryczny, co przemieniało numer w występ kabaretowy. Najbardziej zaskakujący w interpretacjach był Adam Hutyra, choć trudno mu odmówić pomysłu na kolejne numery.

Oprócz trzech głosów, występujących w mniej albo bardziej zapiętych marynareczkach, mniej albo bardziej schludnie ubranych, jest jeszcze Inga Pilichowska (odpowiedzialna za choreografię, a jednocześnie najbardziej znaczący element sztuki, znaczący, ponieważ usilnie domagający się wyjaśnienia). Pojawia się nieoczekiwanie, najpierw na krańcach sceny, stopniowo przesuwając się ku środkowi, przystaje, wykonuje taneczne kroki, trzyma w ręku buty, wchodzi za redaktorem do studia nagrań... Jest jego marzeniem? Obsesją? A może muzyką? A może była to kolejna diagnoza, tym razem zaniku komunikacji między mężczyzną a kobietą, gdy nawet tango mimo że jest to taniec pełen namiętności i gwałtownych uczuć zostaje zastąpiony obojętnością? Czasami boję się zbyt śmiałych wniosków, pamiętając słowa służącej Magdy z Guwernantek Henryka Bardijewskiego (tekst tak genderowy, że aż trudno uwierzyć, kiedy powstał):

"Poszła Pani za daleko, Z nie swoją myślą. Jak to nie można dzielić się myślami. Wezmą człowiekowi, przeinaczą, wynaturzą, a bywa, że i ośmieszą".

Ale nie potrafię się oprzeć sile semiozy. Czyżby postać kobieca miała sugerować, że "Tango FM" to stacja ludzi przegranych, chroniących się przed światem, czyli poszukujących świętego spokoju, uznających anachroniczność za wygodną pozę istnienia w świecie. Moje malkontenctwo świadczyć może, że mimochodem przyjęłam styl redaktora, ale to nieprawda. Jestem bowiem przekonana, że "Tango FM" ma szansę na sukces. Warto jednak pamiętać, że nie tylko piosenka musi posiadać tekst, ponieważ jeszcze ważniejszy okazuje się on w momentach pozbawionych muzyki, gdy nic nie zostanie wytłumione, a słuchacz nie podda się miłemu rytmowi. Słowo wygłaszane w ciszy, zwłaszcza w napięciu nasłuchiwania, nie może być .jakieś", ale musi być najlepsze z możliwych bez względu na przyjętą konwencję - może ranić albo krzepić, śmieszyć albo rozczulać. Ale musi być. W przeciwnym razie w bełkotliwym roztworze, nawet tanga mogą nie utrzymać rytmu przedstawienia.

Joanna Warońska
Śląsk
14 lipca 2014

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia