Taniec z kajdanami

premiery kończące sezon psują obraz całości rodzimej sceny

Jeśli spodziewacie się ostrej rozprawy z aktorami i realizatorami na zakończenie drugiego roku działalności Nowego Teatru Dramatycznego, to spotka was srogi zawód. Ale czas wystawiania laurek, niestety, jeszcze nie nadszedł.

Ze smutkiem stwierdzam, że premiery kończące sezon psują obraz całości rodzimej sceny.

W poprzednim moim podsumowaniu zabrakło opisu "Emigrantów", którzy wystawieni w pierwszy weekend wakacji ponieśli sromotną klęskę pod względem frekwencji, braku pogłębionej interpretacji dzieła Mrożka i współczesnych odniesień, o które tekst aż się prosił w obliczu polskiej emigracji. Scenografia została odwalona, światło spaprane, a aktorzy polegli z kretesem. Podobną "bombę" zafundowano nam z okazji tegorocznych Dni Historii Płocka. "Władysław Herman i dwór jego" to przedstawienie, którego nie polecam nawet najbardziej zagorzałym miłośnikom teatru. Nie powinno być wznawiane.

Dramatyczny zanotował ponadto spektakularną porażkę personalną dyrektora ds. artystycznych Wiesława Rudzkiego. "Noc", podczas której mogliśmy zwiedzić zakamarki nowego gmachu, to zbyt skromna propozycja, ponieważ widzów trzeba karmić sztuką; samo pokazywanie kuchni, głodu - jak wiadomo - nie zaspokoi.

Obietnice festiwali, klubów dyskusyjnych, warsztatów, akademii spaliły na panewce.

Zamiast dań głównych dostaliśmy deser, który na szczęście, mimo nieskończonej ilości prób i nazwy "Opera żebracza", okazał się w miarę strawny, chociaż miałem apetyt na coś bardziej wykwintnego. Ratunkiem okazały się układy choreograficzne Katarzyny Małolepszej, niezła scenografia, zespół muzyczny na żywo, z zastrzeżeniem, że jego wycofanie w głąb sceny nie było rozsądne. Gorzej wypadły śpiewy i nie pomogły im nawet podwieszane mikrofony. Śpiewać nie każdy może, a niektórzy nawet nie powinni.

***

Koniec poprzedniego, a zarazem początek obecnego sezonu, sygnowało Stowarzyszenie Per Se. Wiosną "Faling" w realizacji i wykonaniu duetu Pogonowski i Pawlicki znalazł się nawet wśród finalistów XV konkursu organizowanego przez Teatr Narodowy, jako jeden z dziesięciu najlepszych, za "interesującą próbę stworzenia teatru autorskiego". Z kilku powodów ciekaw jestem ogłoszenia werdyktu. Przede wszystkim chcę zobaczyć, dokąd podąża polska krytyka teatralna i jakie gusta chciałaby kształtować, gdyż piwniczny spektakl nie jest adresowany do widza masowego. Ba, myślę, że i część bywalców wyszła z bolącą głową, co nie jest zarzutem, a jedynie stwierdzeniem faktu. Z punktu widzenia medycznego zgłębianie psychiki samobójcy jest przedstawione wątpliwie, a ewentualne zwycięstwo płocczan może świadczyć o słabej konkurencji.

Zdziwienie recenzentów, że do finału nie zakwalifikował się "Obywatel M.", rozbawia i pokazuje, że nawet zaklinanie publiczności i wystudiowany aplauz nie zatrze złego wrażenia o nieaktualnej sztuce z mnóstwem bardzo ciekawych propozycji, dobrych ról i fantastycznie zmarnowanej całości.

***

Przyjaźń z Maciejem Kowalewskim [autorem i reżyserem "Obywatela M." - red.] popchnęła jednak artystów płockich do prezentacji jego kolejnego "dzieła". W Piekiełku w ramach Dyskusyjnego Klubu Teatralnego (który notabene umarł, zanim zaczął naprawdę żyć) odczytano "Frankensteina", wyrzucając z siebie tysiące wulgaryzmów, czego część widowni nie zniosła i po prostu wyszła. Oczywiście, "posyłanie wiązanek" czasami jest zabiegiem skupiającym uwagę, ale trzeba jeszcze wiedzieć, czemu to ma służyć. W moim przekonaniu wykonawcy takiej wiedzy nie posiadali.

Zgodnie z sugestią (także moją) DKT pośmiertnie wystawił "Zabawy pod kocykiem", które w wersji czytanej były bardzo dobrą ofertą, a w wersji inscenizacyjnej, wypadły słabiej. Autorzy zafascynowani pomysłami warsztatowymi zgubili klimat, który porwał nas w ubiegłym roku. Także pierwotna obsada była lepsza. Spektakl jest kontrowersyjny i dlatego właśnie warto go bezwzględnie obejrzeć.

***

Ze sztuk łatwych, lekkich i przyjemnych, czyli takich, na które ciężko dostać bilet, najlepiej wypadają "Dzikie żądze". Dzieje się tak przede wszystkim dzięki Stefanowi Friedmannowi, którego nazwisko przyciąga, a gra sceniczna nie zawodzi, głównie z powodu braku "gwiazdowania". Friedmann jest sauté, nie używa warsztatu kabaretowego, tworząc zwykłą, a przez to bardziej wiarygodną postać, która znalazła się w dwuznacznej sytuacji. Bardziej farsowi są płoccy aktorzy, ale nie można ich za to ganić. Swoje pięć minut odnalazł wreszcie Jacek Mąka, a pies Pogonowskiego to komediowy majstersztyk.

Zatrzymajmy się na chwilę przy Mariuszu Pogonowskim, który wyrósł w drugiej połowie sezonu na pierwszego aktora naszej sceny. Cieszy jego rola w "Słudze dwóch panów", wykorzystująca wszystkie atuty naturalne, jakie ma do zaproponowania. Mam jednak nadzieję, że będzie to ostatnia rola "skacząca", po historycznym już "Koziołku Matołku" i Kapitanie Zerwiłebskim. Nadal uważam, że reżyserowanie pana Mariusza wbrew jego przyzwyczajeniom, daje lepsze efekty i pokazuje dużo większe możliwości inscenizacyjne. Jeśli tak się nie stanie, aktor zabrnie do "szuflady" z napisem "wygibasy wszelkiej maści". Dlatego z wielką nadzieją czekam na Mazepę.

***

Wrócę do przywołanego już Goldoniego wystawionego na dzień teatru ["Sługa dwóch panów" - red.]. Gratuluję Waldemarowi Matuszewskiemu dobrego tempa. Współczuję natomiast wsłuchiwania się we frazy muzyczne, które wykonano tradycyjnie już słabo. Nasi aktorzy nie są wykonawcami operetkowymi czy musicalowymi, trzeba ich czasem wspomóc mikroportami. To nie jest wstyd. Dlatego szczególne uznanie należy się Katarzynie Anzorge. Nie tylko za śpiew, ale także za naprawdę niezłe wybrnięcie z roli, do której nie ma warunków fizycznych. Dość wiarygodne zagranie mężczyzny (oczywiście w konwencji dell\'arte) zasługuje na aplauz. Mam tylko prośbę, aby czarująca pani Kasia nie zakochiwała się już więcej razy w księciu Zbigniewie i pilnie wystrzegała się "własnego stylu". Fajnego, ale powtarzalnego.

O "Cappuccino" pisałem odrębną recenzję. Sztuka Katarzyny Ostrowskiej zyskała wielu zwolenników i przeciwników. Bronię jej głównie z powodu atmosfery francuskiej kafejki. Doradzałem Markowi Mokrowieckiemu, żeby podał wszystkim widzom na początek lub na koniec spektaklu filiżankę kawy ze spienionym mlekiem, a wtedy liczba fanów babskich pogaduszek i poważnych życiowych problemów z pewnością wzrośnie. Gdyby do tego dołożyć recital piosenki znad Sekwany, bilety trzeba byłoby zamawiać na wiele tygodni wcześniej.

"Pierścień i Róża, czyli historia Lulejki i Bulby" to pantomima dla dzieci, która wreszcie nie została położona na łopatki. Reżyser Karol Suszka, który pożegnał jednocześnie całkiem przyzwoite "Proszę, zrób mi dziecko", potraktował młodego widza nieco poważniej. Nie bał się treści napisanych dla dorosłych i wykorzystał hydrauliczne unoszenie orkiestronu w sposób, który dzieciakom się bardzo podobał. Nadal tania scenografia nie sprawiała już wrażenia byle jakiej, jak to bywało w poprzednich latach.

***

Na koniec zostawiłem sobie prawdziwy teatr, za jaki uznaję "Romans z Czechowem".

I tu spotyka mnie zawód. Ale nie inscenizacyjny tym razem, chociaż uwagi Mileny Orłowskiej na temat niejasnej roli Głosu podtrzymuję, głównie z powodu braku konsekwencji i niestworzenia klamry, która zamykając przedstawienie, dałaby wyjaśnienie takiego zabiegu reżysera. Tym razem zawiodła mnie publiczność, której przed kasą teatru propozycja spodobała się mniej niż inne. A przecież doskonały ponadczasowy humor Czechowa nie tylko bawi, ale uczy. Do tego Pilawski, Zientara, Chojnacka i Walczak są naprawdę w dobrej dyspozycji. Fakt, że nie przekonał mnie w ani jednej swojej propozycji w sezonie Krzysztof Bień, nie może zepsuć całości, a wieczór z mistrzem rosyjskiego dramatu jest bardzo miły.

Szkoda, że nie mogłem obejrzeć Herberta. Żenujące okazały się zmiany repertuarowe, odwoływania spektaklu i jego zejście z afisza, przy jednoczesnej informacji, że przedstawienie zrobione było w sposób interesujący. Dobrze więc, że o Herbercie, w roku mu poświęconym, pomyślała Książnica Płocka, wystawiając doskonały "Życiorys" w interpretacji Wojciecha Wysockiego. Mniej entuzjastycznie podszedłem do recitalu Ewy Dałkowskiej w "Pałacu ślubów" pod tytułem "Ćwiczenia z Panem Cogito", po raz kolejny przekonując się o przereklamowaniu możliwości artystycznych aktorki Teatru Powszechnego w Warszawie.

***

Chwilę chciałbym poświęcić impresariatowi i inscenizacjom wystawianym przez instytucje kultury miejskiej.

Zacznę od chałtur. Konkurencję wygrywa "Hrabina Marica" w reżyserii Marty Mesarosz, z godnym pożałowania występem Grażyny Szapołowskiej. Dalej idzie oblegane "Klimakterium" w bardzo dobrej obsadzie i sprzedające się jak ciepłe bułeczki. Trochę lepiej wypadły "Sceny miłosne dla dorosłych, czyli sztuka kochania" z teatru "Kino Bajka" z Kasią Skrzynecką (widziałem jej debiut piętnaście lat temu) i Piotra Gąsowskiego (totalny luz). Dużo zabawy, śmiechu i trików z najgorszej półki. Pełna komercja, której się nie sprzeciwiam, głównie z uwagi na świadomość, że dla wielu ludzi to właśnie jest teatr, a nie chciałbym wchodzić w klincz i tłumaczyć, że tak nie jest.

W konkurencji "dramat" wygrywa przedstawienie w ramach XIX Warszawskich Spotkań Teatralnych: "Krasiński. Nie boska komedia" w wykonaniu Teatru Polskiego z Bydgoszczy, które było ciekawą propozycją instalacji obejrzanej przez garstkę zapaleńców i pracowników teatru. Jedno z ważniejszych dzieł romantyzmu pokazane zostało w sposób nowatorski, fragmentami obrazoburczy i odważny. Oto Hrabia broni starego porządku w okopach Świętej Trójcy umieszczonych w świetlicowej kaplicy z dykty, jakich wiele na polskich osiedlach. Obrzędy religijne pokazane w krzywym zwierciadle plus ambicje walki o wiarę ojców. Naprzeciw plastikowy europejski kłamca Pankracy, którego wiara to jedynie poparcie polityczne, sondaże i marketing. Do tego zwykli ludzie. Zagubieni w życiu, nieporadni na scenie.

***

Bardzo ciekawe były propozycje Teatru z Nogińska. Rozczuliła mnie "Bardzo prosta historia" Marii Łado. Szkoda jednak, że nowoczesny teatr nie ma słuchawek do tłumaczeń spektakli zagranicznych. Liczba osób znających rosyjski jest coraz mniejsza, a młodzież "zgarnięta" na widownię "Intratnej posady" z powodu bariery językowej nie wszystko zrozumiała, a co za tym idzie, reagowała nieadekwatnie do toczącej się akcji.

Julia Wernio potwierdziła swoją klasę, przyjeżdżając z "Trzema siostrami" Czechowa. Muszę przyznać, że poza małymi mankamentami, zaprzyjaźniony teatr z Częstochowy pokazał wreszcie, na co go stać. I śmiem twierdzić, że nawet bez Piotra Machalicy byłoby bardzo dobrze.

Dziękuję POKiS-owi za "Greka Zorbę" w amfiteatrze, chociaż zimno było bardzo, a scena nie nadaje się do takich realizacji. Było jednak warto. "Hity Buffo" podobały się zapewne wszystkim, ale Józefowicza trzeba oglądać w jego królestwie. Realizacje telewizyjne i objazdowe nie oddają w pełni muzycznego show najstarszego tego typu teatru w stolicy.

***

Cieszę się, że dyrektor Marek Mokrowiecki zaprosił mnie na trzy bardzo klimatyczne spotkania w Piekiełku: Zaduszki, Pastorałkę i Zabawy Skamandrytów. Powstrzymam się tutaj od ocen artystycznych, bo ważniejsza była sama inicjatywa, miła atmosfera i poczucie, że teatr to także wspomnienia, umiejętność śmiania się z własnej profesji i tworzenie nastrojów.

Jubilatowi Janowi Nowickiemu, obchodzącemu podczas płockiego Cinemagicu swój benefis, gratuluję wyboru naszej sceny na kolejne 45-lecie pracy twórczej. Przy Nowym Rynku 11 znajdzie profesjonalną obsługę akustyków i oświetleniowców oraz niezawodną publiczność. Bez zaciężnych ekip, zaklęć i sabatów.

***

Reasumując. Jeśli spodziewaliście się ostrej rozprawy na zakończenie drugiego roku Nowego Teatru Dramatycznego, to chciałbym zawieść żądnych krwi. Ale czas wystawiania laurek, niestety, jeszcze nie nadszedł. Głównie dlatego, że zespół wprawdzie zaczął już tańczyć, ale - na wzór "Opery żebraczej" - w rozwinięciu pełni możliwości ciągle przeszkadzają mu jakieś kajdany. Nadal czekam na zmiany personalne i ambitniejsze propozycje repertuarowe. Na szczęście pojawiły się w zasięgu ręki co najmniej dwie osoby, które mogłyby poprowadzić nasz teatr w przyszłości. Ciekawe, czy zostały dostrzeżone?

Tymczasem cieszmy się z tego, co nam zaoferowano na afiszu i jednocześnie uczmy się być widownią krytyczną, która nie ulega manipulacjom klakierów i zawodowych stójkowych. Nie wstać do owacji, to nie znaczy nie doceniać artystycznego wysiłku ludzi teatru. Wstawanie za każdym razem naraża na śmieszność, brak umiejętności różnicowania, a w związku z tym, wyrządza krzywdę zapatrzonym w siebie realizatorom. Kochajmy artystów, ale bez przesadnego głaskania, które zabija w nich poczucie misji i pęd poszukiwania nowych rozwiązań.

Proszę jednocześnie nie zapominać, że w wakacje część teatrów nie kończy sezonu, a ich oferta jest czasami naprawdę ciekawa.

* Autor jest lekarzem pediatrą, rzecznikiem prasowym Okręgowej Izby Lekarskiej w Płocku, fanem teatru

Jarosław Wanecki
Gazeta Wyborcza Płock
30 czerwca 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia