Targowisko kreatywności

"Jackson Pollesch" - reż. René Pollesch - TR Warszawa

Nie wiem, czy René Pollesch miał dostęp do programu wyborczego Platformy Obywatelskiej w trakcie prób nad spektaklem Jackson Pollesch. Jedno jest pewne: trafił z terminem premiery w dziesiątkę - stworzył bowiem przedstawienie ośmieszające kult kreatywności i przymus przedsiębiorczości, czyli nowe trendy w prowadzeniu państwa

„Jestem lewicowa, mogę sypiać z wieloma na raz, ale muszą to być proletariusze, a nie network”– mówi Tomasz Tyndyk, biegając po dachu prowizorycznego domu-szafy. Widownia w śmiech. W ogóle na widowni – gdzie, jak wielokrotnie powtarzają aktorzy, siedzą sami kreatywni – jest bardzo wesoło. I nie jest to, co gorsza, śmiech przez łzy ani też śmiech z nutką żalu, choć pewnie wielu z widzów podpisałoby się pod słowami „Moje życie toczy się od projektu do projektu, a Ty ograniczasz moją dyspozycyjność, bo jesteś projektem na całe życie”.

Dlaczego piszę: co gorsza? Bo nasza wielkomiejska, pędząca, chaotyczna opowieść przestała nas uwierać. Za to doskonale nas bawi, jeszcze kilka minut po spektaklu na Marszałkowskiej niesie się śmiech i nucona przez rozradowanych widzów muzyka. Można wierzyć, że tak miało być. A można myśleć też, że przecież miało to być słodko-gorzkie, miało jednak trochę nam doskwierać. Samotność, pustka powierzchownych kontaktów, gwałtownie rosnąca ilość friendsów, których nie widziało się na oczy – pojawiają się tu mimochodem, na marginesie, jak wstydliwa choroba. Świat się kręci wokół kreatywności: „Musisz być kreatywny, musisz!”. Nie dziwi więc, kiedy po kolejnym takim wyznaniu, Roma Gąsiorowska wpada w histerię i ucieka przed goniącym ją networkiem, który wykrzykuje pochwałę twórczości wszelakiej.

Nadmiar szkodzi

Wszystko pięknie – mówi Pollesch a za nim aktorzy – można wyśpiewywać hymny na cześć indywidualizmu i inwencji twórczej. Co z tego, skoro z tych wymuskanych słów nie da się zbudować żadnej opowieści? Powtarzana jak mantra historia z chowaniem kochanka/kochanki do szafy rozpada się, zanim mąż zdąży wejść do domu. Nic tu się nie klei, spektakl składa się fragmentów, jest efemeryczną układanką z frazesów. Zdania wypowiadane przez aktorów brzmią jak cytaty z podręczników motywacyjnych lub poradników z cyklu Jak zmienić swoje życie oraz pół świata w ciągu 5 minut? Nawet próba powrotu do tego, co wydaje się pierwsze, a więc do ciała, nie przynosi rezultatów. Ciało zostaje zagadane, „znika” pod kolejną lawiną słów. Przecież aktor jest tylko nośnikiem znaczeń – megafonem, przez który przenosi się słowo, użytecznym ciałem, które wykrzykuje sensy, niczym więcej.

Właściwie nie ma winnych tego stanu rzeczy, nie padają tu żadne oskarżenia. Co prawda aktorzy próbują wziąć na siebie odpowiedzialność za kult przedsiębiorczości, kreatywności i indywidualizmu, ale deklaracje te nie brzmią szczególnie autentycznie. Łatwiej dopatrzyć się w tym przewrotnej ironii, bo co biedny artysta ma zrobić w świecie, gdzie każdy jest dyrektorem kreatywnym albo specem od pięknego opakowywania rzeczywistości?

No, może trochę winny jest Pollock – podobno od czasu jego akcji z malowaniem uwaga przeniosła się z dzieła na artystę i, jakkolwiek podniośle to nie zabrzmi, „artysta stał się dziełem sztuki”. Właściwie, można powiedzieć to jeszcze bardziej radykalnie: sam proces twórczy stał się dziełem sztuki, co skrzętnie wykorzystuje Pollesch, przez blisko godzinę pokazując proces (nie)powstawania spektaklu. Widownia nadal świetnie się bawi.

Bez rewolucji


Co z tego, że bez historii i bez bohaterów? Bawiliśmy się nieźle i miło było. Wychodzimy z teatru w centrum Warszawy w pogodny, niedzielny wieczór, jutro większość z nas ubierze marynarki i szpilki, by opracowywać kolejne strategie promocyjne. Pewnie nie ma nad czym się rozczulać, teatr w społeczeństwach późnej nowoczesności nie ma raczej mocy wywoływania społecznych rewolucji (choć czy kiedykolwiek tak naprawdę ją miał?). Nie ma nad czym się zatrzymywać, dopóki teatr – tak jak teatr Pollescha – nie podejmuje się krytyki współczesności.

W spektaklu prezentowanym w TR Warszawa nie ma co prawda agresywnego ataku na kapitalizm, nie jest to nawet otwarta wojna z mieszczańskim widzem – to raczej przedrzeźnianie rzeczywistości, droczenie się z kapitalistyczną i liberalną nowomową. Zabawa ta nie podmienia jednak sensów, powtarzane i przetwarzane zbitki frazesów nie powodują, że język osuwa się spod nóg, po wyjściu z teatru nie panuje milczenie, lecz raczej szampański nastrój. Tak, nasz język nie ma sensu. Tak, nasz świat nie ma sensu. Bawmy się i tańczmy kankana na pędzącej karuzeli gospodarki.

Ten polityczny kontekst uwidacznia się szczególnie w przywołanym na początku podobieństwie do programu wyborczego PO. Siedząc w teatrze, miałam wrażenie, że ktoś przeniósł założenia programu (bez jakiejkolwiek żenady!) na scenę. Może nie budziłoby więc mojego zdumienia rozbawienie widowni, gdyby nie świadomość, że to nie jest już przestrzeń artystyczna, odseparowana od świata. To jest rzeczywistość, w której jesteśmy zanurzeni po uszy: „efektywnego państwo”, „digitalizacja dziedzictwa”, „konieczność skoku cywilizacyjnego”…

Prawda i metoda


Właściwie to szerszy problem niż tylko teatr: w jaki sposób mówić o rzeczywistości, w której żyjemy, by język opisu i krytyki nie stał się jej częścią? Jakich kategorii używać do epoki „końca historii”? Marksistowskich? Heglowskich? A może w ogóle trzeba wyjść z obszaru filozofii i nie próbować rozumieć systemów ekonomicznych w kategorii poznawalnych bytów, które można umieścić w racjonalnym układzie odniesienia? Odrobinę ironizuję, choć wydaje mi się, że poczucie zaanektowania języka krytyki przez kapitalizm nie jest jedynie moim wymysłem.

Czy jest wyjście z tego labiryntu? Pollesch proponuje zderzanie zdań i słów do granic absurdu. Używanie korporacyjnej nowomowy na scenie tak długo aż straci ona swoją grozę i będzie można zaśpiewać „Moje życie toczy się od projektu do projektu”. Na tym – zdaje się – polega metoda pracy Pollescha. Kolaż, pastisz, cięcie, parodia. Trochę jednak szkoda, że wśród ogólnej wesołości giną zdania, które brzmią prawdziwie, które są tęsknotą za jakimś rodzajem autentycznego bycia w świecie. Możliwe, że już nieosiągalnym.

Tej metodzie doskonale podporządkowane są rozwiązania sceniczne. Świetnym konceptem jest nazwanie tradycyjnego chóru networkiem: grupa aktorów biega po scenie, mówiąc jednym głosem – czasem ktoś z nich się odłącza i próbuje podejmować dialog. Network jest jednak stworzeniem (?) egoistycznym, wyrachowanym i skupionym na maksymalnym zysku. Kontakt jest możliwy tylko wtedy, kiedy jest opłacalny. Brzmi znajomo?

Małgorzata Mostek
Res Publica Nowa
3 października 2011
Teatry
TR Warszawa

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...