Tartuffe naszego czasu

"Tartuffe albo Szalbierz" - reż: Bogdan Tosza - Teatr im. Osterwy w Lublinie

Lubelska realizacja sztuki "Tartuffe albo Szalbierz" jest ważnym głosem w toczącej się na różnych forach i scenach dyskusji o miejscu klasyki we współczesnym teatrze oraz sposobach jej wystawiania. Głosem oryginalnym i odważnym, idącym bowiem niejako pod prąd obowiązującej w polskich teatrach tendencji.

Spektakl Bogdana Toszy rozpoczyna się od wejścia na scenę aktorów w strojach współczesnych, wręcz codziennych i wykonania czegoś na kształt "rozgrzewki", która płynnie przechodzi w pierwszą scenę sztuki. W pierwszej chwili może się pojawić obawa, że oto zobaczymy Moliere\'a w stylu "młodych wilków" polskiego teatru, tak mocno i głośno wychwalanych przez znaczną część krytyków. Obawy jednak szybko znikają. Tosza zbyt dobrze czuje i rozumie teatr, by pójść ścieżką wydeptywaną przez innych. Tą pierwszą sceną nawiązuje do mody, ale wyczuwam w tym wyraźną ironię. Można rzec, że rozpoczyna swoją realizację w tym miejscu, do którego modni reżyserzy właśnie dochodzą. Po czym dokonuje swoistej dekonstrukcji tego modelu klasyki (jeśli to jeszcze jest klasyka). Stopniowo zaczynają się pojawiać elementy scenografii i kostiumów "z epoki", których ze sceny na scenę jest więcej. I nie jest to bynajmniej jedynie efektowny zabieg formalny, lecz coraz mocniejsze wciąganie widza w konfrontację z dramatem. Tosza nie ociosuje i niczym nie sztukuje klasycznego dzieła, by nadawało się do opisywania współczesności; czasem mocno wątpliwego, bo co wspólnego z wojną w Iraku ma "Makbet"? Owa konfrontacja ma służyć innemu celowi; jest propozycją, abyśmy my, współcześni, odszukali w klasyce siebie i swoje sprawy. W czym - dodajmy - nader pomocny jest nowy, doskonały przekład Jerzego Radziwiłowicza.

A co odnajdujemy w owej konfrontacji? Sztuka Moliere\'a od lat (a właściwie od wieków) ma opinię dzieła antyklerykalnego; najsłynniejsze tłumaczenie Boya-Żeleńskiego nosi przecież ironiczny tytuł "Świętoszek". I oczywiście taki motyw jest w niej wyraźnie obecny. Ale sprowadzanie "Tartuffe"a" do antykościelnego pam fletu byłoby znacznym spłyceniem sztuki. Lubelska realizacja pokazuje wyraźnie, ze szalbierzy możemy spotkać w każdej dziedzinie życia. A co jeszcze ważniejsze - pokazuje, dlaczego i w jakich warunkach mogą działać. Tartuffe pojawia się tam, gdzie istnieje głód wartości, idei. Owszem, to może być religia, ale równie dobrze etos polityczny, idea społeczna, wartości rodzinne, a nawet - zaryzykuję twierdzenie - rozumienie teatru. To dla Tartuffe\'a ogromna przestrzeń, w której zresztą może działać skuteczniej niż niegdyś, bo do dyspozycji ma współczesną technologię. To bardzo niepokojąca konstatacja.

Tym bardziej że szalbierstwo pojawia się dziś w postaci atrakcyjnej. Nie bez przyczyny lubelski Tartuffe ma powierzchowność Szymona Sędrowskiego, jakże odmienną i odległą od utrwalonego w tradycji wizerunku obleśnego typa. To Tartuffe czasu mediów i "pi-aru". A Sędrowski świetnie sobie poradził z tym zadaniem, tworząc kolejną wybitną kreację. 

Aktorstwo zresztą jest bardzo mocną stroną spektaklu. 

Nie ma tu ról słabych. A szczególnie dobre wrażenie robią: Jerzy Kurczuk jako wręcz przejmujący Orgon; Monika Babicka, która nadała wymiar prawdziwości postaci Elmiry, nic przy tym nie ujmując z jej "dekoracyjności", a także Magdalena Sztejman-Lipowska w brawurowej i błyskotliwej roli Doryny. Warto również zwrócić baczną uwagę na świetną scenografię Jerzego Kaliny, muzykę Piotra Salabera oraz choreografię Zbigniewa Szymczyka, znakomicie współtworzących nastrój spektaklu.

Andrzej Z. Kowalczyk
Polska Kurier Lubelski
2 lutego 2010

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia